Poprzednie częściHogma I – Vilisk

Hogma IV – Wzgórza Strachu (1)

Kroniki Cronka – Crannona Knocklocka, hogmy. Pisane na bieżąco, poprawiane w retrospekcji.

Postaram się opisać, jak było; nie ubarwiać, a i nie przynudzać.

 

W Hefirhon, gdzie udaliśmy się z Lello po tej całej awanturze z wieżyczką, Ojciec Cechu, Mistrz Tonnæverry przyjął z wdzięcznością moje dwieście koron na poczet funduszu sąsiedzkiego (jak nazywamy pilnowanie, by wiedźmini, czarokrążcy, szewcy i inni nie rozpanoszyli się za bardzo) oraz kazał bratu Brzytwie zanieść zmutowane strzały do laboratorium i muzeum. Zjedliśmy dobrą kamumbę z ziemniakami, a potem z zasadzki dopisał mnie do zaklęcia ptasiej mini-skryptury. Miałem super-nowocześnie dostawać zlecenia i wiadomości za pomocą magicznej sroki czy innego ptaka, zamiast, niczym pospolity hycel z naprzeciwka, jeździć od skrzyżowania do skrzyżowania i od słupa do słupa i odcyfrowywać wyblakłe od słońca i deszczu pergaminy i papirusy. Mistrz poprosił też, żebym poświęcił parę chwil na ułożenie mych opowieści w jedną zgrabną całość i może danie małej serii wykładów dla uczniów – żeby mieli kontakt ze starym wyjadaczem i może wynieśli z tego jakąś lekcję na przyszłość (stąd też i cała ta pisanina). Jest to dosyć popularna sprawa; podczas wieloletnich nauk uczniowie i adepci mają szansę poznać od podszewki swoje przyszłe zajęcie i, być może, wybrać odpowiedni charakter swoich działań. Po kilku tygodniach opowiadania, odpowiadania na pytania, małych handelków, jeszcze mniejszych romansików i, ogólnie rzecz biorąc, wylegiwania się, postanowiłem jednak ruszyć w świat i poszukać nowego zajęcia. Hogma, niczym wróżbita czy inny wiedźmin, zobowiązany jest do tułaczki przez większą część roku. Nawet jeśli znajdzie sobie dom, bywa w nim nieczęsto.

Zaraz, jak tylko opuściliśmy z Lello mury miejskie, nawet jeszcze nie zdążyliśmy minąć pierwszego dolmenu Starych, już otrzymałem pierwszą srokę. Do jej nogi przywiązany był rulon, w nim zwitek, a na nim wykaligrafowano znanym mi pismem: “Crannon – lit. scr. – imię żeńskie pochodzenia północnego, popularne wśród ludów pasterskich(...)”.

Uśmiechnąłem się. (Być może oczami ptaka obserwował mnie Mistrz – na jego miejscu dałbym sobie możliwość podglądu, jaką minę miał odczytujący. Pewnie nawet podsłuchiwał. Założę się, że całe to pisanie jest po to, żeby żaden hogma nie został wtórnym analfabetą.)

Odpisałem: “Oj tam”, wsadziłem ptaku zwitek do ruloniku przy nodze i rzuciłem ptakiem w powietrze. Wzbił się w przestworza i znikł gdzieś z łopotem skrzydeł. (Ciekawe, jak miałbym wysłać np zapytanie, jeśli nie znalazłoby się w okolicy żadne ptaszysko? Jest to jedna z tych chwil, gdy człowiek wraca myślami do rozmowy, podczas której nie uważał i liczy, że podświadomość coś usłyszała... cokolwiek uda się wykorzystać. Na próżno, zazwyczaj.)

Kawałek dalej, już w Krainie Dolmenów, na rozstajach tuż obok rozłożystego niegdyś dębu, siedziało dwóch cwaniaków i żebrało bezwstydnie, udając niepełnosprawnych. O tym, że udawali, wiem, bo nie od dziś znane mi są te gagatki. Pewnie znowu wyrzuciła ich straż miejska; kapitan Ygs Bosky znany jest z niecertolenia się z recydywistami. Stałem za dolmenem i wyciągałem owoce zakazanego w mieście handlu – przed wjazdem zostawiłem trochę podrobów viliska w glinianych naczynkach. Dostałem za nie kilka ułamków uncji rozmaitych minerałów w postaci łupków, proszków i tym podobnych – moje stare zapasy poszły jak woda wśród znudzonych stacjonarnym życiem belfrów i ich co bardziej zorientowanych podopiecznych. Dolmenów było kilka, zawiniątek również, wszystkie wypadało sprawdzić pod kątem jakości i, przede wszystkim, autentyczności. Wolnym zaś uchem podsłuchiwałem tych dwóch bałwanów.

– Dajcie biedakowi, ślepcowi, na jakiś kołacz suchy – nawijał jeden, siedzący w ohydnych łachmanach i przewiązanymi szmatą oczami, wyciągając umorusane ręce ku idącemu z koszem handlarzowi nabiałem.

A ten obok, udający kulawego czy porażonego dodawał od siebie:

– Choć na łyk cienkiego piwa na spragnione, zaschłe gardło, droga pani, nam nijak odejść, ani do pracy nas nie najmą, bo we dwóch ledwo jako jeden pół-sprawny…

Mijająca ich, pchająca dosyć sporą, pustą taczkę kobita, pokręciła głową z westchnieniem. Jej przybrudzona, kolorowa spódnica, poruszyła się w rytm jej bioder. Gdy przeszła, żebracy rozejrzeli się dookoła, czy nikt nie idzie, i jeden do drugiego, nie ściemniam:

– Ale miała cyce, widziałeś?

I ten rzekomy kulawy, do rzekomego ślepego, rzekł:

– Idę się odlać, a ty patrz, czy nikt nie idzie. – Zadziwiająco sprawnie odbiegł w stronę zarośniętego wysoką trawą dolmenu.

Po chwili rozważań zdecydowałem się wyciągnąć wszystko, co było do wyciągnięcia spod dolmenu – oprócz mini i mikro-minerałów znalazły się i makro: głównie jakieś hedenbergity bez większej wartości, ale i jeden czy dwa ciekawe otoczaki, dosyć duże, w sam raz na bolasy albo maczugi. Albo na handel wymienny z kimś z Cechu. Zawołałem na Lella, który chlapał się, wisząc głową w dół w strumyczku nieopodal – wspinacze zawsze znajdą wodę! – i wyszedłem na drogę.

Żebracy zobaczyli mnie dopiero po chwili – nie mieli przywileju wcześniejszej mnie obserwacji, więc z początku pewnie myśleli, że to jakiś dziki wspinacz albo fekker, i poruszyli się niespokojnie. Dopiero, gdy zobaczyli me uśmiechnięte oblicze, rozluźnili się nieco. Jak wspominałem, znaliśmy się.

– Ty, Uwe, opowiem ci dowcip: Po czym poznać, że…? – Powiedział coś, ale nie dosłyszałem.

– No, nie wiem, stary – odpowiedział ślepy, równie głośno, żebym usłyszał.

– Żre tyle samo, co wiedźmin, ale mniej śmierdzi gównem! Hahaha!

Znałem ten dowcip. Stary, z brodą dłuższą niż sam Pierwszy Hogma Cully Ridds z obrazu w głównej hali. Śmieszny, choć ja znałem go w wersji z pasterzami i kowalem.

– Ha, ha, panowie. – Przystanąłem tuż obok nich, studiując ogłoszenia na dębie. Obok była też tablica, ale przeważająca większość ogłoszeniodawców wychodziła z założenia, że jak nie przybite do dębu, to nie dość ważne i poszukujący pracy, dajmy na to: wiedźmin, czarodziej czy hogma, gotowi nawet nie zaszczycić tablicy spojrzeniem. Pośród stałych: “szukam do potwora, Wójt Markiewicz”, “nietopyrz na sprzedaż do samodzielnego wywozu”, “wampirka possie w pełni”, nie było za bardzo w czym przebierać.

Usłyszałem gwizd jastrzębia. Wielkie ptaszysko krążyło przez chwilę, zapikowało i wylądowało na gałęziach powyżej tych dwóch wesołków. Nie wiem, olali to czy nie zwrócili uwagi. Ja po piórach już wiedziałem, że nie miejscowy, choć latające monstra nigdy nie były na szczycie moich zainteresowań.

– Ej, a znasz ten? Co jest bardziej wkurwiające, hogma, czy kamyk w bucie?

– Niee, ten jest chujowy. Lepszy ten: czym się różni hogma od świnki morskiej?

– Niczym!

Choć pointa była inna, obaj popłakali się ze śmiechu. Ja też, przyznam szczerze, uniosłem kącik.

– Dobra, dobra, panowie. – Uniosłem ręce w obronnym geście. – Przerywamy karuzelę starych dowcipów. Wiecie coś?

Z daleka było słychać kroki na kamieniach. Poruszyli się, zmienili pozycje i w mig z dwóch wyluzowanych cwaniaczków, klęczał przede mną duet kiwających się dziadów. Przechodzący podróżni rzucili im jakieś drobniaki. Gdy przeszli, ślepy podniósł szmatę z twarzy i łypnął na mnie zdrowym okiem.

– Chodzą słuchy, że wiedźmy coś kombinują w górach – rzucił. – Nadstaw ucho, to ci powiem.

Kolejny, stary jak świat dowcip. Ani myślałem im pomagać w robieniu ze mnie kretyna. Samemu wychodziło mi to znakomicie.

– Wiecie, zastanawiam się, czy mam dziś szczęście… – Wyciągnąłem rękę w rękawicy, żeby wielki ptak mógł na nią zlecieć. Miałem fart, zleciał. Był to najwyraźniej jakiś zaprzyjaźniony z Cechem ptak, albo może kolejny ptasi skrypt od Mistrza. – Osraj któregoś – szepnąłem tuż przy szaro-brązowej głowie na tyle głośno, żeby słyszeli.

Ptak, jeśli mnie zrozumiał, nie dał po sobie poznać. Nie miał też przymocowanego do nogi rulonu i przez moment rozważałem, czy tylko mi się wydawało i oto siedzi na mnie dziki jastrząb. Spojrzałem na niego z ukosa. Wydawał się mną nie przejmować.

– Cronk – powiedział jeden z żebraków, szturchając drugiego i wskazując coś niedaleko mnie. – Wydaje się, że faktycznie masz szczęście. – Obaj wybuchnęli śmiechem tak głośnym, że zupełnie zapomnieli o żebraniu i dosłownie tarzali się, szurali wcale nie powykręcanymi od chorób nogami, trzymali za nie takie wychudłe brzuchy i ocierali łzy z wszystkich czterech, jak najbardziej zdrowych oczu.

Na moim bucie zaś powiększała się jasnoszara plama rzadkiej, jastrzębiej kupy. Pierzasty sprawca zaś robił i ani myślał przestawać. Udało mi się zachować resztki godności i wytarłem buta w jednego z wycieńczonych od śmiechu żebraków. Pewnie wymyśli do tego jakąś chorobę i jeszcze na tym zarobi, ale przynajmniej nie będę podróżował z osranym butem. Tak, mój drogi czytelniku, półprętowy skurczysyn zesrał mi się na but przy ludziach.

Postanowiłem opuścić towarzystwo; ptaszysko jednak ani myślało opuścić mojego przedramienia.

Zrobił się problem: co począć z ptakiem, który nie chce zejść? Dopiero, gdy udało mi się przypomnieć sobie prostą formułę ogłupiającą (olemmi) jastrząb zeskoczył, a właściwie sfrunął-spłynął ze mnie i usiadł, zupełnie nie po ptasiemu, na zawieszonych na boku wspinacza sakwach. Lello nawet nie drgnął. Żadnego zagrożenia, to i nie mruknie.

Do najbliższego większego rozstaja ze słupem było jeszcze około klepsydry drogi, postanowiłem więc oddać się ponownej lekturze listów, otrzymywanych przez ostatnie tygodnie od mojej rudo-czarnej współsiostry, Verdur. Usiadłem w siodle i dałem się ponieść łagodnemu kołysaniu. Jak raz Lello nie falował tymi swoimi pancernymi guzami.

“Drogi Cronku…” do tego przyjemne nawiązania do wspólnie spędzonych chwil, blablabla... “Wyruszam w stronę Fiedla, starej jak księżyc w pełni i opuszczonej od wieków warowni w górach, gdzie podobno nowy, tajemniczy właściciel usiłuje różnymi kanałami sprowadzać rattajgany, radogany i inne smokowate” – tak brzmiał początek części właściwej listu. Zamyśliłem się. Żadnego z tych gatunków nikt już od lat u nas nie widział – przeszły do legend i pieśni o bohaterach, wszystko dzięki tym pomylonym zasrańcom – a jakże! – wiedźminom. Nie stosowali się do wywalczonych i wprowadzonych okresów ochronnych i zabijali wszystko, co się dało i kiedy się dało… ci bandyci nawet odmieńce jaskiniowe wytępili w Postronnej Jamie. Chciało im się schodzić na dwieście prętów pod ziemię tylko po to, żeby zaszlachtować tymi swoimi szpetnymi mieczami stworzenia, które całe życie liżą stalaktyty i nigdy nie uświadczą człowieka. Nawet nie mają zębów.

Dookoła było pustkowie usiane kamieniami – miejscowi wierzyli, że pod każdym żyje wampir czy coś w tym rodzaju… Pamiętam, że kiedyś nawiedzała te tereny plaga rozbójników, ale wszystkich wyłapano i powieszono na pobliskim wzgórzu. Mimo to rozejrzałem się kontrolnie, na wszelki wypadek. Zachęcony pustką okolicy, wróciłem wzrokiem do listu, mimo, iż myślami dalej byłem w innym czasie.

“Na co komu radogan, z tym jego zaburczeniem i siedzeniem cały dzień w norze i zianiu ogniem?” – zadał kiedyś pytanie wykładowca historii fauny magicznej. Audytorium (w tym i ja, nieopierzony jeszcze hogma przygotowujący się do egzaminu z honoru rzemiosła) nie odpowiedziało. Nie było na to dobrej odpowiedzi.

Radogany (na ten przykład w celach kronikarskich zanotuję) jak dotąd przydawały się jedynie w tradycyjnych krasnoludzkich kuźniach, a i tak zostały wyparte przez te wszystkie ich gazy ziemne, wielokrążki na osiach i jeszcze co. Poza tym, że duże toto, żre raz piernik, raz gruz i nie nadążysz(!), to niemądre i nieprzydatne do niczego. Możni tego świata trzymali je kiedyś, razem z innymi smokopodobnymi w celach teoretycznie obronnych (a naprawdę: z czystego pozerstwa), lecz podczas ostatnich wojen, smokopodobne miały czelność jeść trupy, nie baczyć na wynik bitwy i ogólnie bimbać sobie na ludzkie sprawy. I przejrzeli na oczy, kretyni. Naćpani czarodzieje, podkupieni wróżbici i wszelkiej maści wieszcze zmienili front swoich utyskiwań i skierowali uwagę stron na latające i pełzające głuptasy. I wtedy właśnie wkroczyły oddziały hyclów i wymordowały wszystkie te, którym nie udało się zwiać dostatecznie daleko, wysoko lub głęboko. Chodziły słuchy, że udało im się i mieszkają w którejś z licznych jaskiń na wysepkach na północy, ale co tam robią – nawet najstarsi Pasterze nie wiedzą. Nie, żeby akurat ich to obchodziło. Przeleciałem wzrokiem do końca listu. “Całuję, V.” Ja też całuję, pomyślałem.

W kolejnym liście Verdur pisała, że od dawna na słupach wisi zlecenie na odnalezienie dawnej jaskini rattaganów na terenie Wzgórz Strachu, od których nazwę wzięła warownia. Ponad trzysta prętów wysokości i z okładem drugie tyle obwodu poszarpanej, skalistej wieży otoczonej dziką roślinnością, rwącą rzeką, kamieniami i, okazjonalnie, innymi kamieniami. Raj dla młodych hogmów, zainteresowanych ciekawymi formacjami skalnymi i ich mieszkańcami. Raj dla wszystkich wspinaczy i innych wierzchowców, znudzonych parnymi miastami i wilgotnymi równinami. Raj dla Verdur i jej langana.

Dla mnie... Koszmar. Na samą myśl o zwisaniu ze wspinacza na pionowej ścianie… Brr!

Co z tego, że Lello wejdzie nawet i po pochyłej, odwróconej ścianie, jeśli mnie wystarczy jeden fałszywy ruch i zostanę naleśnikiem z dżemem dwieście prętów niżej? Jestem nizinnym typem, co najwyżej pagórkowatym. Od tego są wspinacze, żeby się wspinać.

Verdur napisała jeszcze jeden list, który zostawiłem sobie nieotwarty na ten dzień, kiedy miałem wyruszyć w podróż. W pierwszym akapicie opisywała ze szczegółami… no, w drugim akapicie już przedstawiała ścianę wschodnią, “oświetloną pięknie od pierwszego brzasku” i “ciekawe załomy skalne, pełne opuszczonych gniazd wielkości domów; jaskiń, gdzie człowiek mógłby się zgubić; śladów po zaprzeszłych oblężeniach… znalazły się też zmumifikowane szczątki na półkach skalnych i wszelkie inne pozostałości, jakie można znaleźć wokół niezdobytej twierdzy”. Potem skrobnęła też trochę o nowym właścicielu, niejakim Tafcie Nainanie – sportretowała go humorystycznie jako zafascynowanego latającą megafauną dziwaka, porozumiewającego się w rzekomo wymarłym wśród gminu języku tresbien. “Facet podobno nie zna innego, ale ja podejrzewam, że to jakiś zakompleksiony prostak i snob i po prostu udaje”, pisała. Na wszelki wypadek zanotowałem w głowie, żeby napisać do Ojca Cechu wiadomość z prośbą o przybliżenie mi choć trochę języka, w razie jakby trzeba było o coś tego całego Nainana poprosić. “Tresbien brzmi trochę jak starobekarski”, pisze Verdur. Mieliśmy, owszem, podstawy wszystkich języków – wędrujący heroiczny obieżyświat-geolog powinien umieć się jako tako wysłowić – ale czy starobekarski różni się dużo od współczesnego bekarskiego, tak popularnego wśród ludów nadmorskich?

Odłożyłem na chwilę list – zbliżaliśmy się do słupa na kolejnych rozstajach. Klepsydra minęła jak z bicza strzelił. Niedaleko słupa, na drzewie, wisiała dosyć świeża klatka z trupem w środku. Siedzący obok mnie jak dotąd cichutko jak myszka jastrząb, z przywiązaną do nóżki moją pospiesznie skreśloną próśbką do Ojca, wzbił się w powietrze. Myślałem, że poczuł pocztowy zew, ale po chwili wylądował obok trupa i jął dziobać wystającą spomiędzy krat kończynę. Miała ślady różnych ugryzień, można było gołym okiem dostrzec ze cztery gatunki. W tym co najmniej jeden magiczny.

Kim byłeś?, spytałem trupa w myślach, ale tak naprawdę nie byłem ciekaw. Kimkolwiek był – najprawdopodobniej mu się należało. W oczy miał wbite bełty – wykonano na nim egzekucję, a potem wrzucono do klatki jako przestrogę. Sprytnie, choć jak na mój gust, nieco zbyt staromodnie. Do słupa przybito w miarę świeży pergamin. Napis głosił: “UkaRany za NiszcZeNie StanowiSk RozRodoWYch” pod spodem była naszkicowana znajoma mi w kształcie głowa z medalionu i jakiś dziwny herb z litery “F” i kilku stworzeń w zawijasach. “F” jak co? jak Farba? Jak Fantomia? Oba za daleko. Jedyne, co było na “f” i blisko, to samotna wieża Fiedl / Fier, (różnie źródła podają) (przydałoby się to usystematyzować).

Obejrzałem się w stronę zwłok w klatce. Jeśli dobrze zrozumiałem, ktoś na “F” dojechał wiedźmina za zakłócanie jakiejś hodowli. Z jednej strony – dobrze, jednego hycla mniej. Z drugiej – gdzie ginie jeden, na jego miejsce zjawia się od razu pięciu jeszcze wredniejszych, naćpanych i złych. Oderwałem litościwie pergamin i schowałem za pazuchę. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Może jeszcze nikt nie widział?

Choć od początku miałem coś na kształt pomysłu, teraz zdecydowałem się na pewno pojechać w stronę Fiedl, mimo iż morderstwo wiedźmina to zupełnie nie moja sprawa. Ale Verdur była moją sprawą, a hycle jeśli jeszcze nie wiedzą, to pewnie tylko kwestia czasu.

Z tego, co wiem, wiedźmaki też już mają zaklęcia lokalizujące te ich miecze czy medaliony, nawet te skurczysyny idą z duchem czasu i sprowadzają od niedawna szczątki zmarłych towarzyszy z powrotem do siedziby. Podejrzeli to od nas. To i postawę wyprostowaną człowieka.

W przypadku gniewu tych palantów Verdur i jej chroniony prawem langan mogliby się znaleźć na linii strzału. A jako współbrat mam obowiązek chronić oboje.

– Jedziemy do Fiedl, Lello. Na północny wschód, naprzód, marsz! – Po chwili dodałem: – No weź, stary, nie rób scen, dobra?

Lello spojrzał na mnie posępnie i ruszył stępa. Nie chciało mu się, a ja nie chciałem go niepotrzebnie wyzyskiwać. Jego siły mogą mi się jeszcze przydać.

Do Fearhill, w skrócie Fier lub Fiedl, prowadziła kiedyś porządna, wyłożona płaskim kamieniem droga. Trzeba było, pamiętałem ze starych map, jechać prosto za drogą na północ, i gdzieś przy wielkim kamieniu odbić z drogi na prawo. Teraz z głazu pozostały gruzy, z drogi – zarośnięta przecinka z gdzieniegdzie wystającymi pozostałościami kamieni nawierzchniowych. Czego nie udało się okolicznym mieszkańcom i licznym najeźdźcom rozkraść, zdewastowano. Lello wszedł w zarośniętą przecinkę chętnie, ja nieco mniej. W sumie, czego miałby się bać wspinacz? Naturalnych wrogów (poza tępakami o dwóch mieczach) brak.

Ziemia nie nosiła żadnych świeżych śladów, a kamienie na ziemi okazały się pospolitym, obłym kwarcem. Ani czemu się przyglądać, ani do czego tęsknić. W gęstwinie nie było jeszcze widać skały Fiedl, ale coś czułem, że jak się już raz wyłoni – nie sposób będzie od niej uciec.

Wjechaliśmy na sporą, kamienistą polanę. Tutaj stały dwa spore, pionowe głazy – tak zwani “Pozdrawiacze”. Przejazd między nimi oznaczał wjazd na teren zasięgu machin warowni. Teren wznosił się znacząco, by za kilkaset prętów opaść gwałtownie i dosłownie urwać się. Za urwiskiem zaś…

Zeskoczyłem ze wspinacza i chłonąłem widok. Otoczona ze wszystkich stron ostrymi odłamkami wielkości budynków, samodzielna wieża skalna, mega-monolit z wbudowaną dookoła i na szczycie warownią nie do zdobycia. Na dole – kamienie i ujście rzeczki. Okręt wojenny nie wpłynie. Gdzieniegdzie można było iść suchą stopą. Na górze – drzewa i krzewy, istny gąszcz. Po prawej stronie, w okolicy zachmurzonego, niknącego słońca, na wysokości mniej więcej czterech piątych, mieściła się główna część obronna: wieże, strzelnice, ogromne machiny miotające głazy wielkie jak słonie. Wszystko widziałem już wcześniej na rycinach w księgach bibliotek Cechu, miejskiej i Głównej, na wyspie Aleksandra… rysunki nie oddają wrażenia z samodzielnej wizyty.

Obrazki nie przedstawiają ogromu budowli, gdy stanie się na krawędzi urwiska i spojrzy wprost na wciąż oddaloną o sto prętów wieżę. Wszędzie wokół latały ptaszyska, kracząc, piszcząc i gwiżdżąc. Wypatrywałem langana, ale nie było go nigdzie widać.

– Mbuee? – spytał mnie Lello, imitując ludzką mowę. Czasami tak robi, kiedy chce poudawać równoprawnego członka społeczeństwa, albo zwyczajnie mnie podenerwować. Lubi zasiać wątpliwość. A nuż faktycznie wspinacze są post-ludzką rasą, opartą o mutację? Wolałem nie wiedzieć.

– Jutro – odpowiedziałem i w tym samym momencie pożałowałem. Wspinacz spojrzał na mnie takim zbitym psiakiem, że aż mi się smutno zrobiło, choć to pierwszej wody cwaniak i przechera. – Muszę się wyspać, Lo, dupa mnie od twoich pleców boli. Przygotować psychicznie muszę się – dodałem niezgrabnie. – Jutro z samego rana przywiązujemy się i lecimy, dobrze? – Ująłem w ręce ten jego pysk, pogłaskałem kolczaste narośle i poklepałem po łbie. Bardziej, żeby dodać sobie otuchy, niż jemu.

W środku nocy obudziło mnie szczypanie w ucho. Otworzyłem oczy tylko po to, żeby dostrzec jedną z tych modnych malutkich sówek, siedzącą mi na piersi.

– Hu – powiedziałem, siląc się na znajomość dźwięków wydawanych przez jej gatunek. Sowa nie zmieniła wyrazu, dalej wpatrywała się w moje oblicze, wrzynając się pazurami w mój, przytomnie pozostawiony na sobie na noc, kaftan. Do nogi przywiązany miała rulon i zwitek.

Napis głosił: “Jastrzębie nie nadają się do przekazywania wiadomości / starobekarskie pozdrowienie: Gonford Polystan / uważaj na siebie”. Przykazałem sowie nie odlatywać, dopóki nie wymyślę, co odpisać i czy w ogóle. Po dłuższej chwili poprosiłem też, żeby jednak usiadła na Lello i jego szczypała po piętach, czy co tam wspinacze mają.

Gonford polystan, gonford polystan, gonford polystan, powtarzałem pod nosem. W oknach warowni świeciły się jasnożółte światła.

O bladym brzasku obudził mnie Lello, gotów do drogi jak szczeniak na widok piłki. Zjadłem prędkie śniadanie składające się z wczorajszych kanapek i zimnej jak lodowiec wody z pobliskiego strumyczka, poganiany spojrzeniami i cmoknięciami mojego wierzchowca.

Postanowiłem jednak dać sobie czas w krzakach – nie chciałem musieć zmieniać bielizny po dotarciu na miejsce, a zostać przyjętym przez ekscentrycznego dziwaka, który raczej nie zaprasza i nie spodziewa się gości, w zasranych majtach… Nie czułem tego.

 

Samego procesu wspinania się na ten cholerny szczyt wolę nie opisywać, gdyż o mało co nie spadłem, o mały włos nie zostałem tam na grani, obrażony na cały świat, na półce skalnej, gotów rozpocząć pustelnicze życie, byle nigdy więcej nie dotykać wspinacza ani nie patrzeć w dół… Znalazłem trochę ciekawostek, między innymi samorodek złota w załomie ściany z chalkopirytu, nabite strzałami jak jeże szczątki czterech kurdupli z ładnie zdobionymi, krótkimi mieczami… Postanowiłem sobie jeden mieczyk wziąć, na pamiątkę. Ledwo dało się go wysunąć z pochwy, ale miałem w głowie plan, żeby jeśli przeżyję, przekazać ów artefakt do muzeum. Jeśli przeżyję, może zgromadzą dość klamotów, żeby nazwać skrzydło moim imieniem? Samo “jeśli” było wówczas jeszcze kwestią otwartą. Do dziś, jak zamykam oczy...

 

Gdy Lello wdrapał się i zeskoczył na w miarę płaski kawałek, zamarłem. Przez chwilę myślałem, że lecimy, ale ten cholernik zatupał w miejscu i chrząknął na mnie, że mam otworzyć oczy. Przyznam, że gotów na śmierć, szok, zabrudzenie bielizny i atak goblinów – a więc nie bez podejrzeń – rozwarłem powieki. Ku memu zdumieniu, zamiast przepaści pełnej świecących w ciemnościach oczu, ujrzałem zacieniony, wyłożony w mozaiki z kolorowych płytek, taras. Ogromny! Na tyle wielki, że mieściły się na nim zarówno rzędy leżaków, pnie drzew, jak i, niech skonam, obrośnięte bluszczem jak gdyby nigdy nic, rzeźby klasyków: “Klątwa” Vergara, “Seat” Alhambra i “Mokra Pościel” Polucjona. Pod ścianą stała, osrana przez ptaki, zaginiona płaskorzeźba “Narodziny Chaosu”. Miałem nadzieję, że to wszystko, co widzę, to kopie – w przeciwnym wypadku niechby tylko się dowiedzieli Poszukiwacze… Cech Poszukiwaczy Przygód by się obsrał. Przez chwilę myślałem też, że widzę byle jak poukładane kłody, ale po przyjrzeniu okazało się, że patrzę na świetnie zakamuflowane machiny oblężnicze, naoliwione i gotowe do akcji. Jeden rzut oka na taras Fiedla i jest za co umierać. Wystarczy słowo w złym kierunku i znowu się zlecą, złodzieje na tronach. Zrobiłem krok w stronę najbliższej rzeźby.

– Nie ruszaj się – usłyszałem. Naturalną reakcją organizmu jest odwrócenie się w kierunku dźwięku. Ujrzałem szczupłego faceta w wieku nieokreślonym, ubranego jak przestarzały kamerdyner, z wielokuszą w ręce. Wszystkie cięciwy, o ile mogłem w cieniu zobaczyć, miał napięte. Z rękawów wystawały mu powyciągane koronki. – Mówiłem, nie ruszaj się!

– Nie powiedziałeś dlaczego, ani co mi grozi, jak się poruszę – zauważyłem. Kątem oka zerknąłem w stronę Lello. Skurczysyn siedział na balustradzie, jak gdyby ludzkie sprawy nie miały znaczenia. Facet grozi mi kuszą, a ten paskudnik podziwia panoramę największego zadupia na świecie, pomyślałem. Mnie jeden rzut oka wystarczył, żeby mieć dość czubków drzew na długie lata.

– Zastrzelę cię – wyjaśnił swoje stanowisko tamten. Głos miał suchy, jakby dawno nic nie mówił. Stosunkowo nową wielokuszę, zauważyłem, trzymał pewnie.

Zupełnie się nie bałem – wszystek strach, który mogłem odczuwać tego dnia, zużyłem na całodniowe widoki ze wspinaczki. Sam rzut oka w stronę wspinacza, i znowu się bałem. Skurczybyk wyglądał, jakby miał zaraz zlecieć z balustrady.

– Co teraz? – spytałem.

– Teraz się nie ruszaj. Najlepiej też się nie odzywaj. – Kiwnął głową w bliżej nieokreślonym kierunku. – Pan zdecyduje, co z tobą zrobić.

– Świetnie. Kiedy to nastąpi?

– Zamknij się.

Za nim, w plamie światła na jednym z leżaków leżał, w samych tylko gatkach, obrośnięty siwo-rudą brodą grubawy jegomość. Na oczach miał plastry ogórka, w długich włosach wplecione bażancie pióra i jakieś koraliki. Uniosłem brwi w stronę mojego strażnika.

– A tak w ogóle, to zawsze witacie gości grotem naprzód? – Facet zmroził mnie wzrokiem. Sięgnąłem powoli za pazuchę po świstek zerwany ze słupa. – Mam takie zaproszenie od niejakiego… Tafta Nainana? – Obejrzałem się na faceta z ogórkiem na twarzy. Miałem wrażenie, że się poruszył, ale może po prostu promienie słońca zagrały na jego wplecionych we włosy świecidełkach.

– Skąd to masz? – burknął kamerdyner. – To powinno wisieć…

– Przy trupie, tak, ja wiem. A wiesz, co będzie, jak jakiś wiedźmin to zobaczy? – ostatnie słowa zaakcentowałem wyraźniej, nie wiedziałem, czy pan Plasterki Ogórka słyszał, czy nie.

– Wieudźmijun wieudział, na cou się piszeu – przemówił po raz pierwszy facet w gatkach. Miał idiotyczny, akcent, ale mówił bardzo wyraźnie. Zdjął z oczu ogórki i schrupał, mlaskając głośno. – Oudłóż kuszę, Edwauldzie. Pouladzimy soubie.

Kamerdyner rozluźnił się nieco, ale kuszy nie odłożył. Ja na jego miejscu też bym nie odłożył.

– Ten przychlast jest uzbrojony – burknął. – Ma miecz, sztylet i jakieś kamienie na sznurkach.

– Ouch, przestauń, Edwauldzie! – Tupnął bosą stopą tamten. – Zaplouś pana…

– Cronka – podsunąłem.

– Klounka – powtórzył tamten, po czym kontynuował: – Zaplouś pana Klounka do śloudka i przyunieś wiuno. – Rozkazał. – Edwauldzie! Tou lepsze!

Edwald (bądź też Edwauld) wycofał się z kuszą. Facet w gatkach zaprosił mnie gestem ku sobie. Uścisk ręki miał silny, ramiona krzepkie. W ustach błysnął złoty ząb. Czekałem, aż zleci mu na ramię jakaś papuga albo inne ptaszysko.

– Jeusteum Taft Nainan, paunie Klounk, a to… – Rozpostarł ręce, rozsiewając zapach potu spod pachy, wina, werbeny i ogórka. – Jest Fiudel, ale tou paun peuwnie już wieusz. Choudź paun do śloudka, oupowieusz mi paun, o cou choudzi z tym wieudźmijunem.

Gdy weszliśmy przez przeszklone drzwi do sporego pomieszczenia, gość zagwizdał krótką melodyjkę. Z maluteńkiej zagrody na kurczęta wzniósł się maciupki stwór i machając rozpaczliwie błoniastymi skrzydłami, jął piszczeć, skrzeczeć i orbitować dookoła mojego gospodarza.

– Czy to jest…? – Nie wierzyłem własnym oczom. – Rattagan?

Facet sięgnął po stworzenie, zamknął je w klatce rąk, po czym zaraz otworzył.

– Laundautangaun. – Wypowiedział cicho. – Krzyużówka. Laungauna i lattagauna. Jeudyny na kountynuencie.

– Jest pan Trebieńczykiem, prawda? – spytałem z głupia frant, gdy dziwak głaskał stworzonko wielkości małej gruszki ze skrzydełkami. Zagaić rozmowę chciałem, popisać się przed gospodarzem.

– Ouwszem. – Kiwnął głową facet.

– Chciałem panu powiedzieć jedną rzecz. – Sięgnąłem do pamięci i przywołałem obce słowa. Głupio mi było sięgać za pazuchę po kartkę i uznałem, że dobrze pamiętam – Stanford Polukon. Nie, zaraz… Gonstan Poluuuu, ee, chwila, Gonford Stalopun. – Oznajmiłem z uśmiechem, akcentując każdą sylabę. Usłyszałem ruch za plecami, facet coś warknął, i świat rozmył się przed moimi oczami.

Następne częściHogma IV – Wzgórza Strachu (2)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Agnieszka Gu 27.03.2019
    W końcu.... Przylecę później.... :)
  • Agnieszka Gu 27.03.2019
    Zatem jestem,
    "Tonnæverry..." - jak się to czyta?? :))
    "Miałem super-nowocześnie dostawać zlecenia i wiadomości za za..." - po co ci 2 x za za
    "magiczna sroka" - hehehe dobre :)))
    "Odpisałem: “Oj tam” - :)))))
    " hedenbergity... - większość ludzi, poza kwarcem, kalcytem i diamentem nie słyszało wiele o mineralach... A tu taki piroksenik u ciebie.. No, no...
    OK, spoko cześć :)
    Tymczasem kuniec na dzis, jutro cd. :))
  • Okropny 27.03.2019
    Agnieszka Gu ae czytamy jak a w słowie "cat", reszta wg standardu. Coś w stylu "Ton Ne-ve-ry", z akcentem na "ton" oraz "ne" i y/i na końcu, charakterystycznym dla wszystkich "berry".
    Za za znikło ☺️
    Hogma musi znać się na minerałach... Na tym polega jego fach :-)

    Miałem nosa, żeby to podzielić na kawałki :-)
  • Light 28.03.2019
    O Panie, jakie to długie. Przeczytam pewnie wieczorem, bo to ta lepsza seria. Mam na myśli dwie ostatnie, które tworzyłeś.
  • Okropny 28.03.2019
    Jakie dwie ostatnie? :O
  • Light 28.03.2019
    Okropny dziennik, biel i czerń

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania