Poprzednie częściKAMIKAZE 1

KAMIKAZE 6

Bruce Fisher

 

Saint Joseph, 26.10.2005

 

Godz. 10:00

 

Siedział na fotelu kierowcy. Tak jak wczoraj, przedwczoraj... Nie narzekał na ból pleców, jedyne co go flustrowało to drobne. Metalowe pieniądze, którymi wypchane miał kieszenie bluzy.

W dłoniach przekładał dolary, te papierowe, mające dla niego większą wartość. Nie wyglądał za okna, wiedział już co za nimi znajdzie. Trawy,zboża, kilka metrów za samochodem polną dróżkę którą jeszcze tego dnia nikt nie przejechał. Lasek, nieopodal ale widział go tylko przez chwilę. Widział brzozy i sosny,widział pokryte kolkami runo.

 

-Fishe... Fisher...

 

Ten pomruk wyrwał go z rachunków. Nie przeliczył do końca. Miał już przekląć pod nosem, ale ugryzł się w język. Odwrócił głowę, i spojrzał na ten armagedon na tylnym siedzeniu auta.

 

Jeden z nich cały czas się krztusił, jakby miał grypę czy inną zarazę powodującą gorączkę i osłabienie. To przed nim Fisher szybko schował banknoty w kieszeń. Żeby Chciwy Joe nie zobaczył nawet dolara.

 

- Co jest, Joey? Jak sie spało? - spytał, gdy już odwrócił głowę w stronę chłopaka. Jego twarz diametralnie się zmieniła. W zwykle drapieżnych, błyszczących oczach nie dostrzegłbyś teraz cienia złośliwości, co było znakiem rozpoznawczym Bruce'a Fishera. Zobaczyłbyś wysokie czoło, krótkie włosy strzyżone co miesiąc, zarost na szczęce i młodzieńczą twarz o opalonej karnacji... Mógłbyś powiedzieć, że Bruce to uczniak z liceum, ale nie. On swoją naukę już przyjął.

 

Był pilnym uczniem. Dlatego teraz jest tu gdzie jest.

 

Zobaczyłbyś bruzdy na żebrach, gdyby pozwolił ci zajrzeć pod bluzę, choć przecież wiemy że prędzej zginiesz niż choćby krzywo na niego spojrzysz. Bruce zawsze był mściwy, miał temperament i łatwo wpadał w złość. Ale, jego twarz tego nie wyrażała. Przynajmniej teraz, wczoraj to co innego...

 

- To gówno... To... - zająknął się Joey - To gówno pali - Z oczu Chciwego Joeya poleciały pojedyńcze łzy. Właśnie tym różnił się od Bruce'a. Potrafił przyznać się, że go boli. Nie zgrywał twardziela, nie próbował nic nikomu udowodnić. Nie był Fisherem, choć to na niego mówili Chciwy... A nie on teraz liczył setki w banknotach,zamiast pomóc przyjacielowi.

 

- Bruce... Ba...Bardzo jest ź...źle? - zapytał brunet. Jego przerzedzona grzywka kleiła się do spoconego czoła. Możliwe że to gorączka paliła Joeya, a nie...

 

Bruce wyciągnął z kieszeni dżinsów scyzoryk, otworzył go. Kątem oka zobaczył że deszcz zmienia się w lekką mżawkę, może jeszcze w tej godzinie całkiem przestanie padać.

 

Bruce zerknął na białą koszulkę chłopaka. Znaczy, na tą która jeszcze wczoraj była biała. Podwinął ubrudzony materiał, czując jak Joe się trzęsie. Drgawki, nie wiedział czy spowodowane grypą czy tym cholerstwem, do którego już mogło wdać się zakażenie.

 

Rozpiął guzik spodni. Zsunął je, słysząc protest Joeya w postaci kilku przerywanych zająknięciami Przestań i Bruce...

 

- Zamknij się i nie trzęś, kurwa! - wypalił, gdy już pod materiałem dżinsów zauważył przesiąknięty krwią bandaż. Należało go wymienić. Pewnie zaraz będe musiał to zrobić, pomyślał Bruce.

 

- Musze ci zmienić opatrunek, obszczyportku - mruknął Fisher, wiedząc że zaraz będzie klął jak szewc i uspokajał kolegę. Długo znał Joeya,znał jego tolerancję na ból i granice wytrzymałości. Joey był najmłodszy, i najbardziej tchórzliwy ze wszystkich jego współpracowników.

 

- Już po mnie... To jest gangrena... - szeptał chłopak. Bruce zbierał myśli, odchylając głowę w tył, oparł się na zagłówku. Zamknął oczy, widząc jak idealnie było kilka dni temu, kiedy wszystko to, co stało się wczoraj, co będzie jutro, było tylko wyidealizowanym wyobrażeniem. Jego plany rozwiał wiatr, nadeszły kłopoty, choć wiedział że mogło być gorzej. Jeden jego kumpel umiera, drugi śpi w najlepsze...

 

- Trzymaj się, Joe... Nie będzie bolało - powiedział Bruce, kończąc ze wspominaniem i zaczął wódką odkażać sztylet. Wiedział, że będzie musiał zdezynfekować też zakażoną rane... Nie miał za to pojęcia, jak uśpić Joeya by mógł to zrobić spokojnie i bez szamotaniny.

 

John Paul Perez

 

Saint Joseph, 26.10.2005

 

Godz, 10:03

 

John zaparkował służbowe auto na niewielkim parkingu, mieszczącym mniej niż dziesięć wozów. Mały budynek komisariatu miał beżowe ściany z zewnątrz i był oddzielony żywopłotem od parkingu. Perez zamknął drzwi, obszedł pojazd i z siedzenia pasażera wziął pudeł;ko z lunchem, który naszykowała mu Sarah. Zapachniało kurczakiem, pieczonym razem z ryżem i warzywami. Smakowite,pomyślał John idąc już w kierunku wejścia.

 

Idąc po wyłożonym płytkami hollu, minął recepcje gdzie przyjmuje się interesantów i kieruje ich do konkrentych pokoi. Młoda dziewczyna stojąca za ladą, mimo wczesnej godziny, wysłuchała już pewnie tysiąca historii o psach sąsiadów i sąsiadach odcinających prąd. Bo głównie z takimi sprawami przychodzą donosiciele. I co, mamy zamknąć starszego człowieka tylko przez to że nie upilnował psa? Albo, dlatego że syn sąsiada za głośno słucha muzyki czy robi niewielką domówke?

 

W pokoju oddzielonym szklanymi panelami, siedział i czekał Josef Peluso. Nie wiedzieć czemu, proces łysienia zaczął się u niego szybciej niż u Pereza choć różnica wieku był;a u nich niewielka. Miał też więcej siwych włosów na czubku głowy i nosił się bardziej elegancko. Stronił od munduru. Perez zawsze myślał że jego zastępca chce uchodzić za kogoś na miarę agenta FBI, dlatego zakłada do pracy marynarki i spodnie w kant.

 

Chuda twarz Jozefa spojrzała na niego gdy wszedł. Na niego, bądź na jego lunch.

 

- Patrzcie, jedzonko musiał sobie wziąść... Podczas gdy ja odbieram telefony od rozhisteryzowanych obywateli.

 

- A co wzbudza tą histerie, Jozef? - zapytał John, siadając po przeciwnej stronie biurka. Na swoim skórzanym fotelu. Za nim znajdowały się półki z książkami, w na lewo, tuż obok okna, stała duża szafa pancerna przechowująca najważniejsze dokumenty. Okna zasłonięte były żaluzjami, a Jozef zajmował jedno z dwóch krzeseł dla gości przy biurku.

 

Peluso-King milczał. John miał już rzucić jakimś kwaśnym żartem, gdy ten odezwał się po minucie ciszy.

 

- Wiesz, jaki procent przestępstw w Saint Joseph to napady,rabunki, użycie broni? - spytał, patrząc w podłogę i bawiąc się mankietem koszuli.

 

- Mniej niż pięć. Wiesz że to miasto donosów. Sąsiad to, sąsiad tamto... - zaczął John, pozwalając sobie na uśmiech by ożywić nastrój. Jego kompan był w jakimś zamyśleniu,stwierdził. Nadczuwał coś, jakby kolejna fala burz miała spaść na miasto...

 

- A co byś powiedział na napad z bronią? Na Motel 6? Na zabójstwo?

 

Nastała grobowa cisza. John nie wiedział czy zaśmiać się i pochwalić przyjaciela za dobry żart... Lecz nie spojrzał na kalendarz, dziś nie był Pierwszy Kwietnia...

 

Wyczuwał burzę... Lecz nie huragan.

 

- Właściciel nie żyje. Strzał z bliskiej odległości. Zniknęły pieniądze, mapy, jedzenie...

 

John oparł plecy w fotelu. Ostatni raz w Saint Joseph doszło do zabójstwa w latach osiemdziesiątych...

 

Cześć. Widzicie, coś zaczyna sie dziać... Jak myślicie, jaka burza nadejdzie nad miasto? Co sie stanie? :)

Następne częściKAMIKAZE 7 KAMIKAZE 8

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • swen norwald 20.03.2019
    Niezły poziom. Dobry styl. Umiesz zaciekawić. Dajesz pograc wyobraźni. Takie pisanie lubię. Take five.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania