Kroniki absurdu – Mąż opatrznościowy
Jak na początek kwietnia było bardzo zimno. Minus dwa stopnie, oszronione drzewa, oblodzona jezdnia. Ostatnie podrygi zimy znów zaskoczyły drogowców. Niebieski Passat z dużą prędkością wjechał na parking przed trzypiętrowym biurowcem. Siedzący za kierownicą Schab jeszcze dodał gazu, popisał się umiejętnością kontrolowanego poślizgu, po czym delikatnie przyhamował. Pojazd, sunąc po śliskiej nawierzchni, stanął dokładnie pół metra przed murem budynku. Idealne parkowanie. Gdy tylko samochód się zatrzymał, siedzący z przodu, obok kierowcy, Kurzajka, wysiadł i ślizgając się na oblodzonym chodniku podszedł do bagażnika. Zaczął przekładać zalegające tam rzeczy, jakby czegoś intensywnie szukał.
Tymczasem zadowolony z siebie Schab wyłączył silnik i odwrócił się do siedzącego z tyłu pasażera.
– Sam zobacz, jak to teraz wygląda. Tylko ty możesz nam pomóc.
Białecki, bardzo przejęty, powoli otworzył drzwiczki. Z emocji zaschło mu w gardle, dłonie lekko drżały. Nie był w tym miejscu od blisko dwóch lat. Kiedyś wzgardzony i upokorzony, teraz powracał na stare śmiecie w charakterze męża opatrznościowego. Powoli, jak ktoś, kto dopiero uczy się chodzić, ruszył w stronę budynku.
Schab i Kurzajka przyjaźnili się od najmłodszych lat, od etapu spacerowych wózeczków dla niemowląt. Co prawda przy pierwszym spotkaniu, podczas spaceru po parku, na "dzień dobry" dali sobie po łbach grzechotkami, ale potem byli niezwykle zgodni we wszystkim. Mieszkali w tym samym wieżowcu, czasami ich rodzice wpadali do siebie z wizytą. Chłopcy byli z jednego rocznika, więc i razem poszli do tej samej grupy w przedszkolu, a potem do tej samej klasy w podstawówce. Tworzyli zgrany duet, a że, jak na swój wiek, bardzo wyrośli, siali terror wśród rówieśników. Szczególnie upodobali sobie dokuczanie niejakiemu Białeckiemu, który był małym, zakompleksionym chucherkiem. Wielokrotnie doprowadzali go do płaczu, a to zamykając w ubikacji, a to oblewając kompotem, a to malując mu farbami na czole samolot. Za wybryki byli oczywiście karani, ale niewiele sobie z tego robili.
Sytuacja uspokoiła się dopiero w siódmej klasie, kiedy to Schab został przeniesiony do innej szkoły. Była to kara za wyrzucenie globusa przez okno sali geograficznej mieszczącej się na drugim piętrze. Chłopak tłumaczył, że chciał sprawdzić czy rekwizyt, podobnie jak Ziemia, którą przedstawiał, nie zacznie krążyć po jakiejś orbicie. Dyrektorka jednak nie chciała słuchać. Miała już dosyć wybryków Schaba i postawiła na swoim. Został relegowany. Dzięki temu Białecki odetchnął. Przez całą ósmą klasę pilnie wkuwał, dzięki czemu dostał się do najlepszego liceum w mieście i zniknął prześladowcom z pola widzenia.
Drogi całej trójki zbiegły się po jedenastu latach. Korzystając z dobrodziejstwa Facebooka dawni uczniowie podstawówki zorganizowali spotkanie w jednym z łódzkich pubów. Przyszło dwadzieścia osób, w tym zarówno Schab z Kurzajką, jak i Białecki. Ten ostatni początkowo patrzył na swych prześladowców nieufnie, ale po kolejnych piwach, zaczął dostrzegać, że ludzie się zmieniają. Wyglądało na to, iż z dawnych łobuzów nic nie zostało. Przeciwnie, wszyscy trzej nadspodziewanie łatwo znaleźli wspólny język. Zapanowała całkowita zgoda, a Schab i Kurzajka wielokrotnie przepraszali Białeckiego za głupie kawały. W ramach rekompensaty stawiali mu kolejne drinki i piwa, aż wreszcie upili chłopaka dokumentnie, ale po wszystkim odwieźli do domu taksówką.
Ich spotkanie po latach nie było jednorazowym epizodem. Umówili się na kolejne i jeszcze jedno, zrobili kilka domowych imprez, a zimą razem wyjechali na narty. Byli jak najlepsi przyjaciele. Podczas pobytu w górach opracowali plan na wspólny biznes. Postanowili założyć w Łodzi firmę handlową, która zajmowałaby się sprzedażą komputerów oraz oprogramowania. Załatwili formalności, uzyskali unijne dofinansowanie i rozpoczęli działalność. Początkowo pracowali tylko we trójkę, ale interes rozwijał się nadspodziewanie dobrze. Po sześciu miesiącach sytuacja była tak znakomita, że mogli zatrudnić kolejne osoby i przekazać im część obowiązków. Pieniądze płynęły szerokim strumieniem, a przyjaciele zyskali trochę wolnego czasu. Jednakże zamiast dobrze wykorzystać okres prosperity, zaplanować kolejne inwestycje i zadbać o rozwój firmy Schab i Kurzajka osiedli na laurach. Pławiąc się w dobrobycie, znów zaczęli wymyślać, trochę z nudów, jakiego by tu psikusa spłatać Białeckiemu. Standardem było okradanie wspólnika z papierosów i kanapek na śniadanie, zamawianie sobie na jego koszt obiadów i najdroższych alkoholi dowożonych taksówką, czy też rozlewanie mu kleju na fotelu. Do mniej wybrednych dowcipów należało zakładanie Białeckiemu na głowę usmarowanego sadzą kaptura lub kosza na śmieci, zamykanie go w toalecie, wsypywanie soli do kawy, wkładanie żab do szuflady i tym podobne żarciki, dokładnie takie same, jakimi popisywali się w szkole podstawowej. Czasami jednak wymyślali coś bardziej wyrafinowanego. Na przykład pod pretekstem zakupów nowego wystroju, zabierali wspólnika do pobliskiej Castoramy, a tam wrzucali do wózka głową w dół i jak szaleni biegali po całym sklepie. Innym razem, na początku grudnia, zakupili kilka jodeł, aby zasadzić je na skwerku przed siedzibą firmy i mieć ładną ozdobę na Boże Narodzenie. Gdy okazało się, że jest o jedno drzewko za mało, to zamiast dokupić kolejne, wkopali w ziemię związanego jak baleron Białeckiego, którego przyozdobili bombkami. W usta włożyli mu cygaro i kazali palić, twierdząc, że to zastąpi lampki choinkowe. Tak przystrojonego wystawili następnie na Allegro, z ceną wywoławczą pięćdziesiąt złotych.
Białecki się załamał. Powróciły koszmary z dzieciństwa. Nie potrafił walczyć, był introwertykiem uwielbiającym ciszę i spokój, wrażliwym chucherkiem, które nie radzi sobie z mobbingiem. Po akcji z wkopaniem w ziemię jako choinkę przeżył straszne upokorzenie, obcy ludzie wytykali go palcami i szydzili. Mając wszystkiego dość, postanowił popełnić samobójstwo. W tym celu udał się na dworzec kolejowy w Bedoniu, gdzie miał zamiar skoczyć pod pociąg relacji Łódź Fabryczna – Warszawa Wschodnia. Niestety, akurat tego dnia PKP miało szczególnie duże opóźnienie i skład już na stacji Łódź-Widzew stał siedemdziesiąt trzy minuty dłużej niż powinien. W związku z panującym mrozem Białecki przemarzł do szpiku kości. Zrobiło mu się tak zimno, że zrezygnował z czekania na pociąg. Nadal jednak był zdeterminowany, by odebrać sobie życie. Depresja, jaka go dotknęła, sprawiła, że nie myślał zbyt racjonalnie. Poszedł więc do muzeum kolejnictwa i rzucił się pod stojącą tam lokomotywę parową z 1897 roku.
Przeleżał pod nią, twarzą do ziemi, rok i trzy miesiące. W tym czasie tylko raz dziennie, o 22:15, wstawał i szedł do toalety oraz coś zjeść. Posiłki przynosił mu nocny stróż. Kierownictwo muzeum nie miało nic przeciwko. Udający samobójcę, leżący pod lokomotywą, człowiek był sporą atrakcją turystyczną, w dodatku niemal nic nie kosztował. Na przestrzeni roku zanotowano ogromny wzrost sprzedaży biletów. Wiadomości o tym docierały do Białeckiego. Przestał myśleć o sobie jak o życiowym nieudaczniku. Znów poczuł się potrzebny. Zaczął nawet rozważać zmianę ubrania.
Pewnego dnia, gdy jak zwykle leżał pod lokomotywą usłyszał dwa znajome głosy. Szybko je rozpoznał, to Schab i Kurzajka przyszli do muzeum. Położyli się obok niego i błagali, aby wrócił do firmy. Nastał ogólnoświatowy kryzys i nie umieli sobie poradzić ze spadającą sprzedażą. Musieli zwolnić pracowników, ale niewiele to pomogło. Przepraszali dawnego wspólnika i tłumaczyli, że tylko w nim nadzieja. Białeckiemu to bardzo schlebiło. Marzył o tej chwili od prawie dwóch lat. Dźwignął się z podłogi. Z dumnie podniesioną głową, majestatycznym krokiem ojca opatrznościowego, opuścił muzeum i kazał wieźć się do biura.
Gdy dojechali na miejsce Białecki, bardzo przejęty, powoli otworzył drzwiczki samochodu. Z emocji zaschło mu w gardle, dłonie lekko drżały. Dawno nie był w tym miejscu. Kiedyś wzgardzony i upokorzony, teraz powracał na stare śmiecie w charakterze męża opatrznościowego. Powoli, jak ktoś, kto dopiero uczy się chodzić, ruszył w stronę budynku.
„Jest tak, jak było” – pomyślał. – „Ale teraz zmieni się wszystko!”
Mylił się. Schab i Kurzajka, podbiegli do niego i wołając „Prima Aprilis!”, wylali mu na głowę wiadro lodowatej wody.
Komentarze (36)
Twoje pisanie w tym wypadku jest ciut podobne, do pisania znajomego z innego portalu.
Bardzo mi sie podobało.
Przeciwnie, wszyscy trzej nadspodziewanie łatwo znaleźli ze sobą wspólny język.
albo ze sobą, albo wspólny, razem to masło maślane
Po akcji z wkopaniem w ziemię jako choinkę przeżył straszne upokorzenie, obcy ludzie wytykali go placami i szydzili
literówka
Pozdrawiam
"Życie jest tak cudownie pojebane, że przyjdzie albo popełnić samobójstwo, albo umrzeć ze śmiechu". W. Łysiak
Uśmiałem się, ale i podumałem, zwłaszcza nad ludzką naturą.
Ps Pomysł z leżeniem pod lokomotywą w muzeum przez tak długi czas po prostu świetny! ;)
Tak, wprawdzie Schab z Kurzajką względnie vice versa sprawili Białeckiemu Śmigus Dyngus, zapomnieli jednak o tym, że spływająca zeń woda zamieniła się w tzw. szklankę. I wcale nie jest powiedziane, że ci "dowcipnisie" nie uiścili się losowi za uprzednie łajdactwa: jeden mógł się zabić, wywinąwszy do tyłu orła [bądź tak zamroczyć, że straci pamięć] drugi natomiast złamać szyjkę kości udowej...
Otóż w drugi dzień Wielkiejnocy, w mieszkaniu moich podwórkowych sąsiadów paskudne chłopczysko postanowiło kogoś oblać umieszczając garnek z wodą tak, że ten ktoś, kto otwierał drzwi do jakiegoś pomieszczenia był od razu zmoczony. I wszystko już było gotowe: garnek z wodą, odpowiednio wyregulowany sznur, natłuszczona klamka. Pozostało jedynie sprawdzić.
Ojciec zerżnął mu tyłek pasem, matka natomiast nie pozwoliła się przebrać, każąc maszerować w tym mokrym ubraniu na Sumę.
Mimo że absurd goni absurd, to jednak jest w tym drugie dno. Dno ludzkiego załamania i samotności pośród ludzi.
Pozdrawiam deszczowo
Wszystkie kroniki absurdu bazują na raczej smutnych, nawet traumatycznych, ale prawdziwych wydarzeniach, tylko są podane jak dowcip. Tak, ludzie którzy dosrywali innym w dzieciństwie często dosrywają też w dorosłości, zwłaszcza gdy dostaną się na odpowiednie stanowisko. Pełno jest takiej patologii na stanowiskach kierowniczych średniego szczebla. A kto nie ma odpowiedniej pozycji zawodowej często swoje szczeniackie występy przenosi na najbliższych. Czym skorupka za młodu nasiąknie...
Ze strony technicznej bardzo dobrze, jak zawsze, napisane. :)
Czy Schab i Kurzajka odbiorą kiedyś swoją nagrodę? Po to ludzie wymyślili Piekło, żeby mieć nadzieję, że tak ;)
Ta scena pod pociągiem, to dokładnie tak, jak opisałaś :) Tylko a tego nie uwzględniałem w tekście, ale mogę zaświadczyć, ze właśnie tak było :)
No i nie zapominajmy jednak, że dobry żart tynfa wart. I wymaga przygotowań :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania