Marchew wigilijna cz.1

5 grudnia (on)

Dziś rano stanąłem przed lustrem w sypialni ubrany w najcieplejszą bieliznę narciarską i grube skarpety. Włosy miałem starannie i zupełnie niepotrzebnie wyszczotkowane, zaś na twarzy wyraz niecierpliwej radości. Na łóżku leżało przygotowane to długie, pomarańczowe coś, w które zamierzałem się ubrać. Podniosłem to i... no właśnie, zadziwiające, jak trudno założyć na siebie coś, co nie ma rękawów, ani w ogóle niczego, przez co można przecisnąć głowę, ręce czy nogi, a co jednocześnie ubiera wszystkie części ciała. Jakże irytujące jest istnienie paska wewnątrz zamiast na zewnątrz odzieży. Mocno się napracowałem zanim zaciągnąłem suwak i zacisnąłem ostatni zatrzask. Poszukałem wzrokiem swojego odbicia w lustrze i aż oniemiałem z zachwytu: w mojej sypialni stała olbrzymia marchew, czyli ja, a cały pokój, każdy sprzęt stał mi się nagle obcy. Poczułem dumę, że tak szybko udało mi się wczuć w osobowość marchwi. Niestety już po chwili zorientowałem się, na czym polegało złudzenie. Otóż pomiędzy wałkowatymi, poprzecznymi zgrubieniami kostiumu znajdują się małe, pomarańczowe okienka. Po prostu widziałem wszystko na pomarańczowo i tyle. Ledwo przełknąłem to rozczarowanie, a już dał znać o sobie następny problem. Zachciało mi się sikać. Mój kostium nie ma żadnego otworu, więc musiałem się z niego kompletnie wyłuskać. Skomplikowana sprawa. Sikając zastanawiałem się, co zrobię, gdy zachce mi się na jarmarku. Nie mam najmniejszej ochoty rozbierać się do bielizny w publicznej toalecie. Postanowiłem od dziś unikać moczopędnych napojów. Tym niemniej wyobraziłem sobie, co by to było, gdyby istniał jakiś rozporek i wizja marchewki wystawiającej swojego fajfusa bardzo mnie rozśmieszyła.

Od dziś będę się każdego dnia na parę godzin przeistaczał w wielką marchewkę. Będę łaził po świątecznym jarmarku, będę obserwował ludzi i ich reakcje. Nie wiem jeszcze, czy będę aktywnie szukał kontaktu. Dlaczego marchewka? Co ma wspólnego marchewka z Bożym Narodzeniem? Nic, zupełnie nic. Właśnie dlatego wybrałem to przebranie. Mam nadzieję, że dzięki temu nie będę zwracał na siebie uwagi dzieci rozglądających się za świętym Mikołajem i jego pomocnikami. Dzieci mnie nie interesują. Poza tym kostium, który wybrałem zasłania mnie całkowicie i nie wymaga ode mnie żadnych aktorskich umiejętności.

 

6 grudnia (ona)

Czy to nie idiotyczne? Przez cały rok niczego mi nie brakuje. A potem przychodzi grudzień, gdzie spojrzeć kiczowate świąteczne dekoracje, w każdym sklepie grają amerykańskie i niemieckie kolędy, wszędzie pachnie grzanym winem i piernikami, a ja wieczorami zaczynam płakać w poduszkę. Za czym? Dlaczego? Chciałabym może cofnąć czas i znów wieść życie rodzinne? Za nic! Robi mi się niedobrze, gdy tylko o tym pomyślę. Nie istniałam wtedy jako indywiduum, jako odrębna istota. O, nie! Spełniłam swój obowiązek. Piekłam z dziećmi tony ciasteczek, wycinałam gwiazdki, kleiłam ozdóbki na choinkę: pełne pudła stoją do dziś na strychu. Biegałam po sklepach w poszukiwaniu prezentów i co roku wyczarowywałam „najpiękniejsze na świecie święta”. Teraz jestem nareszcie wyzwolona. Dzieci mieszkają w innych miastach i obchodzą własne Wigilie, a mój mąż parę lat temu założył niechcący nową rodzinę i uwolnił mnie od swojego towarzystwa. Zaczęłam wtedy żyć własnym życiem. Podoba mi się. Mam ciekawą pracę, nieźle zarabiam, a pieniądze wolno mi wydawać na samą siebie. Mam przyjaciół gdy ich potrzebuję, a gdy chcę być sama, jestem sama, bo z nikim nie dzielę mieszkania.

Dlaczego więc, gdy budzę się w grudniu, zanim jeszcze uświadomię sobie kim jestem i gdzie się znajduję, ogarnia mnie tak wielki, wielki smutek?

 

7 grudnia (on)

Uff! To było trudniejsze, niż się spodziewałem. No i oczywiście problemy, z którymi przyszło mi się borykać, były całkiem inne, niż te, na które się nastawiłem. Ani nie marzłem, ani nie chciało mi się sikać. Dzieci nie zwracały na mnie uwagi poza pojedynczymi okrzykami „popatrz, mamo, marchewka!” Czasem też jakiś dorosły mówił do innego dorosłego: „popatrz, marchewka!” Kto by pomyślał, że przez cale trzy godziny, które spędziłem na bazarze nikomu na mój widok nie wpadło do głowy nic innego, jak tylko: „popatrz, marchewka!”

Nawet wtedy, gdy kogoś potrącałem, słyszałem jedynie: „popatrz, marchewka!”, jeśli potrącony miał towarzystwo, natomiast jeśli potrącałem pojedynczych przechodniów, nie słyszałem nic. Oczywiście nie potrącałem ludzi specjalnie, tylko dlatego, i to właśnie był mój problem, że prawie nic nie widziałem. Te malutkie pomarańczowe okienka, przez które i tak mało co widać, zaparowują od mojego oddechu. Dopiero w domu odkryłem ustnik, coś w rodzaju szyjki od butelki, przez który mógłbym wdychać powietrze z zewnątrz i na zewnątrz je wydychać. To nie jest całkiem proste, choć przy odrobinie cierpliwości mógłbym się przestawić na takie oddychanie. Kłopot jednak w tym, że odstęp pomiędzy okienkami, a ustnikiem nie odpowiada mojej anatomii, jest większy niż odległość między moimi oczami a moimi ustami. Mam więc do wyboru: albo nie widzieć nic, bo szybki są zaparowane, albo dlatego, że przed oczami mam jedynie ciemną podszewkę kostiumu. Mógłbym oczywiście wdychać na ślepo, powstrzymując oddech wyglądać przez okienka i znów ślepo wydychać. Obawiam się jednak, że taka gimnastyka zaabsorbowałaby całą moją uwagę i nie mógłbym robić tego, co jest celem całej imprezy, mianowicie dać się inspirować otoczeniu.

Jeśli mam być szczery, straciłem rozpęd. Może powinienem zrezygnować z tego eksperymentu i pewnie zrezygnowałbym, gdyby to tylko ode mnie samego zależało. Co za sknera ze mnie, że zamiast samemu finansować tę maskaradę, namówiłem do tego mojego wydawcę! Ach, ileż wesołych i wzruszających historyjek obiecywałem, jakże bogaty plon miał zbierać mój człowiek-marchew. A teraz słyszę tylko: „popatrz, marchewka!” i nie potrafię nawet opisać dziecka, które dokonało tego odkrycia. No cóż, pójdę jeszcze parę razy na jarmark, a ciekawą i wzruszającą historyjkę wymyślę potem sam, bez inspiracji.

 

8 grudnia (ona)

Wiem, co powinnam zrobić. Zamiast poddawać się nieokreślonym depresjom, stawię czoła rzeczywistości. Pójdę dziś wieczorem na bazar świąteczny i zacznę nurzać się w tradycji - nakupuję drogich i niepotrzebnych ozdóbek, obeżrę się cynamonowymi racuchami, wrzucę hojne datki do każdej puszki na rzecz głodujących zwierząt cyrkowych i nasłucham się najprzeróżniejszych wariacji „Cichej nocy”. Ale przede wszystkim będę się przyglądała ludziom - mamom szarpanym przez zasmarkane i niezadowolone szkraby i znudzonym parom udającym świąteczną radość.

Tak. Tak właśnie zrobię.

 

9 grudnia (on)

Czy to, co się dziś zdarzyło, to już TO? To, na co czekałem? Epizod, który mi będzie osnową, na której utkam wzruszającą świąteczną opowieść? Trudno powiedzieć. Może mój entuzjazm jest przesadzony, bo nie chcę, żeby pierwszy tydzień moich poszukiwań zakończył się zupełnym fiaskiem, wnioskiem, że widok olbrzymiej marchwi na świątecznym jarmarku pobudza jedynie do stwierdzenia: „popatrz, marchewka!”?

A więc dziś wreszcie coś się wydarzyło. Nie mam jeszcze pomysłu, jak to literacko wykorzystać... chociaż... Teraz, gdy to piszę, zaczyna mi się coś roić. Mógłbym tę scenę wziąć jako punkt wyjściowy opowieści, w której nie człowiek w kostiumie, byłby bohaterem, tylko sama marchew, olbrzymie anonimowe warzywo, któremu zwierzają się przypadkowi przechodnie. Coś w rodzaju konfesjonału, albo bezpłatnego terapeuty, krótkie wyznania mógłbym wytrząsnąć sobie z rękawa, coś do śmiechu, coś do płaczu.

No, dobrze. Najważniejsze, że nie drepcę w miejscu. Dziś byłem już całkiem zrezygnowany. Łażąc godzinami wśród tego pozbawionego wyobraźni tłumu, myślałem o tym, że są to moi potencjalni czytelnicy, bezmyślnie konsumujący zarówno grzańca i pierniki jak i zapach igliwia, kolorowe światełka, nastrojową muzykę i widok przerośniętej marchwi, jakby to wszystko było jednolitą papką, mogącą zaspokoić głód bez łaskotania zmysłów. A jeśli w szale zakupów nabędą i moją książkę, pochłoną jej tekst w podobny sposób, dopchają kiełbaską z rusztu, popiją piwem i... pozostaną tacy, jacy byli przedtem.

Po pierwszym dniu, gdy wróciłem zawiedziony do domu, stanąłem przed lustrem i zacząłem wypróbowywać różne pozy, które wydawały mi się dziwne lub komiczne w wykonaniu marchwi. Wtedy jeszcze zakładałem, że mój wygląd będzie robił wrażenie. Wreszcie zrozumiałem, że spacerująca po bożonarodzeniowym bazarze olbrzymia marchew sama w sobie jest i dziwna i komiczna, więc reakcja albo brak reakcji zależała nie ode mnie, tylko od moich obserwatorów.

Siedziałem na jakiejś drewnianej skrzynce w pobliżu kiosku z grzanym winem. Wyglądałem oczywiście prześmiesznie, wiedziałem o tym, gdyż była to jedna z wystudiowanych przed lustrem póz. Oczywiście słyszałem jedynie: „popatrz, marchewka!”, nawet nie: „popatrz, siedząca marchewka!”. Widziałem stąd obie strony stoiska: frontową, gdzie sprzedawano wino i tylną. Od frontu jarzyły się lampki, pachniało cynamonem i goździkami; na zapleczu kłębiły się węże jakichś rurek i kabli, piętrzyły się worki wypchane zużytymi plastikowymi kubkami. Z przodu pito w wesołym towarzystwie, z tyłu siusiano w pojedynkę.

Nie od razu zauważyłem tę kobietę, dopiero gdy oderwała się od wielkiej beczki poznałem po jej niepewnym kroku, że musiała stać tam i pić już od dłuższego czasu. Przechodząc koło mnie zatoczyła się lekko, a ja nie zdążyłem cofnąć stóp, a raczej koniuszka korzonka. Kobieta potknęła się, złapała jednak zaraz równowagę, lecz zamiast pójść dalej, stanęła, i lekko się chwiejąc zaczęła mi się przyglądać. Nie widziałem jej twarzy, jak już wspomniałem, prawie nic nie widzę, nie wiedziałem więc, jakie zrobiłem na niej wrażenie. Niecierpliwie czekałem, aż się odezwie, gdyż była pierwszą osobą, która poświęciła mi więcej niż trzy sekundy uwagi.

- Popatrz, marchewka! - wybełkotała wreszcie i nie będę ukrywał, poczułem się tym zawiedziony. Potem jednak kobieta ruszyła z miejsca, znów potknęła się o mój korzonek i tym razem wylądowała mi na kolanach. To było przynajmniej coś nowego!

- Biedna marchewka – powiedziała i objęła mnie – to nie jest miejsce dla ciebie. To jest bazar bożonarodzeniowy. Tylko dla rodzin. Twoje miejsce jest w ziemi. Albo w garnku. Moje też – i zaczęła łkać.

Nic nie mówiłem, tylko zacząłem się kiwać łagodnie, żeby w ten sposób wyrazić jej swoje współczucie. Może mnie zrozumiała, może nie, w każdym razie przestała płakać i przytuliła się do mnie. Następnie wstała, podeszła do budki i wróciła z parującym kubkiem. Znów usiadła na moich kolanach.

- Trzymamy ze sobą, marchewko – powiedziała i pociągnęła głęboki łyk – nawet jak nie pjjszsz... pjjszsz... – poświstywała z wyraźną przyjemnością – gszszńca nie pjjszsz... ty i ja jesteśmy rozbitkami na tym tu oceanie – wskazała dookoła, szerokim łukiem rozlewając wino. – A co to? – zdziwiła się przechylając kubek – pusty! Wypiłś mi gszszńca?

Nagle poczułem na wargach jej palec, który w poszukiwaniu straconego wina wetknęła w ustnik. Potem powiedziała, że musi siusiu i ruszyła w stronę zaplecza kiosku. Zrobiło mi się jej żal, więc metodą popychania i zagradzania jej drogi doprowadziłem ją do toalet.

 

9 grudnia (ona)

No i na co mi to było? W swojej bezgranicznej naiwności spodziewałam się po tym eksperymencie jasnego wyniku: nastrój świątecznego zamieszania na bazarze miał mnie ostatecznie zbrzydzić i pokazać, jakie szczęśliwe mam życie; albo miałam pogodzić się z tym, że jestem zwierzęciem stadno-rodzinnym i zabrać się za poszukiwanie odpowiedniego osobnika płci przeciwnej.

Do żadnych wniosków nie doszłam, nie odkryłam drogi na przyszłość. A fakt, że teraz czuję się jeszcze gorzej niż przedtem bierze się stąd, że opiłam się słodkim winem, zaklajstrowałam sobie żołądek pieczonymi jabłkami i tłustymi racuchami, a na zakończenie ryczałam na kolanach jakiejś obcej marchwi.

Och, zapomnieć to jak najprędzej!

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Blanka 10.12.2017
    O, a ja bym chciała taką marchewkę. I mogłabym się upić i bujać się z marchewką, i płakać marchewce w natkę, i w ogóle. Zawsze to jakaś odmiana od tego świątecznego "lulajże...!" Fajnie, sympatycznie, momentami zabawnie. Czyli, że podążam dalej śladem marchewki. No.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania