Poprzednie częściMarchew wigilijna cz.1

Marchew wigilijna cz.2

10 grudnia (on)

Jest już późno. Jestem potwornie zmęczony. Najchętniej padłbym na łóżko jak stoję, bez zdejmowania kostiumu, ale muszę go zdjąć, żeby móc pisać, a codzienny zapisek w dzienniku należy do mojego programu. Tylko trzymając się tego, co sobie postanawiam, mogę dojść do celów, jakie sobie wytyczam. Zrozumiałem już przed laty, że tylko, gdy z żelazną dyscypliną trzymam się własnych reguł, mogę prowadzić wolne i niezależne życie. To nie jest paradoks. Jeśli jakaś zasada okaże się niezdatna, czy niemądra, wolno mi ją zmienić, ale zanim to nastąpi, muszę się jej ściśle trzymać. To nie ma nic wspólnego z pedanterią ani z brakiem fantazji. Ponieważ sam jeden jestem za siebie odpowiedzialny, nie wolno mi być pobłażliwym, inaczej mógłbym upaść i już się nie pozbierać.

Tak więc siedzę tu i piszę, choć nie mam dziś nic do zakomunikowania. No, obowiązek spełniony. Dobranoc.

 

10 grudnia (ona)

No tak, moje wystąpienie na bazarze było żenujące. Zwykle tak się nie zachowuję. Dokładnie rzecz biorąc od czasów młodości ani razu tak się nie zachowałam ani publicznie ani nawet prywatnie. Czy ktoś mnie widział, rozpoznał? Właściwie powinno mi to być obojętne, nawet gdyby mnie ktoś zobaczył i rozpoznał nie pociągnęłoby to konsekwencji ani towarzyskich ani zawodowych. Poczucie wstydu jest więc bezsensowne, jeśli sama rozgrzeszam swoje zachowanie. Rozgrzeszam, czy gorszę się? Mam sobie przyrzec, że to się już nigdy nie powtórzy? Nie muszę. To nie mój repertuar, nie powtórzy się bez obietnic. Tym niemniej to się jednak wydarzyło i to nie bez przyczyny. Przyczyną było niezadowolenie z siebie i ze swojego życia. Całymi latami zamykałam na to oczy. To nie było trudne, prowadziłam nudne i komfortowe życie bez wzlotów i upadków. Moje wystąpienie na świątecznym bazarze wprowadziło dysonans w te struktury. Czy powinnam pójść do psychoanalityka? Bez przesady. Mimo to chętnie obgadałabym z kimś przyjaznym wszystko, co mi zalega w zakamarkach duszy. Muszę o tym pomyśleć.

 

11 grudnia (on)

Dziś fotografowali się ze mną Japończycy. Jeden po drugim, cały autokar. Każdy miał na głowie czerwoną czapkę świętego Mikołaja, a na szyi zawieszone serce z piernika. Chyba myśleli, że marchew należy do europejskich świątecznych symboli. Nie odzywali się do mnie, rozmawiali tylko między sobą i oczywiście po japońsku, ale założę się, że informowali jeden drugiego: „popatrz, marchewka!”.

Właśnie gdy tak stałem otoczony Japończykami, zobaczyłem przechodzącą tę kobietę. Tę samą, co parę dni temu. Chyba powinienem nadać jej jakieś imię. Dlaczego? Bo mam poczucie, że to ona jest moją inspiracją, na coś więcej i tak nie mam co liczyć. Ona też mnie zauważyła. Oczywiście trudno mnie nie zauważyć, nie to miałem na myśli. Ona zareagowała na mój widok, czyli, że pamiętała nasze tête a tête. Zatrzymała się na sekundę, spojrzała na mnie i poszła dalej. Gdybym był sam, na pewno by mnie zagadnęła. Mój instynkt literacki mówi mi, że pomysł z marchwią – terapeutką jest dobry. Ta kobieta nosi w sobie jakąś historie. Musze ją zdobyć.

 

11 grudnia (ona)

Dlaczego znów poszłam na bazar? Zrozumiałam to, gdy ujrzałam człowieka-marchew. Nie powodował mną rozsądek. Podświadomie pragnęłam się jakoś zrehabilitować, zachowywać się poprawnie, nie upijać się i tak dalej. Chciałam pokazać, że mam dobre maniery. Ale komu? Ludziom odwiedzającym bazar? Nawet nie wiem, czy to są codziennie ci sami. Właścicielom straganów, szafarzom trunków? Czy może marchwiarzowi? Łaziłam tędy i owędy, niczego nie kupowałam, niczego nie jadłam i przede wszystkim niczego nie piłam. Na parkingu bazaru stał autokar, a tuż przy nim w burzy fleszów fotografowali się Japończycy z ogromną marchwią. W tym samym momencie, gdy tylko ujrzałam marchew, ogarnął mnie taki wstyd, że aż mnie zemdliło. Czy on mnie rozpoznał? Właściwie, co mnie to obchodzi? Po pierwsze to wcale nie musiał być ten sam marchwiarz, przez cały wieczór ciągle natykałam się na jakąś marchew. Po drugie: ktoś, kto musi zarabiać w ten sposób, nie należy do „lepszego towarzystwa”, moje zachowanie na pewno go nie zgorszyło. Zresztą – co mnie to obchodzi?

Nie, właściwie nie wiem, po co znów poszłam na bazar...

 

12 grudnia (on)

We wczorajszej notatce coś przemilczałem. Otóż ta kobieta uciekała przede mną. Gdy udało mi się wyrwać ze szponów Japończykom, poszedłem jej poszukać. Znalazłem ją – nie raz, bo ledwo mnie zobaczyła skręcała natychmiast w boczne przejścia, albo po prostu miedzy stragany. Ubrany w kostium nie jestem zwinny, więc za każdym razem traciłem ją z oczu. Teraz, gdy to zapisałem, zauważyłem coś, nad czym warto się zastanowić. Skąd wiedziałem, że to ta kobieta (Ratunku! Musze ją jakoś nazwać!), przecież ja prawie nic nie widzę, a jeśli, to tylko niewyraźnie, nawet z bliska. Doprawdy, zaniepokoiłem się: czyżbym przez cały wieczór uganiał się za różnymi kobietami?

 

12 grudnia (ona)

Zasnęłam płacząc, obudziłam się płacząc. Jestem taka samotna. Beznadziejnie samotna. Nawet nie tęsknię za jakąś konkretną osobą. Za moją rodziną? Nie, nie łączyło nas nigdy głębokie uczucie. Wspomnienia są mdłe, bez smaku. Kocham swoje dzieci i one pewnie mnie też kochają, ale już od dawna nie mamy sobie nic do powiedzenia, do zaofiarowania. Tęsknię za miłością. Tu, w pamiętniku wolno mi to szczerze wyznać, to mi sprawia ulgę. To jest trochę jak kiedyś, gdy byłam bardzo, bardzo młoda. Taka nieokreślona, a jednak paląca tęsknota za czymś wyjątkowym, za spotkaniem, które okazałoby się miłością, za kimś, za mężczyzną, który... Ach, co tam, to mój pamiętnik, wolno mi tu pisać, co chcę! No więc tęsknię za moim księciem z bajki! Tak samo niecierpliwie, jak wtedy, gdy miałam szesnaście lat, i tak samo nierealistyczne są moje oczekiwania dotyczące jego charakteru. Jedyną różnicą jest to, że wtedy wierzyłam święcie w spełnienie swoich marzeń, a teraz wiem, że jest już za późno. Nawet jeżeli mój książę gdzieś istnieje, to dawno zbłądził na drodze do mnie, został zaklęty przez czarownicę, albo pożarty przez smoka. Albo uwiodła go jakaś wredna królewna. Ta ostatnia możliwość wyciska mi jeszcze więcej łez z oczu...

 

13 grudnia (on)

Codziennie przemilczam coś w moich notatkach. Widocznie muszę niektóre wrażenia nosić w sobie dwadzieścia cztery godziny, zanim jestem gotów przelać je na papier. I tak wyznałem wczoraj, co zataiłem przedwczoraj, a przemilczałem, że wczoraj nie widziałem tej kobiety. Taki nieracjonalny lęk (zabobonny?), że dopiero przez zapisanie ten fakt stanie się prawdą. Również wczoraj zadzwonił do mnie P. i pytał, jak postępują moje badania, czy mam już pomysły. Nie, nie naciskał na mnie, zwyczajnie sobie gadaliśmy. Wydawnictwu się nie spieszy, bożonarodzeniowe opowiadanie do którego zbieram materiały jest przewidziane na przyszły rok. To, które właśnie pojawiło się w księgarniach napisałem w zeszłym roku. To ja sam niepotrzebnie wywieram na siebie presję. Po rozmowie z P. zrobiłem krotki bilans: od od ponad tygodnia przebieram się w ten durny kostium i licząc razem z dojazdami spędziłem już ponad czterdzieści godzin na błąkaniu się bez celu w postaci, którą wszyscy ignorują. Nędznym plonem tych wysiłków są te notatki, zupełnie bezwartościowe, nie ma w nich żadnej historii. Bardziej zainspirowałby mnie urlop w górach, byłby także przyjemniejszy. Marzyłbym sobie w mojej chatce wpatrzony w ogień na kominku, na zewnątrz tonące w śniegu lasy, nocą błyszczące gwiazdy na czarnym mroźnym niebie, jakieś ślady na śniegu, jakieś tajemnicze dźwięki – w tym sprzyjającym nastroju nie mógłbym się opędzić od pomysłów!

Nie było jej wczoraj na jarmarku. Tak, jej potknięcie o mój korzonek było jedyna szansą, aby ta marchwiowa maskarada przyniosła jakąś korzyść. Ta kobieta miała mi opowiedzieć swoją historię, bo moja własna fantazja przestała funkcjonować: zadusiło ją wieczne „popatrz, marchewka”.

Czy przyjdzie dziś? Jeśli nie, dam sobie spokój, jeszcze dziś wieczorem wsiądę w samochód i pojadę w góry Harzu.

 

13 grudnia (ona)

Myślę, że podświadomie od samego początku tego chciałam, nie będę więc tu w pamiętniku próbowała temu zaprzeczać. Byłam dziś na bazarze. Wczoraj zostałam w domu i czułam się paskudnie. Więc dziś poszłam. Gdy zobaczyłam marchwiarza, nie zeszłam mu z drogi, poczułam się tylko trochę dziwnie, gdy zmienił kierunek i ruszył w moją stronę. Zresztą nawet gdybym chciała, nie mogłabym go ominąć, akurat w tym miejscu było bardzo wąsko. Zatrzymał się naprzeciw mnie, a potem... Gdy się teraz nad tym zastanawiam, nie potrafię powiedzieć, jak on to zrobił, naprawdę, nie odezwał się, ta jarzyna nie ma kończyn i raczej mnie nie popychał. Ale w jakiś sposób zaproponował mi swoje towarzystwo, kupiłam sobie grzańca i usiedliśmy na ławce. Chyba to przewidywałam, bo tuż przed wyjściem z domu wskoczyłam jeszcze szybko w dodatkowe wełniane majtki. On nic nie pił, no bo jak, a ja zaczęłam mu się zwierzać. Ciekawe, że ten duchowy ekshibicjonizm nie wywołał u mnie moralnego kaca, dziś czuję się dużo lepiej niż ostatnio. Umówiliśmy się znów na jutro. Niesamowite, jak pełna wyrazu potrafi być taka milcząca marchew.

 

14 grudnia (on)

Nie jadę w góry. Zamiast tego nadal będę się przebierał i spędzał wieczory na świątecznym jarmarku. Z nią. Mam przeczucie, że powstaje właśnie jakaś historia i choć nie mam pojęcia, jaki obierze kierunek, ufam, że coś z tego będzie. Dziś ledwo znalazłem się na terenie jarmarku, dojrzałem ją. Nawiasem, jestem zupełnie pewny, że nigdy nie myliłem jej z innymi kobietami. Dlaczego, o tym później. No więc, gdy ją zobaczyłem, szła właśnie w moją stronę i choć z daleka musiała zauważyć moją zieloną nać, nie zboczyła z drogi. Na wszelki wypadek zatrzymałem się w takim miejscu, w którym nie mogłaby mnie ominąć. Po obu stronach uliczki stały kioski cieszące się dobrą frekwencją: w jednym sprzedawano piwo, w drugim zupę gulaszową. Tam stanąłem, a ona zatrzymała się tuż przede mną. Udawała zdziwioną, jakby mnie dopiero teraz dostrzegła, ale nie zdradzała zamiaru ucieczki. Potem powiedziała, że chce się napić grzanego wina i zaczęła się powoli koło mnie przeciskać. Poczułem ruch kostiumu, tak się jakoś przekręcał, i zrozumiałem, że to ona go trzyma i życzy sobie, żebym za nią poszedł. Nie będę się zatrzymywał przy nieważnych detalach, w każdym razie wkrótce już siedzieliśmy na ławce, a ona popijając wino otwierała mi swoje serce.

I tu zaczyna się to coś wyjątkowego. Słuchałem jej i im dłużej jej słuchałem, tym bardziej znajomy wydawał mi się jej głos. Opowiadała ze swojego życia, ale bardzo szybko przestałem zwracać uwagę na treść, wsłuchiwałem się tylko w ten „czarodziejski” głos i było mi po prostu dobrze. Ona, ciągle jeszcze nie mam dla niej imienia, a ona też się nie przedstawiła, porusza coś w mojej duszy, jakieś wspomnienie, albo sen, może marzenie, nie wiem jeszcze... właśnie dlatego jestem pewien, że wtedy, parę dni temu nie pomyliłem jej z innymi kobietami.

Mam nadzieję, że nie przeziębiła sobie pęcherza, bo ławka była bardzo zimna. Moja marchewka jest ciepło watowana, więc ja nie marznę. Ona powinna była raczej usiąść mi na kolanach.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Blanka 10.12.2017
    Terapeutyczna, obca marchew zdaje się nie tak całkiem obca... Hmm.

    "Nawet jeżeli mój książę gdzieś istnieje, to dawno zbłądził na drodze do mnie, został zaklęty przez czarownicę, albo pożarty przez smoka. Albo uwiodła go jakaś wredna królewna. Ta ostatnia możliwość wyciska mi jeszcze więcej łez z oczu..."<3<3<3

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania