Na przedmieściach losu — ROZDZIAŁ 2
Spojrzałam na trzęsącą się dłoń, zsiniałą nieco i kościstą, z niewiadomych powodów przywodzącą mi na myśl gęsty splot wszelkich przewodów telefonicznych, okryty bladą płachtą, czyli skórą, ściśle, niby folią aluminiową. A na tym materiale, zwanym ciałem, widniała krew, lecz nie moja. Ta ręka BYŁA moja. Pokryta nędzną, niewidoczną niemal resztką cudzego życia, które bestialsko odebrałam, chwyciłam w drżącą dłoń, przez chwilę czując się Bogiem, lecz chyba niemiłosiernym. A może jednak tak? W końcu teraz warszawskie szczury nie zginą z głodu, wszystko dzięki śmierci nieznajomego. Miał imię? Przyjaciół? Krewnych? Własną ławkę w parku, na której siedział lub spał, owinięty czarnym workiem na śmieci? Co kryło się pod tym nieprześwitującym, zapewne niezbyt wygodnym materiałem? Siniaki? Tatuaże? Choroba? Czy po prostu najzwyklejszy w świecie człowiek, taki sam jak ja, jak ktoś, kto czyta cudze myśli, jak ci, co wieczorami zamiatają podłogi w restauracjach, piją, ćpają, śpią, wdychają tlen i wydychają dwutlenek węgla? Nigdy nie dowiem się, kim był, lub kim nie był, dlaczego wołał do mnie, dlaczego, dla przykładu, nie rzucił od razu pustą butelką? Trudno to określić. Tyle pytań skąpanych w wątpliwościach kłębiło się w mojej zbolałej głowie, że w końcu ostatnim, co wydukała podświadomość, było żałosne i ciche: On wcale nie istniał, to ze mną jest coś nie tak.
Włosy wypadały mi garściami, więc za nic nie chciałam ich już trzymać.
Kiedyś, dawno, bardzo dawno, były piękne — gęste, barwy szczerego złota, lśniące, sięgające do łopatek. Teraz są po prostu splątaną mżawką nieładnego, wypłowiałego blondu.
Ocknęłam się w końcu spod łoża własnych refleksji, mając nadzieję, że mężczyzna stał będzie przede mną żywy, a nie leżał w piachu, zwracając uwagę spacerujących w pobliżu mieszkańców miasta. Z drugiej strony, chociaż nie wiem, czy to już inna strona, nikt nie przejmuje się przecież losem bezdomnych, jakkolwiek straszny by on nie był. Nikt nie krzyknie: „Zobaczcie, on nie oddycha!”
Przejdą obok obojętnie, wołając do swoich psów, żeby nie wypróżniały się na trawnik, chociaż one i tak zrobią dokładnie to, czego chcą, nie zważając na zniesmaczone miny właścicieli, którzy mieli nadzieję na pozbawiony utrudnień poranek, południe, albo wieczór.
Starsze panie w beretach zrobią wielkie oczy, narzekając w ciszy na bolący kark, czy skurcze, jakby miało to usprawiedliwić ich niechęć do pomocy. Dzieci schowają się za nogi rodziców, a oni pogłaszczą pociechy po głowach, spojrzą smutno, odchrząkną, także odejdą, bo co innego?
Nie mam do kogokolwiek pretensji. Jestem człowiekiem. Zrobiłabym to samo lub więcej. Więcej, to jest, nie wyszłabym z domu, tylko siedziała. Siedziała. Siedziała, czekając na nic, choć na zewnątrz ktoś mógł właśnie zginąć, a gdybym JA brała czynny, a nie bierny udział w ŻYCIU, byłabym skłonna udzielić temu komuś pomocy. Uratować życie. To wcale nie wydaje się gorsze, bo w końcu, gdy zamykam oczy, mogę szeptać, płacząc: „Jestem nieświadoma, nic nie wiem, co tam się dzieje, jak to?”
Prawda? Nie, ale choćbym chciała, choćbym nawet bardzo chciała, to jedyne, co zrobić potrafię, to pstryknąć na to wszystko, co się dzieje, palcem. Właśnie dlatego nie żywię urazy do ludzi, którzy mijają potrzebujących na ulicy, ignorują czyjś ból. Oni mają siebie, a oprócz siebie mają jeszcze świadomość, że ich wsparcie nic nie zdziała, choć w rzeczywistości mogłoby zdziałać. To tylko ludzie. Tylko. Naiwne, człekokształtne zbiorowisko, do którego, chcąc nie chcąc, przyszło mi należeć.
Właśnie dlatego, z tego powodu, że jestem człowiekiem, muszę teraz odpowiadać, gdy pytają mnie, co stało się temu mężczyźnie z kawałkiem szkła wbitym w szyję. Nie mówię, że nie wiem.
— Idziesz z nami, dziewczyno — powiedział któryś z mundurowych.
— Po co z nią w ogóle rozmawiasz, Fox? To nastoletnia kaleka, która zabiła bezdomnego faceta butelką — w głosie następnego zabrzmiała dosyć wyraźna kpina.
— Zamknij się — uciszył go ten pierwszy, nazwany Fox'em, najprawdopodobniej po nazwisku. Trzeci milczał.
— Zostań tu, wiesz, o co chodzi — zwrócono się do „trzeciego".
Po chwili złapali mnie mocno i wsadzili do wozu, na tyłach, za kratą, która oddzielała od miejsc kierowcy i przedniego pasażera.
Przysnęłam już w trakcie jazdy. Przebudzając się, zobaczyłam budynek. Nie wyglądał ani jak komenda policji, ani szpital psychiatryczny, ani nic z tych rzeczy. Właściwie nie miałam pojęcia, jak tak naprawdę winny prezentować się takowe budynki, ale myślę, że na pewno nie wyglądały tak źle, by przy pierwszym wrażeniu zaskarbić sobie tytuł opuszczonej rzeźni.
Komentarze (9)
Nie myślały, że blisko jest wrzesień i miast gumek i ołówków
Granaty i bomby niosły w plecakach
Nie wiedziały, że ktoś je wystawił
Że się ich losem zabawił
Powiem ci, że z włosami się domyślałam, naprawdę. Ale jednak bardzo zaskoczyłaś mnie tym, że policja ją złapała i, że to ona go zabiła. Byłam pewna, że ten mężczyzna sam sobie coś zrobił, dostał jakiegoś wylewu albo coś w tym rodzaju. Jednak taki obrótsytuacji jest bardzo, ale to bardzo fajny. Nigdy bym się tego nnie spodziewała.
Niemili policjanci, a skąd się tam wzięli? Ona nie uciekła, dlaczego? No, może dlatego, aby historia toczyła się dalej, ale ja bym uciekła, chociaż słyszałam o osobach, które są bezdomne, że same popełniają przestępstwo, żeby nie być na ulicy, mieć posiłek i wgl...
Dobra, a opuszcozna rzeźnia mnie przeraża, więc tym samym sprawia, że chcę więcej i więcej i jeszcze dużo więcej1 :)
Jedyne co naprawdę mnie przeraża, to jakieś przecinki, które znajdują się w miejscach, z których bym je wyrzuciła, bo utrudniają mi czytanie :D
Za cala reszte dziekuje, pisze juz nastepny rozdzial :3
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania