Nie ma takich grzechów, za które nie można odpokutować - rozdział. 7

W dniu, w którym umarłem padał deszcz.

 

Obserwowałem, jak krople łączą się z otaczającą mnie głębią. Czułem jak morska toń głaszczę mi płuca, a krew ze zmiażdżonego gardła koloruje ją na czerwono.

 

Słowa były zbędne.

 

Po raz kolejny nie pozwolono mi umrzeć.

 

--------------------------------------------------------------------------

 

Abigail Williams była dla Edgara enigmą.

 

Nie zadawała żadnych pytań.

 

Nie oczekiwała kontekstu.

 

Dla niej samo istnienie Piekła, było kompletnie naturalne.

 

Zasiadła na trawie obok otumanionego Zakapturzonego i spoglądała na niego oczyma, w których mógł się przejrzeć. Jej rzęsy opadały na wiecznie czerwone poliki w geście, który mógł tylko nazwać flirtem.

 

Zawinęła się wokół jego ramienia. Swoim palcem śledziła świeże pękniecie, które pokiereszowało jego popękaną twarz jeszcze bardziej.

 

Poczuł, jak głowa pulsuję mu tępym bólem, gdy wszystkie nieprawidłowości tego zlecenia zwaliły mu się na barki.

 

Zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Czuł, jak powietrze napiera mu na żebra, a ciepły dotyk dziewczyny przemieszczał się z jego skruszonych ust, do linii szczęki, aż jej gorące opuszki dotarły do gardła, gdzie nie zważała na żar przeklętego znamienia.

 

Nie miała za grosz wstydu - pomyślał - za grosz czegokolwiek.

 

Ucho, z którego wyrwał kolczyk, krwawiło bez żalu. Ona uśmiechała się delikatnie, bez zmartwienia, że jej dodatek spalił się razem z zszytymi dziwami.

 

- Masz długie rzęsy Edgarze - oświadczyła i przesunęła się w jego martwy punkt – jesteś w stanie mnie zobaczyć?

 

- Nie widzę - burknął - jednak słyszę cię całkowicie wyraźnie Adeline.

 

- Żadnej Adeline na pewno nie usłyszysz ani nie zobaczysz – wzburzyła się, sztucznie - a teraz? - pochyliła się tuż przed nim.

 

- Widzę kretynkę w przeciągu milimetra - pokręcił głową wpatrzony w ranę na jej uchu.

 

- Podoba ci się? - zapytała się i przyłożyła dłoń do oberwania.

 

- Czy moja opinia coś zmieni? - oznajmił i wstał przeklinając pod nosem.

 

Wyczerpaniu nie pomagał mu kolektyw własnych wnętrzności, które płonęły gorzej niż suche drzewo podczas burzy.

 

Ulewa skończyła się tak gwałtownie jak przyszła. Zrezygnowane chmury, poruszały się leniwie po fałszywym nieboskłonie, powodując u mężczyzny mdłości.

 

W ucieczce jego płuc poprzez gardło pomagał odór stęchlizny, który zawitał w atmosferze piętra. Mógł go tylko porównać do spalonego mokrego szczura.

 

- Nie jesteś w ogóle czarujący Edgarze - stwierdziła przeskakując z nogi na nogę.

 

- Tak, ponieważ jestem... jak to było - pokręcił głową - urokliwy – prychnął i spojrzał na bramę - chyba ktoś sobie o nas w końcu przypomniał.

 

Z jękiem wyprostował plecy i zerknął na dziewczynę, która kroczyła w stronę pałacu. Jej różnobarwne oczy utkwiły w wieży i jaskrawej kotarze w pojedynczym oknie budowli.

 

Na ustach trzymała chroniczny uśmiech, który wydawał się nie schodzić jej z twarzy. Krótkie włosy, sklejone krwią pasożyta przylegały w nieporządku do porcelanowej cery. Od nieskazitelności oddzielały ją tylko pieprzyki na polikach i zabliźnione rany na dłoniach.

 

Większość spoglądających przyrównało by ją do lalki.

 

On mógł ją tylko porównać do lilii wodnej.

 

- Nie skomentujesz mojego występu? - zapytał, wyrównując z nią chód.

 

- Nie wydaję mi się, żeby był to odpowiedni moment na encore Edgarze. - zachichotała - gdy nadejdzie odpowiednia chwila to zatańczę w rytm twojego głosu.

 

- Byłem pewien, że nie posiadasz w sobie tyle taktu - prychnął - kretynko - dodał.

 

- Jestem gwiazdą - powiedziała dumnie, jej rozpalony wzrok utkwiony w wyrzeźbionych drzwiach pałacu - Posiadam wystarczającą ilość taktu Edgarze.

 

--------------------------------------------------------------------------

 

W dokładnej sekundzie, w której para Zakapturzonych przeszła przez bramę, obydwoje poczuli obdzierające ze skóry dreszcze.

 

Brama zamknęła się z głośnym piskiem.

 

Szum spływającej krwi, był głośniejszy niż sama cisza.

 

Hohenheim było miejscem, do którego wracała rozlana krew. Niekończącym się wazonem, z którego nie przestawało płynąć złote mleko. Samowystarczalnym organizmem.

 

Czymś, co dla Abigail Williams – gwiazdy Salem, było agonalnie nudne.

 

--------------------------------------------------------------------------

 

Powołane do życia drzwi pałacowe rozchyliły się przed nimi otworem. Dziewica ukłoniła się wdzięcznie, nie zważając na prychnięcie swojego partnera.

 

Cała włość cuchnęła kurzem.

 

Abigail nie mogła zaprzeczyć, że była minimalnie zawiedziona widokiem jaki napotkała, miała nadzieję, że podniszczony przepych Pałacu od frontu, zmieniłby się w ucztę dla zmysłów wewnątrz.

 

Niestety, prosty, ciasny korytarz, rozpostarł się przed parą, kontynuując swój bieg w głąb. Cisza wypełniała dwór, nie rozbrzmiewał tu śmiech, gwar ani szum obsługi.

 

Dotykając ściany w końcu i ona była zdatna usłyszeć rytm pompujący krew na całym piętrze. Puls był słaby, nierównomierny i zaplątany w swojej barwie.

 

Edgar ruszył do przodu, wzdychając w niezadowoleniu i pośpieszając swoją partnerkę ruchem dłoni.

 

Oprócz ciszy i mało ekscytującej ciasnocie korytarza, gwoździem do trumny był wystrój.

 

Zwracając głowę ku suficie prawie straciła równowagę. Pajęczyny opuszczały się ze sklepienia. Puste srebrzyste nici wyglądały na podrobione, bez wieloletniego kunsztu pajęczaków, których nie było w pobliżu.

 

Samo wnętrze wydawało się powtarzać, jakby nie miało pomysłów na siebie albo utknęło w swojej nieskończonej paranoi.

 

Tu znowu wisi wielki żyrandol, który ledwo mieścił się w ciasnocie korytarza, którego kryształki tylko marnowały się w ciemnocie wymuszonego holu.

 

Tu znowu omijali wahadłowy zegar, który różnił się od innych tylko wskazywanym czasem. Tam znowu przechodzili obok zakurzonych gablot wypełnionych po brzegi książkami.

 

Same tomiska po bliższej inspekcji były zaledwie na pokaz. Strupieszałe strony rozpadały się w dłoniach, ich treść pusta lub wypełniona nonsensownymi wiązkami liter.

 

Edgar jako jedyny nie zwracał uwagi na farsę samego pałacu. Obserwował uważnie, jak dziewczyna ogląda każdy zakątek prostego korytarza, a niepokój jaki czuł odbijał mu się w piersi głuchym rytmem.

 

To nie tak, że Edgar był nieuważny. Tylko w jego rozpłatanej głowie pojawił się specyficzny nawyk, który wymazywał z jego pamięci kluczowe szczegóły.

 

Był to samosabotaż, z którego mężczyzna nie zdawał sobie sprawy.

 

Iepurasie biegały wokół jego myśli razem z wizją czyhającego gdzieś Grzechu Chciwości, doprowadzając go do cichej pasji. Ból głowy odbijał się od jego żeber, nie pozwalając mu na jakiekolwiek przemyślenia.

 

Jakie są cele Grzechu Chciwości!? Po jaką cholerę ich zaatakował, jeśli to w ogóle był on!? Gdzie są te przeklęte pasożytnicze króliki, które ostatnim razem plątały mu się pod nogami i czemu do cholery ktoś by je zszył i stworzył z nich te groteskowe kreatury, które spaliłem!?

 

Z zagmatwanych myśli wybudziła go dopiero dziewczyna, która w swoim znużeniu skoczyła na wykładzinę, powodując, że tabun kurzu, rozpostarł się w suchym powietrzu.

 

Mężczyzna zakasłał, wyraźnie niezadowolony, gdy szary pył wdarł się mu do czaszki, przez otwarty bok jego głowy, mieszając się z tkanką i nerwami.

 

- Kretynko! - prychnął.

 

Do jego uszu dobiegł odgłos przesuwających się ścian.

 

Poczuł, jak serce podnosi mu się do gardła a zimne dreszcze przeszywają jego naskórek, wyciągnął dłoń w tabun kurzu z myślą, że uda mu się złapać nadgarstek dziewczyny.

 

We włościach odbił się głos.

 

‘’Uspokój się Edgarze Varinie of Arc – Abigail Williams jest bezpieczna. Potrzebuję zwyczajnie ochroniarza, a teraz wysłuchaj prośby bezsilnego monarcha tego piętra.’’

 

W głowach obydwu Zakapturzonych - teraz oddzielonych przez ścianę - odbił się aksamitny głos. Nie tak jedwabny, jak barwa Edgara, gdy śpiewał, jednak wystarczający, by dziewczyna poczuła ekscytujące ciarki, a mężczyzna obrócił okiem w niezadowoleniu.

 

To będzie irytująca misja.

 

--------------------------------------------------------------------------

 

W zaledwie sekundę po tym jak skoczyła na dywan, a jej partner nazwał ją bardzo pieszczotliwym wyzwiskiem, ściśnięty korytarz rozpostarł się a do jej uszu dotarł ujmujący głos.

 

Głos jedynej osoby w całym 8. Piętrze - Księcia Hohenheim.

 

- Drodzy Zakapturzeni, dziękuję, że pojawiliście się w tak trudnej dla mnie chwili-

 

- Przejdźmy do meritum - przerwał mu Edgar.

 

- … w tak trudnej dla mnie chwili. Tobie też jestem wdzięczny Edgarze, miło cię znowu zobaczyć.

 

Edgar fuknął na zignorowanie swojej bezczelności, nie zważając, że nawet w zamkniętych czterech ścianach, książę widział, jak mężczyzna przekręca okiem.

 

- Ciebie też witam młoda damo, miło cię poznać. Nazywam się Vesper Viorel von Astor - zachichotał, gdy dziewczyna dygnęła w powitaniu, kompletnie podekscytowana momentem, w którym ściany się przed nią otworzą i go zobaczy.

 

- Ostatnimi czasy wiele moich pupili zaczęło znikać z powierzchni piętra... jak dobrze wiesz Edgarze, nie mogę wychodzić poza bramy tych włości, jednak czuję, że coś niepokojącego dzieje się w moim królestwie - westchnął - chciałbym, żebyś ty Edgarze odwiedził domostwa i poszukał źródła mojego niepokoju-

 

- Czy oprócz nas na piętrze wyczuwasz kogoś jeszcze? - przerwał mu, po raz kolejny.

 

- Nie - odpowiedział prędko - w każdym razie, nie czuję się bezpiecznie nawet we własnym zamku... chciałbym, żeby Abigail mi potowarzyszyła, czy będzie z tym problem Edgarze? Jestem pewien, że poradzisz sobie sam.

 

Mężczyzna westchnął. Zaledwie mrugnął, a przed nim pojawiła się brama wyjściowa, wręcz ponaglająca go do wystąpienia z pałacu. Powietrze było gęste, na piętrze szalała wichura.

 

Dostając tą misje, planował unikać domostw, które znajdowały się w Hohenheim. Porozrzucane chaty, oddalone od Pałacu przyprawiały go o dreszcze.

 

Zdawał sobie sprawę, że zostawienie Abigail z księciem było najlepszym pomysłem. W końcu w momencie, gdy zostali zaatakowani, makabry ruszyły w jego stronę, nie zważając na dziewczynę. Był pewien, że mimo użytecznego stygmatu, sama Abigail nie miała jeszcze okazji się nim bronić.

 

Oczywistym było, że doświadczenie najlepiej zdobywa się na froncie, jednak Edgar nie miał żadnej ochoty oglądać śmierci następnego Zakapturzonego na początkowej misji.

 

Czuł, jak żółć wypycha mu słowa do gardła, drapiąc go niemiłosiernie i podrażniając stygmaty scalone z jego ciałem.

 

- Kretynko - zaczął - nie bądź lekkomyślna i uważaj na zapach krwi - burknął i wyszedł po za bramę, nie zdając sobie sprawy, że Abigail już go nie słyszy.

 

--------------------------------------------------------------------------

Przed Abigail ukazał się przestrzenny pokój, który nie miał prawa istnieć w strukturze pałacu z zewnątrz. Otoczony otwartymi oknami, wpuszczał do siebie tysiące krzaków róż, które z ciekawością zaglądały do komnaty księcia. Karminowe płatki odbijały się w szklanej posadzce, prowadząc jej wzrok na środek pokoju. Do pojedynczego tronu, na którym siedział uśmiechający się delikatnie mężczyzna.

 

Azazel byłby zazdrosny, gdyby mógł zobaczyć, jak pod jego panną uginają się kolana a ta klęka przed melancholijnym wzrokiem księcia.

 

W różanej skórze panicza odbijała się każda żyła, jakby jego cera, była płótnem dla własnych naczyń krwionośnych, które ozdabiały go, niczym fałszywe pajęczyny z zamczyska.

 

Mogła dokładnie zobaczyć jak tętno jego serca przyspieszyło, wybijając coraz to bardziej chaotyczny rytm, a krew przepływa przez każdy zakątek jego urodziwego lica.

 

Uniósł brew, gdy zobaczył, jak klęka. Przekrwione oczy uśmiechnęły się w rozbawieniu, a różane usta podniosły się ukazując ostre kły.

 

Ciemne loki opadły mu na ramiona, gdy pochylił się w jej stronę, a okrągłe okulary, które prezentowały się na jego nosie, odbijały każdy kolor czerwieni w komnacie.

 

Mężczyzna powstał, ruszył w jej stronę i wyciągnął do niej dłoń. Abigail zaś mogła tylko się skupić na krwi przepływającej przez jego paznokcie.

 

- Witam cię jeszcze raz pupilku Azazela - stwierdził fakt, wpatrzony z zainteresowaniem we fiołkowe ślepie - nie ma, co przede mną klękać, jestem księciem tylko z nazwy. Nie mam poddanych, którymi mógłbym rządzić.

 

Złapała go za dłoń, a ten przyciągnął ją na nogi. Jego skóra zimna jak deszczowe miesiące w Salem, chwyt delikatny, jakby ledwo dotykał skóry.

 

- Nie ma to dla mnie znaczenia drogi książę czy posiadasz poddanych czy też nie, pozwól mi się przedstawić na swoich własnych zasadach.

 

Nie puszczając jego dłoni wykonała głęboki ukłon.

 

- Nazywam się Abigail Williams – gwiazda Salem, na twoje rozkazy drogi książę.

 

- Mów mi Vesper, Zakapturzono.

 

Vesper Viorel von Astor, nie mógł powstrzymać chichotu, gdy przyjrzał się młodej kobiecie. Jej czarny uniform był przesiąknięty krwią w parze z naderwanym uchem, z którego jucha spływała po jej szyi w głąb ramienia. Sama właścicielka owego płynu wydawała się kompletnie nie przejęta swoim wyglądem, a jej przyspieszający puls tylko cieszył jego oczy.

 

- Vesperze, co do zlecenia-

 

- Słodka Abigail, może pierw usiądziemy? Zdaję sobie sprawę, że to całe zlecenie cię mało interesuję.

 

- Skąd taki wniosek? - zapytała się, gdy mężczyzna usiadł na szklanej posadzce, nie bacząc na swój tron, który dumnie prezentował się na środku pomieszczenia, pokryty białą sierścią.

 

- Hohenheim jest moją domeną, czuję prawie wszystko, co do niej wejdzie – Zakapturzeni są specjalni w tym, że wiele informacji o nich jest od razu podawanych na tacy. Przed Prawem Piekielnym, za wiele nie mogą ukryć. - zachichotał, a Abigail zauważyła, że czerwony kolor pod jego powiekami to tak naprawdę głębokie wory pod oczami – gdy pojawiłaś się w Hohenheim byłaś najbardziej zainteresowana zapachem krwi, potem swoim partnerem, aż w końcu mogłem wyczuć twoje niezadowolenie na wygląd mojego pałacu.

 

- Ciekawe obserwację, a do tego trafne - zatrzepotała rzęsami - zatem... mógłbyś mi zdradzić o czym myślał Edgar? - zapytała niewinnie.

 

Kobieta spodziewała się, że Vesper odmówi, jednak ten nie miał powodów by nie wymienić kilkoro myśli recydywisty.

 

- Jego myśli są naprawdę ciężkie do śledzenia - mruknął - pomiędzy nazywaniem cię pieszczotliwie ‘’kretynką’’, myślał głównie o całokształcie zlecenia, moich kochanych iepurasiach... - zawahał się - jak i o swojej śmierci.

 

Abigail poczuła jak jej gardło zaciska się na wspomnienie o śmierci, a blizny ozdabiające jej dłonie próbują się z powrotem otworzyć.

 

Vesper był pewien, że dziewczyna się zaraz popłaczę, gdy jej usta zadrżały a oczy błysnęły czystymi łzami.

 

Ona jednak się zaśmiała.

 

Jej śmiech odbijał się od pustych bezsensownych korytarzy, turlał się po szklanej posadzce i podlewał ocean róż w Hohenheim.

 

Kiedy spoglądał na śmiejące się lico Abigail, poczuł się przez chwilę oszukany.

 

Oszukany przez los, że ktoś taki jak on, nigdy nie potrafił się szczerze uśmiechnąć w jego piekle w Piekle, którym było 8. Piętro.

 

Była taka czysta w swoim spaczeniu.

 

- Oh Edgarze jakiś żałosny jesteś w swojej prostocie - chichotała - ale dlatego właśnie mi się podobasz - mruknęła do nikogo konkretnego.

 

- Uważasz, że chęć śmierci jest... żałosna? Mimo, że sama się zabiłaś?

 

Każdy Zakapturzony jest samobójcą, ale nie każdy samobójca staję się Zakapturzonym.

 

Jest to pewna ironia, która zanika w nakładających się na siebie niezapisanych prawach Piekielnych. Ruletka, na którą natrafia każdy kto odważy zabrać swoje życie, by na końcu oddać je w ręce niepojętych procesów.

 

- Mój drogi książę, ja nie zabiłam się po to, by umrzeć. Tylko zabiłam się po to, by żyć - powiedziała kompletnie szczerze, gdyż Gwiazda Salem nigdy nie kłamała.

 

Vesper Viorel von Astor poczuł w tamtej chwili jakby był obdzierany ze skóry. Nie podobało mu się także, że mógł oglądać scenę swojej wewnętrznej paniki z każdej możliwej perspektywy, jakby był w ukrytej kamerze. Jego usta delikatnie zadrżały, gdy z całej siły przegryzł kawałek swojego polika, a ciepła posoka rozlała mu się do gardła.

 

Może było to dlatego, że przez wieki swojej władzy nad owym piętrem widział zaledwie kilku Zakapturzonych.

 

Zakapturzonych, którzy nigdy się nie powtarzali (nie licząc zmarnowanego Edgara).

 

Zakapturzonych, których myśli były zaplątaną masą stresu, krzyku i papką różnych eufemizmów.

 

Może to właśnie dlatego od momentu, w którym Abigail Williams pokłoniła się po wejściu do Hohenheim, był nią tak horrendalnie zafascynowany, tak klarownie zazdrosny i zarazem taki pełen lęku, naprzeciw jej spaczenie prostych myśli.

 

Była kompletnym przeciwieństwie jakiegokolwiek typu duszy, jaką napotkał podczas swojego męczeńskiego żywota w zamkniętym pudle przyozdobionym różami, którym było 8. Piętro.

 

Była jak z książek, jakie zostały pozostawione przez jego poprzedników, które próbował z replikować z miernymi skutkami.

 

- Wszystko w porządku książę? - zapytała się, a ten zamrugał sklejonymi od zimnego potu rzęsami, gdy w zwolnionym tempie obserwował jak kropla krwi z jej ucha spada na szklaną posadzkę i powoli spływa do jego ciała.

 

Abigail badała wzrokiem jak usta Vespera zadrżały, a ten nerwowo przełknął ślinę. Przez lekko otwartą koszulę, ciężko nie było zauważyć jak jego serce przyspiesza, a blada karnacja księcia poznaję wręcz wampiryczny kolor bladości.

 

Dziewczyna zdążyła mrugnął i nastąpiła jej chwila na bycie nerwową, gdy różany zapach zakręcił jej w nosie, a filigranowa dłoń mężczyzny zacisnęła się na rozerwanym, przez Edgara uchu.

 

- puk, puk, puk i już - uśmiechnął się - o wiele lepiej, nie uważasz?

 

Huh?

 

Abigail dotknęła swojego wcześniej rozerwanego ucha i ze zdumieniem zauważyła, że zostało zasklepione jej własną krwią. Gęsta ciecz teraz stała w miejscu, niczym prowizoryczny kolczyk.

 

Mimo to bardziej skupiła się na sensacji jego chłodnych palców na rozgrzanej skórze ucha i popękanych różanych ustach, na których wyłonił czarujący uśmiech.

 

Zaledwie jednym ruchem nadgarstka wcześniejszy niepokojący wyraz zniknął z twarzy księcia, jakby poruszał się pomiędzy dwoma stanami, dziewczyna nie mogła jednak go dokładnie rozczytać.

 

Pewnie dlatego, że była właśnie w jego domenie.

 

- Nie jestem niestety za bardzo obeznany w sztuce leczenia - zaczął - ale dopóki tu stoję, twoja rana powinna być w porządku - westchnął teatralnie przeczesując bordowe loki - chociaż mogłem ją tak zostawić albo bardziej pokiereszować za to, co zrobiłaś z głową jednego z moich iepurasi.

 

Abigail swoimi niemądrymi oczyma już widziała przed sobą scenę jak jej głowa zostaję nabita na ostry koniec płotu, przechodząc przez jej tkankę w agonalnej przyjemności, która by trwała wieczność.

 

Oh, jakie to było by urocze - marzyła z głową w chmurach, gdy w wyobraźni, jej gałka oczna została właśnie przebita przez nietępą część szpikulca, który powolnie penetrowałby jej oko w poszukiwaniu powietrza.

 

- jak tego pragniesz książę, nie mam prawa zaprzeczyć - powiedziała, za bardzo podekscytowana.

 

Ten jednak odmówił, nie zwracając uwagi na jej nieczyste myśli, które odbijały się głębokim echem w jego czaszce.

 

- Nie czułbym z tego żadnej satysfakcji słodka Abigail, cała krew ostatecznie spływa do mnie.

 

Bez wyjaśnienia swojego ostatecznego zdania odwrócił się w stronę krzaków róży.

 

Ruchem nadgarstka gęste liście i kwiaty rozrzedziły się, a spod chaszczy powoli zaczęły wychodzić króliki, pasożyty, czy jak się miejscowo nazywają - iepurasie.

 

Tym razem żywe i w pełnej krasie – 3 pary króliko-podobnych pijawek wesoło rozkicały się w stronę księcia.

 

Abigail obserwowała, jak mężczyzna zostaję otoczony przez sześć podekscytowanych kulek białego futra, które zaczęły ze sobą walczyć o miejsce na jego kolanach.

 

Jego ekspresja rozpuściła się, gdy w pełni skupił swoją uwagę na nich. Masował im uszy, podrażniał puchate ogonki, gdy stworzenia wtuliły się w jego wychudzoną talię tworząc renesansowy obraz z filigranowym księciem na czele.

 

- zazdrosna? - zachichotał, gdy parę myśli dziewczyny dotarło do niego - podejdź, pokażę ci coś.

 

- Zazdrosna? Bardzo nietaktowanie z księcia strony tak dalej czytać moje myśli.

 

- Po pierwsze zamiast księciu, wolę byś się zwracała do mnie Vesper. Po drugie, wszystko masz wymalowane na twarzy - złapał ją za nadgarstek, by przesunęła się bliżej i położył jej rozpaloną dłoń w kulę futra, która poruszała się na jego kolanach.

 

- Moja dłoń ich nie sparzy? - zapytała się bardziej z grzeczności, niż zmartwienia.

 

- Iepurasie dzielą między sobą ciepło, w zimne dni zbierają się w puchate kulki ogrzewając się nawzajem – swoim kciukiem zaczął mierzyć jej puls - więc nie, nic im nie będzie.

 

Było to krótka chwila, z dłonią w puchatym futrze pasożytów, których jama gębowa była ich całą twarzą. Abigail położyła głowę na ramieniu mężczyzny, nie zważając na lodowatość skóry, która przebijała się przez jego koszulę. Ten trzymał jej nadgarstek, zostawiając ślady swoich paznokci na jej skórze, jakby miała zaraz zniknąć.

 

Spod ciemnych okularów, czuła jego wzrok na sobie, jak i pieczenie własnych polików.

 

- Abigail... - wyszeptał, pokazując znak ciszy, na co kiwnęła głową - jest ich pora karmienia.

 

Podniósł swoją koszulę do góry, jej oczy automatycznie przejechały przez jego półprzezroczystą skórę i plątaniny żył, by zatrzymać się na widocznych żebrach, które mogła policzyć.

 

- Mihai, Dorin, Lucia, Mihnea...Vasilica - syknął.

 

Po każdym wypowiedzianym imieniu, iepuras o danym mianie, ocierał się o brzuch Vespera, by ze skomleniem przypominającym psa wpić się swoim otworem gębowym w delikatne ciało mężczyzny.

 

Ten nie odwracał wzroku od rozszerzonych źrenic i ciepłych polików Abigail, gdy pięć jego pupili zaczęło się stołować na jego puszystym i żylastym mięsie, dopijając wszystko krwią.

 

Nie zadrżała mu powieka, jak poczuł ból rozlewający się w jego żołądku, gdy ostre kły króliczych imitacji, zaczęły rzuć jego wnętrzności, a ciepła gęsta posoka, zaczęła się wylewać na szklaną posadzkę, dotykając kolan dziewczyny.

 

Przez głowę Abigail przechodziła tylko jedna myśl.

 

Nie wiedziała czy bardziej chciała być w tamtej chwili Vesperem, pożeranym żywcem, czy królikami posiadającymi przywilej posmakowania tak mitycznego panicza.

 

Odwróciła oczy od dantejskiej sceny dopiero gdy Vesper, wziął jej drżącą dłoń, na której zaczęła rozdrapywać zasklepione od gorąca blizny.

 

Jej wzrok padł na szóstego iepurasia, który ocierał się o jej nogę, jego uszy nadstawione, a przypominające pianki łapki, tuptały w podekscytowaniu.

 

Dziewczyna kiwnęła głową i nadstawiła mu swoje udo.

 

- Dimitri... - wyszeptał jego imię.

 

Jedną dłoń zaplótł wokół jej drżących palców, zaś drugą trzymał na grzbiecie iepurasia, by nie przesadził z karmieniem się Zakapturzoną i przypadkiem nie wygryzł jej dziury w udzie.

 

Abigail jęknęła cicho, gdy tysiące zębów przyssały się do jej nogi. Pasożyt nie odgryzał mięsa, tylko sycił się samą krwią z polecenia swojego pana.

 

Zakapturzonej zrobiło się gorąco, jakby całe ciepło jej stygmatu przewędrowało z opuszków palców do miejsce ugryzienia. Po chwili poczuła jednak zimno i odrętwienie, przy którym dłoń księcia wydawała się pełna żaru.

 

- Vesperze, twoje ciało-

 

- Shhh, już wszystko skończone - przerwał i poprowadził jej opadające powieki, ruchem dłoni.

 

Abigail spoglądała przeszklonymi oczami, jak krew z posadzki zaczęła się poruszać jakby była zaanimowana. Kropla po kropli, gęsta jucha znalazła swoje miejsce pomiędzy wnętrznościami, aż naderwane żyły i rozerwane organy zaczęły się składać w jedną całość.

 

Jakby za ruchem czarodziejskiej różdżki, posoka z miejsca po ugryzieniu na jej udzie, także jak i z futra iepurasi, przypłynęła do księcia pół krwi, aż jakiekolwiek ślady karmienia zniknęły z pałacowej komnaty.

 

Jedynym dowodem całego zdarzenia, były widoczne ślady zębów na jej udzie i buzujący odgłos bicia serca, która odbijał się rytmicznie w jej ciele.

 

- Jak widzisz Abigail... w Hohenheim nie mogę umrzeć.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania