Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Niesforzyca cz. I.

"(...) Zamglić przejrzystości, widzieć w nich tylko błogi,

zbędny dodatek wszelkich konieczności (...)"

Dawid Awidan "Powtórka okazja" Przeł. Marian Grześczak

 

I. Psalterium

 

Naprawdę - na tym mam grać? Jak, u diaska?- patrzę ogłupiała na trójkątnokształtne pudło rezonansowe, pełne pokrętłasków, serpentynowatych strun-sprężynek, dzwoneczków i innych dzyń-dzyńków, kołoobrotobrzdęków, zgrzytotłuków. Kable wychodzą z każdej możliwej dziurki, oplatają same siebie, drugie, trzecie, piąte kabliska, nurkują w gniazdka, by wystawiać "głowy", jak morskie, legendarne węże, pomiędzy strunami.

Urządzenicho szczerzy emaliowane "zęby", mruga polakierowanymi gałkami, uśmiecha się sardonicznie wiedząc, że nie umiem go obsługiwać i zaraz się zblamuję na całego; Aśka co prawda tłumaczyła, ale jednym uchem wpuściłem jej pospieszny, gorączkowy wykład, drugim - wyleciał nie zagnieździwszy się w łepetynie, nie zostawiwszy tam najmniejszego śladu.

Trzeba było na spokojnie, wykazać anielską cierpliwość do takiej roztrzepaniny jak ja, krok po kroku wyjaśnić, do czego służą poszczególne wichajstry, przełączniki, dźwignio-pchajki.

Zrozumiałem tylko prawie marketingowy slogan o redefiniowaniu psalterionu, stwarzaniu go na nowo. Że z zapomnianego instrumentu wyewoluowało to-to - dźbądziągiel, jak go od razu nazwałam, nowowych czasów.

I mam grać, rosiewać w tłum nuty, gene-techniczne zmodyfikowane dźwięki.

Jakiż on łatwy w obsłudze! - chwaliła, jakby miała zamiar mi go wcisnąć, na dodatek po zawyżonej, wręcz paskarskiej cenie. Sam gra, o - tu dotykam ledwie pałeczką, a proszę - cała symfonia rozbrzmiewa! Łaskoczę strunkę - i trójkątne pudło dudni toccatę d-moll z fugą (między łazienkowymi płytkami, idiotko! - zżymam się).

Zamiast rzetelnie poinstruować amuzykalną mnie, która w życiu durnej gitary akustycznej nie trzymała, ta wygłasza peany pod adresem konstruktorów nowej wersji instrumentu, wreszcie - jego samego. A przecież to nie szarpidzwońca mam, do jasnej ciasnej, sprzedawać, tylko tamto... Fuj, wzdrygam się na sam widok.

Uwaga, próba generalna... dińńńg! - próbuję przychordofonić szarpano, przycymbalić. Żadna ze mnie Jankielówa, ale - przyznaję - wychodzi niegłupio, jak na pierwszy raz. Niekakofonicznie. Instrument rzeczywiście potrafi sam, ledwie muśnięty, pobudzony do gry, łączyć dźwięki w znośną, dającą się słuchać bez zażenowania, melodię.

Lekko, ostrożnie, jakbym bała się coś popsuć, urwać, trącam guziczek. Dzyndzelek taki, lekko wzwiedziony, wystający ponad dwa rozchylone struno-płatki (jako żywo przypomina to kobiecą muszelkę, oważnie, średniowieczny instrument sfeminizowano w dwudziestym pierwszym wieku, nie tyle zmieniono mu płeć na żeńską, co nadano ją - teraz nie jest już "to psalterium", ale "ta psalteria", wyzwolona, zradykalizowana, niecierpiąca mężczyzn, pozwalająca grać na sobie wyłącznie kobietom, najlepiej - niebrzydkim, bo co z tego, że jest przedmiotem; one też mają prawo do gustu, antypatii i mogą wyraźnie nie życzyć sobie, by siadał przy nich i jeszcze trącał najdelikatniejsze cząstki składowe, brutal; zły dotyk dźwięczy przez całe życie, to gorzej, niż gwałt, zmuszanie biednej psalteruśki, niewinnej, nieskalanej panny wśród instrumentów, której każda ze strun jest błoną dziewiczą, do zagrania fałszywych nut jest istną defloracją, aktem przemocy, wandalizmu i beztreściwej, prostackiej rządzy niszczenia, herostratesostwem, piromaństwem muzycznym, odłamywaniem genitaliów Dawidowi dłuta Michała Anioła. To wybryzg szamba, splunięie nim w twarze muzom, żeby dopuścić mężczyznę do brzdękliwych, metalowych hymenów - to się w kwintach nie mieści!

Spróbuję na chybił-trafił wybębnić "Dla Elizy".

Piąziąąą.... liłalilaźźźźźź.....

Wyszedł raczej fragment melodii "Too many of my yesterdays" Petera Hammila. I tak dobrze, że cokolwiek słuchliwego. Jak nie będę miała tyle szczęścia, coś skaszanię - zacznę zgrywać zblazowaną artystkę-eksperymentatorkę, udam, że tak trzeba, każde zarzępolenie było zamierzone.

Karolina, jakoś nienaturalnie podekscytowana (czym?!), gadatliwa, uśmiechająca się na całą szerokość paszczęki, Karolina, pewnie naćpana jakimś cholerstwem, kumpela, której uśmiech mało nie rozerwie zdragowanej mordy i nie pójdzie sobie w świat, taki uśmieszysko samobieżny i samowystarczalny, uśmiech o napędzie herdewinowym, podchodzi, trajkocze, że zaraz zaczynamy, grać mam ładnie, ładnie grać, do rymu i do taktu, he, he, he, nie stresuj się, udawaj, że jesteś sztuczna, zgrywaj lalę z sex-shopu, cybernetyczną panienę nowej generacji, z kevlaru i poliuretanu, a najlepiej - wrośnij w ścianę, postaraj się być niezauważona, w ogóle nie wyglądaj, od wyglądu jestem ja, cholera jasna, przyjmuję na siebie cały syf tego świata, niewdzięczną rolę, zara zlezą się, knurzyska, będą się ślinić na mój widok, może nawet który i podmaca, w ryj nie dam, ale co warknę - to moje, myślisz, że inne hostessy się nie odgryzają; no co za ludzie - im więcej który ma kasy, tym bardziej knurzeje, scapia się, zmienia w bydlaka myślącego, że mu wszystko wolno, a tu - takiego wała, panie prezes, nie ze mną te numery, nie jestem dziewiętnastowieczną gejszą, czy jedną z tych luksusowych kurewek na popijawach mafii, gdzie gangusy mogą się rzucić, zgwałcić we trzech, ośmiu, a laska nie ma prawa pisnąć; niektóre to się nawet cieszą i domagają grupowców, choć nie powinnam mówić, bo za osobiste - nigdy nie ciągnęło do gang-ban...

Słucham zażenowana.

- Raz jeden Paweł koniecznie chciał, bym spróbowała z nim i z jego... - ciągnie trajkotka. Jutro, założę się, nie będzie pamiętać, że to mówiła.

- ...przyprowadził nawet No kurwa, popatrz - czy ja jestem taka ostatnia, żeby z byle kim? W głowie się nie mieści, kogo przyprowadził! Gruby, no nie tak całkiem, ale z wyraźną nadwagą, do tego w trampkach, ubrania z PCK, wygrzebane nocą z kontenera, dłonie - spocone, lepią się, Mateusz - mówi i gapi się cały czas, już sobie układa plan, kolejność wykonywania działań, onanista-stary prawiczek myśli sobie, że zaraz spełni fantazje...

Nie przestając nawijać, coraz głośniej i głośniej, Karolina opiera się na glucisku, otwiera pilotem drzwi. Do rozpoczęcia imprezy - dobre dwie godziny, jak nie lepiej, buce nigdy nie przyjeżdżają terminowo, to robole mają być na czas, a nawet wcześniej, ich pracowników obowiązuje...

- ...niech się cieszy, że nie dostał z plaskacza...

- Punktualność - grzecznością prezesisk, im wszystko wolno, oni nic nie muszą, łaskawcy.

 

***

Dobiega dziesiąta. Ani żywej duszy. My dwie, trup, za ściankami - gwar, w sąsiednich boksach - pełno potencjalnych kupców, rozhowory biznesowe, składają sie zamówienia, zapisywane są parametry, gramatura, skład cielsk, ilość i rodzaj substancji zagęszczających; interesy idą w najlepsze, marketing pełną japą, a my dwie - na pustyni. Nie musimy użerać się z burakami, co to przychodzą pogapić się, podotykać towar. Wymacać hostessy i pójść sobie w najlepsze, mają węże w kieszeniach, skąpidusze, albo zwyczajne dziady bez grosza, przebrani w znoszone, markowe garnitury, pariasi biznesu.

Wreszcie - jest, wtacza się pierwszy, od progu widać, że szycha - na twarzy czerwienieją hektolitry wyżłopanego alkoholu, z grubego karczycha zwisa i pobłyskuje złote łańcuszydło. Wąsidła - nieodłączny atrybut zburaczałego pięćdziesięcioparolatka, sygnet na paluchu-kiełbasce, aż dziw, że tylko jeden, co tak skromnie, panie szefie, więcej ostentacji - a załóż z pięć, do tego - branzoletkę, zegarek - widzę - porządne, lśniący jak pitbullowi jajca, ale to trochę mało; plebs z miejsca ma czuć mores, wiedzieć, z kim ma do czynienia, klamra paska - też jakaś niediamentowa, nie z platyny, co tak ubożuchno?

Wita się z wyraźną niechęcią i dystansem, podchodzi. W nosy uderza nas woń, pardon - SMRÓD taniuchnej wody toaletowej z Biedronki. Wali od niego Luca Cipriano za szesnaście pięćdziesiąt - góra!

Przygryzam wargę, biorę głęboki wdech. Nie będę się przecież śmiała gostkowi w twarz. Choć jak sobie wyobrażę wielkiego bossa kupującego w dyskoncie szary papier toaletowy, szare mydło, szary pasztet, szczotkę ryżową do mycia ach i innych cielesnych zakamarków, szczotkę do zębów, jak najtwardszą, aby zdarła kamień ze szkliwa, a jak się nie da - to razem z nim, szampon przeciwłupieżowy bez odżywki, familijny, po dwa osiemdziesiąt za litr, prezesidła oszczędzającego w najgłupszy sposób, odmawiającego sobie najprostszych przyjemności, cielsko napychające się kiełbaśnicami z przeceny, bo po co kupować świeżą, jak ta jeszcze dobra, jeden dzień po terminie - to żadne przeterminowanie, tysiące emerytów, rencistów, bezrobotnych dziaduje w podobny sposób i jakoś przeżywają, to czemu on, sknera skner nie może; pieniądz - zawsze się przydaje, nie trzeba rozpuszczać na głupoty typu wakacje na Barbados, krem do pielęgnacji stóp, czy nici dentystyczne; żelazną łapą musowo trzymać każdą złotówkę, inaczej - człowiek się nie obejrzy, jak wyląduje pod mostem, z milionowymi długami.

Zabieram się za robienie klimatu, powolutku trącam ding-dongusie, stukam pałeczkami w rezonujące "różki". Można powiedzieć, że nie wiem, co robię - i świetnie mi to wychodzi. Muzyka płynie lekko, nie zostaje wystękana, wydukana, nie rodzi się w bólach.

Karolina zaczyna skakać dookoła potencjalnego lklienta, uśmiech rozdziera jej głowę, trajkotliwe słowa wypadają jak łuski z...

- Proszę spojrzeć, jak doskonale zespolono technikę z naturą, każdy kabel zdaje się nie tyle być wkomponowany w strukturę mięsa, co stanowi jego przyrodzoną część składową, nie podlegającą oddzieleniu, integralną całość... - nawija jak z cekaemu. Tratatatatatatata.

- Kręgosłup, że tak powiem, stanowi procesor hiperamidalny, będący rozwinięciem znanej od lat rodziny hiperowiskopów fuzycznych... - klepie wyuczone formułki z miną, tonem znawczyni mówi na temat rzeczy, o których nie ma zielonego pojęcia.

"Świniak" - jak to świniak - nie odzywa się wcale. Leży, poubojowe robocisko, wyciągnięte na całą długość, rozwleczone pomiędzy kolbami, rurkami, menzurkami kolorowych, gęstych płynów. Patrzy nieco tępo, mruga co parę chwil kamerkami, sapie gumowym płucem-kołdrą, jak nazwałam to-to.

Fanfaron - jest bez personaliów, bo nie raczył się do tej pory przedstawić, widocznie uznał, że nie ma komu, a kultura obowiązuje go wyłącznie w kontaktach z przedstawicielami swojej kasty, od prezesa - wzwyż, nie będzie się spoufalał z byle podpersonelem, dziewuchami od zachwalania, czy dzwonienia w cymbały. Niegodneśmy nawet oglądania najjaśniejzego oblicza kontrahenta Fozmaxu inaczej, jak przez ciemne szyby jego limuzyny. Z odległości co najmniej dwudziestu pięciu metrów, coby proletariactwem, robociarstwem, niskim statusem społecznym nie prątkować.

Ledwie ćpuniczka kończy perorę - musi zaczynać ją na nowo, bo do boksu wchodzi wyfiokowana para: damulka w etoli-pergoli, kobieta-doniczka, pełna kwiacisk i pnączy, w kapeluszu (celowo nie mówię - "ozdób"), nasadzeń w naszyjniku, florystycznych pierścionków (równie deestetycznych) i jej ciągnięt na niewidzialnej smyczy, pupil - absolutnie nie mąż, raczej młody kochanek-przydupasek, gaszunio na posyłki, taki, co pozamiata, wyprowadzi yorki pudelki na spacer, a przed snem zaspokoi fizycznie ich panią; nieco większe zwierzątko domowe, nosiciel torebuni od Rebecci Minkoff, podajnik zapalniczki, luksusowo-budżetowych, nie najdroższych szlużków; dildo, z którym od czasu do czasu można pogadać, oczywiście - o banałach, small talk, bo i na czym takie coś, jak wibracyjny sługus może się znać, gdzie on był i co widział?

Lady zdaje się być znużona mądrawą nawijką Karoliny, krzywi się ostentacyjnie już po drugim zdaniu, nie w głowie jej słuchanie o parametrach blachy, układów scalonych zaszytych wewnątrz sapiącej padliny.

Wielką ujmą jest dla niej sama tu obecność, księżniczka musząća znosić widok świńskiego trupa - to skandal nad skandale; dobrze, że choć ten tu jest, prezesuje co prawda firmie-krzak, konsorcjum na skraju bankructwa, stary satyr, ale przynajmniej ktoś z towarystwa, nie parias, któremu muszą starczyć dwa tysiące na miesiąc, wypruwa żyły za grosze i jeszcze całuje po rękach, że ma robotę, dzieci mu z głodu nie mrą...

Następny jest średnio stary, nie podtatusiały krawaciarz w muszce. Ekscentryk jakiś, pewno przedstawiciel wolnego zawodu, cholera wie, po co reżyserowi nie atrapa, ale prawdziwa, cybernetyczna locha. A oże to malarz, potrzebuje autentycznego eksponatu, martwej, świńskiej modelki do nowego obrazu, planuje stworzyć hiperrealistyczny akt, ośmiosutkową Monę Pigi Lisę?

Mistrz łączenia dodatków: pod muszką dynda morelowy krawat. Lustruję, czy koleś nie ma na sobie innych przejawów modowego dziwactwa, na przykład głowy żaby w butonierce, korali zrobionych z kostek do gry, czy płetw na nogach.

Nic. Wita się, pan Jarek, z dobrymi znajomymi, wdaje w pogawędkę. Cała czwórka zaczyna ostentacyjnie zlewać coraz bledszą, bardziej spoconą od dragów i gadki Karolinę.

Ja? Nie istnieję w ogóle, nie dostąpiłam zaszczytu bycia zauważoną, oklepuję w kącie cymbałki, szarpię wężowate struny i jestem elementem dekoracji, martwym, jak palące się wszędzie świeczki zapachowe, robotką na baterie, mniej żywą od leżącej na poczesnym miejscu Jej Wysokości Maciory.

Wchodzi jeszcze parę osób, nudnie eleganckich, o beznamiętnych bezwyrazach takich samych beztwarzy. "Bogacze, których rodzą powielacze" - aż chciałoby się zrymować.

Ściana-ekran naprrzeciw mnie zaczyna świecić. Zaraz pojawia się na niej "Zordon" - jak wszyscy w firmie, oczywiście nieoficjalnie, nazywamy gadającą, łysą jak kolano głowę zmarłego siedemnaście lat temu założyciela Fozmaxu. Zachęca, z niezmiennie wymuszonym uśmiechem, do zapoznania się z ofertą, na pewno znajdą państwo coś dla siebie, hostessy udzielą rzetelnych, szczegółowych informacji, współpraca z całą pewnością okaże się owocna, ble, ble, ble, nowe drogi rozwoju, ryzni zbytu staną... otworem - nawija zza grobu pryncypał. Prawie zmienia się w hologram, świetlistego ducha i wychodzi ze ściany, byleby tylko sprzedać cokolwiek, pan kupka popiołu, zdubingowany przez Tomasza Kamella, od prawie dwóch dekad mieszkający w urnie John Cliff Trumpord.

Zaraz zjawia się Aśka, dziękuje gościom za przybycie, przeprasza za spóźnienie, nawał pracy, proszę wybaczyć, negocjowała właśnie przez Skype z Chińczykami, odkąd odeszła jej mama - cała firma na głowie nieboraczki, musi się ze wszystkim zaznajomić, niedawno, ha, ha, była tu na stażu, terminowała, a dziś - połową firmy ma zarządzać... - szczerzy się następna plastikowa szczeżuja. Niby śmiechem-żartem opowiada, jak raz pomyliła słowa, tłumaczka poszła na urlop macierzyński, a ona musiała na chybcika przetłumaczyć na hiszpański...

Nie słucham arcymałośmiesznej opowiastki o trudach korzystania z google translate, poświęceniu się biednej, niespodziewanie awansowanej pani Joanny, do której nie wolno już mówić po imieniu. Przynajmniej w obecności współpracownic.

Pieprzony diabeł ubiera się w outletach. Królewiątko przeskoczyło parę szczebelków wzwyż i stało się wyniosłe. Księżniczce inaczej nie wypada.

Dzwonię w struny. W ciemno. Pobrzdękują antymelodie. Łatwa, lekka i cholernie nudna robota - tak nie istnieć, być carillionem. Dobrze, że choć nieźle płacą, nie szykują się cięcia, zwolnienia, czy cuś.

Jeśli o mnie chodzi - mogłabym stać i stać, odbrzdąkiwać dniówkę. Będąc przedmiotem - o nic się nie martwisz, kasa się zgadza, inni sobie łąpy urabiają po łokcie, zdzierają gardła, albo inneczęści ciała, jak ten nieboski gigolo, a mi co miesiąc wpada na konto okrągła sumka. Nie kokosy, ale i tak - zarobki nieporównywalnie wielkie w stosunku do poniesionych nakładów pracy.

Nie przemęczaj się, człowieku. Brzdąkaj, a będzie ci dane (muszę zapisać, całkiem niegłupia dewiza!).

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (12)

  • Florian Konrad 21.06.2019
    takie tam wariactwa, całkiem wyssane z palca
  • Enchanteuse 21.06.2019
    Przeczytałam z przyjemnością. Bardzo sympatyczne, przyjemne opowiadanie.Masz talent do lekkiego pisania, co się uwidacznia też w dobrze poprowadzonych dialogach i Jezu... język, ten język jakim piszesz, (bo nie pierwszy raz już czytam coś od Ciebie), to też jest czysta przyjemność.
    Więc dziękuję, że mogłam przeczytać coś tak dobrego. I lekkiego, bo takich rzeczy ostatnio szukam, a ciężko ogólnie natrafić. Merci.
  • Florian Konrad 21.06.2019
    to ja dziękuję... będzie tego więcej :)
  • Enchanteuse 21.06.2019
    o, to ja zajrzę z pewnością :)
  • Florian Konrad 21.06.2019
    Enchanteuse właśnie przepisuję dalsze części, z rękopisu :)
  • Enchanteuse 21.06.2019
    Florian Konrad :))
  • Florian Konrad 21.06.2019
    Enchanteuse no piszę w zeszytach A4, piórem, potem przepisuję - z miesiąc schodzi :D
  • Enchanteuse 21.06.2019
    Florian Konrad ależ to najpiękniejszy sposób pisania i najwlasciwszy :). Ja spokojnie, będę czekać, na razie bywam na opowi bardziej przelotem - ale będę zaglądać, w każdym razie.
  • Florian Konrad 21.06.2019
    Enchanteuse może zaraz wkleję?
  • Wrotycz 22.06.2019
    Robiąca klimat w menażerii i jej kąśliwo-erudycyjne charakterystyki klienteli. Językowa uczta!
    5.
  • Florian Konrad 22.06.2019
    dziękuję, Wrotycz :)
  • Wrotycz 22.06.2019
    Nie ma za co, Florianie :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania