Poprzednie częściPolekowe cz. I.

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Polekowe cz. III.

Leżę krwawiącą twarzą do ziemi, nosem w liściach. Rozpływam się, wyciągnięto ze mnie korek i wyciekają mi siły witalne, boski pierwiastek na powrót zespala się z naturą. Oddaję ciepło, trzydzieści sześć i sześć, co do stopieńka. Przyjmuję temperaturę otoczenia, żałośnie niską, bo jest ranek, a pogoda ostatnio nie rozpieszcza.

Człowiek zakutany we własną skórę, zbiegły od bólu, jakby został wyprany w zbyt gorącej wodzie, leży w głębi swojego ciała i wyje. Dudniąco. Trochę wstyd się przyznać, ale mam głos jak... pewien słynny ostatnio w necie za sprawą udzielonego wywiadu na temat spalonej katedry Notre -Dame, anglikański biskup-hermafrodyta, baryłowaty, spuchły od tłuszczu kapłan-obojnak (mniejsza o nazwisko).

Leżę i słyszę, jak jęczy we mnie utajona kobieta, nie Jolka, czy Ania, ale zniewieściały, żeńskoosobowy ja.

Kwili się tej ponuro-groteskowej postaci gorzej, niż dziecku; puszczają okowy i, nie mogąc się podnieść, bo to i rączynki połamane, nózie, a i pewno kręgosłupek nie w całości; rozpłakuje się z bezsilności na całego, cofa w rozwoju do etapu niemowlęctwa łupanego.

W nosek wbijają mu się igiełki, prawe udo, oparzone przez gorącą rurę wydechową simsona, zaczyna palić żywym ogniem.

Nie wie, biedula, czy jeszcze żyje; a jeśli, jakimś cudem - tak, to w jakim stopniu, na ile pozostał sobą.

Tylna część motoroweru ląduje w rowie po przeciwnej stronie drogi. Silnik powoli gaśnie, przestaje cykolić miarowe dwutaktissimo. Umarło moje gazebo, wydało właśnie ostatni dech. Nie żałuję gnoja, zdradliwego rzęcha.

Pucuj, tankuj, ubezpieczaj, wykonuj przeglądy, remonty, wiecznie na oryginalnych częściach (o które trudno), żadnej tajwańszczyźnie, a on się w ten sposób odwdzięcza: łąmie na pół, Rosynancisko pierdzielone, prawie cię doprowadza cię do kalectwa! Trudno o większą niegodziwość ze strony materii nieożywionej...

...zbuntowanie się przedmiotu...

...na pomoc, ludzie...

Natalia Słabiejczyk, jak samo jej nazwisko wskazuje - nie grzesząca siłą, zresztą - czego oczekiwać po... ile ona może mieć? ...po czternasto - piętnastolatce - zaiwania spokojniuśko, jak co dzień, rowerkiem do szkoły.

Dostrzega mnie, gówniarzaneczka, i - choć nie powinna śmieć, kto ją w ogóle kultury uczył, jestem prawie dwadzieścia lat starszy i choćby z tego względu należy mi się elementarny szacunek; mam więcej lat, niż Chrystus, kiedy umierał na krzyżu za cały świat, a to już powinno coś znaczyć - rozpuszcza ozorek. Ni mniej, ni więcej, tylko sklina mnie od najgorszych (skąd w ogóle gimnazjakszmata zna tak grypserskie słowa?), wyzywa jak rówieśnika, miesza z błotem, a może raczej wdeptuje w nie. Bez ceregieli zostaję sklęty, wydrwiony, wyśmiany, wychachany, niemal opluty. Dobrze ci tak - słyszę - było pić ponad miarę, od raniuśka zalewać się w trupa? No i mam, czego chciałem - simson załamał się, kogo to iw jakim stanie przyszło mu wozić na grzbiecie, załamał i rozłamał, popełnił motoryzacyjne seppuku. Wybrał honorowy skon, niż bycie narzędziem w rękach (a raczej pod dupskiem) przestępcy, służenie alkusowi do nagminnego łamania prawa.

Próbuję dudnić spod igliwia że to nie tak, jak wygląda, mylisz się, gówniaro, telepaczka wzięła mnie ponad tydzień temu i od tego czasu kropli w ustach nie miałem, ale widzę, że nie ma z kim gadać.

Ona już wygenerowała w łepetyneczce własną prawdę można ją teraz starać się prostować, zawracać z manowców - i o, takiego wała z pętelką się ugra; dziewczątko boże i tak będzie wiedzieć swoje.

Ja i abstynencja, choćby czasowa? Oksymoron, coś jak tygrys-jarosz, niekłótliwy polityk-narodowiec.

Przecież urodziła mnie beczka spirytusu, przyszedłem na świat z ciężką delirą, obejmując pięciolitrowy antałek grzanego, pięćdziesięcioprocentowego, salicylowego miodu, jestem wychowankiem izb wytrzeźwień, czytać i pisać nauczyłem się przypięty pasami do łóżka, pomiędzy jednym, a drugim atakiem majaczenia drżennego.

W oczach Słabiejczyczki mnie nie ma, jako istota ludzka nie istniałem nigdy. Odmówić takiej kreaturze krztyny człowieczeństwa? Żaden problem....

I cedzi okrutne, paronastolatce, obelgi, z wielką łachą podaje dłoń, próbuje mnie spionizować. Stękamy przez moment oboje; chcę powiedzieć, wykrzyczeć wręcz, że aua, raczej nic z tego, coś mi strzyknęło w krzyżu i zostaw, bo popsujesz jeszcze bardziej, nie ciągnij, bo rozregulujesz mi kręgosłup...

Ale - jak? Tylko obżeram się z każdym niedosłowem, paskudnego w smaku, wodno-sęchłęgo igliwia, opijam mulisto-śluzowatą, zielonkawą wodą. Blegggh! Tfu!

Co ja... nie mogę mówić? Odgryzłem sobie kawałek języka? Tego by jeszcze brakowało...

Cholera, jeśli tak - musi tu gdzieś leżeć. Trzeba odnaleźć, może da się jeszcze przyszyć, czy przykleić... Jeśli nie - choć zamarynuję, czy zasuszę, będzie na pamiątkę. Taki język poetycki - cenna rzecz, o ileż bardziej, niż autograf. Może ktoś by kiedyś wylicytował taki artefakt, jakiś mój zbzikowany fan zanabył za półkwartalną pensję część ciała ulubionego autora; do końca życia trzymał w szufladzie biurka, albo na kominku, w kryształowym wazoniku...

"Patrz - to kawałek ozora TEGO Tomasza W. Wiesz, ile musiałem zabulić? Dziesięciu chciało mnie przebić, jeden facet spod Ełku uparł się na to nieszczęsne jęzorzysko, myślałem, że z dziesięć tysięcy krzyknie..." - mówiłby potem kolegom i znajomym dumny zwycięzca aukcji, nie posiadając się ze szczęścia, bo oto ma w posiadaniu relikwię pióroznawcy, piśmiennika, literata, co z tego, że ksobnego, celowo amatorskiego, czy raczej zamatorszczyźniałego.

Każdy artysta jest ulepiony z bardziej błyszczącego kisielu, w jego żyłach płynie słodsza legumina.

- No wstawaj, pijacka mordo! - warczy dziewczyneczka, która mogłaby być moją córką. Oburzam się, choć nie jestem w stanie wykrzesać słowa. Rzuca tylko groźne spojrzenie. Mówią tylko moje zgrabiałe dłonie, obite barki, stłuczone uda i przedramiona, gadają żebra, miednica.

W krtani rośnie paproć, kiełkują blaszane palmy. Nie mogę, choć pragnę, aktywować głośników, pozbawiono mnie fonii i jadę w trybie mute. Pojęcia najbledszego nie mam, jak włączyć własne gardło; to wymaga niemal czarnoksięskich umiejętności, wiedzy tajemnej.

Natalka Słabiejczyk, jak samo nazwisko mówi - słabeuszka, próbuje podźwignąć mój wrak. Nie daje rady, jestem wyjątkowo ciężkim trupem. Stoimy przez chwilę we względnym pionie, po czym zaczynamy odpierdzielać kołysankę-gibankę.

Nie licz, człowieku, że w czymkolwiek pomoże ci osoba o nazwisku Słabiejczyk.

Bęc. Aua. Wiem, że to może zabrzmieć arcykontrowersyjnie, ale właśnie... leżę na czternastolatce. Sytuację nieco ratuje fakt, że nie robię tego z własnej woli.

Jestem skrzykiwany z ciała dziewczyny. Zwrzaskuje mnie falseciastym, płaczliwym rykiem. Gardłuje coś o Michaelu Jacksonie, Wojciechu Kroloppie, arcybiskupie Wesołowskim; nazywa mnie tym obrzydliwym określeniem na "pedo"...

Ostatni rozdział nowej wersji "Lolity": dziewczyna wygrzebuje się spod trzeźwego alkoholika. Spluwa mu w twarz, kopie w obolałą klatkę piersiową.

Biały kruk, rzadki egzemplarz enerdowskiego motopierdu,zdycha przełamany na pół.

Gdzieś za granicą wali się katedra, miliarderzy ofiarowują majątki na jej odbudowę.

Tu jest prowincja, tu się pęka i nie podnosi z ruin, bo i po co?

 

VIII. Bestiaguar

 

Ojcu- kalece po trzech udarach mózgu zamarzył się... rower. Trzykołowy, taki, co to macht frei, jest bezkonnym rydwanem mogącym zawieźć biednego staruszka do wolności. Czytaj: pod sklep, do ludzi, dala ode mnie, książkowego i alko-mola, pogrążonego w wiecznej lekturze flaszkownic, opasłych tomisk i PDFów, samotniczego nudziarza.

Dziesiątki razy prosiłem: usiądź na wózek, zapchnę cię.

Nie. On wolność kocha i rozumie, wolności oddać nie umie. Czasami odnoszę wrażenie, ze nie dotarło do niego, w jak złym stanie zdrowia się znajduje; nie zajarzył, że nie ma już dwudziestu, czy chociażby pięćdziesięciu lat. Że ma w papierach jak wół "niezdolny do samodzielnej egzystencji".

Ciągle chciałby jeździć, zniedołężniały Pan Samochodzik, najlepiej - właśnie autem.

Cud boski, że udało mi się wyperswadować mu wzięcie pożyczki w lichwiarskim parabanku na zakup inwalidzkiego, dostosowanego do potrzeb osób niepełnosprawnych, ligiera (trzynaście tysięcy za plastikowe, pokraczne jeździdło - zabójcza, zdziercza, paskarska cena!). Dał sobie przemówić do rozumu, że wzrok już nie ten, refleks, zdolności manualne. Że nie pojeździsz za długo, tato, wpierdzielisz się gdzieś, spowodujesz wypadek i dopiero będzie. Mało masz jeszcze problemów, nie dość nieszczęść?

Jak tylko przestał snuć samochodowe wizje, pisać "i tak kupię, jak zechcę - i nie będziesz miał nic do gadania", co innego się zamamiło. Rower rehabilitacyjny Tolek, trzykołowy, z dofinansowaniem z PFRONu. Ponad dwa tysiące netto za pokracznowatą dryndę.

Uparł się, ojciec, nie ma zmiłuj. Wszyscy naokoło, włącznie z jego siostrami, odradzają: to już nie dla ciebie, Olek, jesteś zbyt słaby, nie pokręcisz nogami. I równowagę tracisz, zobaczysz - wywrócisz się, głowę pobijesz, biedy jakiej narobisz".

A ten - swoje, kupi i tyle, będzie jeździć, choćby miał co dzień walić łbem w szosę, łamać kości, obijać swoje półwładne ciało.

Wczoraj - przyznaję - zapiłem. Zaczęło się od piwka i tak jakoś, nie spostrzegłem, kiedy poczciwe browce zamieniły się w jedna potem drugą flaszkę... Chlanie w mojej sytuacji, kiedy wiadomo, że jestem epileptykiem, a alkohol powoduje ataki, to, delikatnie mówiąc, nieroztropność; ale - co zrobić? Nie moja wina, że zwykła tatra mocna posiada cudowne właściwości samoreplikowania się, potrafi się przeistoczyć w dwie półlitrówki wódy...

John Frusciante śpiewał mi z laptopowych głośników narko-songi. Wznosiłem toasty za samego siebie. Z duchami - matki, niespłodzonych dzieci. Piłem z widziadłami Ani i Jolki, które nie chciały nawet na mnie spojrzeć, zmorami modelek z netu, średnio znanych aktorek porno.

Wyśpiewuję resztki schrypniętego gardła, zmienionych w papier ścierny strun głosowych. I padam, na szczęście nie na wznak. Przedawkowanie wódencji kończy się w miarę pozytywnie: omija mnie, bogom nieistniejącym dzięki, kolejny atak epilepsji (głupi to ma szczęście!).

Zwijam się potulnie w kłębuszek, niczym kot, nakrywam z głową kocem i daję się objąć Morfeuszowi. Zapadam w ciężki majakosen, znów kogoś w nim gonię, pracuję na etacie detektywa w książce, na kartach kryminału noir. Znowu ścigam bandziorów, rozwiązuję niemal niemożliwą do rozwikłania zagadkę zabójstwa premiera Jaroszewicza; ścigam skrytobójcę Michnika i Geremka, wpadam na trop podpalaczy katedry Notre-Dame, depczę po piętach trucicielom prezydenta Sabbata.

Tymczasem ojciec mój się wymyka. Powoli, podpierając się kulą, nóżka za nóżką, drepcze do sąsiada. Nie pierwszy już raz, gdy, widząc, że w pewnych kwestiach, na przykład zakupu alkoholu (a jak wypije i pierdyknie czwarty udar mózgu? Mam go mieć na sumieniu?) absolutnie nie może na mnie liczyć, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce, poudawać nieco samodzielniejszego.

Człapie i wygląda jak męczennik przemierzający drogę krzyżową. Stary, złakniony alkoholu, bez którego nie wyobraża sobie życia, prorok. Via dolorosa, parusetmetrowa. Dla niego - jak stąd do Rzymu, albo i dalej.

Wiem, jestem nieużyty, można nawet rzec - wyrodny: sam chleję ponad miarę, padaczkuję, a rodzonemu ojcu odmawiam choćby "małpeczki", lub zgrzewki nie mocnego piwa (o bezalkoholowym nie che nawet słyszeć, wyśmiał, gdy zaproponowałem).

Ale... boję się. Zrozumcie - tylko on mi, z najbliższej rodziny, został na tym łez, drgawek padole. Nieważne.

Wyjeżdżają obaj, z sąsiadem, aż pod Wojsławów. Szmat drogi, ponad dwieście kilometrów w jedna stronę. Ojciec, oczywiście, finansuje całą eskapadę.

I wraca, umordowany nieludzko, bo tyle przejechać, dla osoby w jego stanie, to nie lada wyczyn. I wraca, przeszczęśliwy, wolny, niezależny. Świeżo kupionym na raty, lśniącym nowością quadem. Eskortowany przez Kazika, sąsiada, dociera do domu tym swoim wehikułem bez większych pieriepałów.

- Mówię ci, nawet gumę spalił, o - tak gazował... nie wiedziałem, że umie... - opowiada mi potem Kazek, nie bez uznania dla drifterskich umiejętności mojego starego.

- Pięć razy bączki kręcił dookoła studni. Myślę - zdurniał? Może mu się manetka zacięła i nie mógł ująć gazu - myślę. A on - krugom i krugom, jak najęty. Hydydydy i hydydydy - silnik wyje. Krzyczę: "Olek, stań, toż się zabijesz!". A ten tylko się śmieje... - kręcił głową z niedowierzaniem współspiskowiec.

Wytrzeźwiałem na tyle, by móc ustać na nogach. Wypełzłem, czy może raczej - wyszumowałem przed dom, oglądać dziwo.

Seledynowo-czarna bestia marki Romet, rebrandowany Chińczyk, Jingcheng Jaguarnado, gapi się na mnie skośnymi, jak to u Azjaty, refkeltorami. Przypomina czterołapego, prężącego się do skoku na ofiarę, zmutowanego pająka.

Skuter, któremu ni z gruchy, ni z pietruchy wyrosły dodatkowe koła, motorynka uterenowiona wbrew woli, schińszczały komarek na podwoziu łady nivy - tak go mniej więcej widzę.

Niestety, nie jest to poczciwa "pięćdziesiątka", którą można prowadzić bez uprawnień, jedynie mając ukończone osiemnaście lat. Łobuz ma silnik większej pojemności, to sto dwudziestka piątka, więc trzeba legitymować się prawem jazdy kategorii B, B1, A, CHWDP.

Mnie - jak wiadomo - nie dość, że skurwosąd zabrał wszystkie, to jeszcze przykrochmalił dwa miechy w zawieszeniu i dwuletni zakaz poruszania się... siadam, a co. Od czasu do czasu każdy facet jak tlenu potrzebuje pobyć niegrzecznym, poodwalać siakieś numery.

Jeśli któryś z samców nie ma owego "wentyla bezpieczeństwa", nie pragnie pobisurmanić, poskurwysyńczyć, połamać nieco przepisów prawa - w mojej ocenie jest mamałygą, rozgotowanym kluchem, mameją.

Przestępstewka, wykroczonka powinny, albo wręcz muszą być wpisane w naturę prawdziwego samczyska, nawet tak zliteraciałego pisarzyny, ajk ja. Nie samymi knigami człowiek żyje...

...jak to ustrojstwo się odpala? Chyba tym wichajstrem.

Nie kradłbym prądu, ryb, ani drewna w lesie, od niepamiętnych czasów żyję jak ostatni, zrecywilizowany pustelnik, anachoreta bez konkretnego wyznania, modlący się do flach, rekluz miotany ekstatycznymi konwulsjami, cierpiący za jakże straszny grzech odstresowania się, prób zapełnienia bezludnych chwil, zajęcia się czymś, choćby i butelką (najgorszy i najbardziej prostacki ze sposobów!)

Ruszam, powoluteniuchnie, wręcz z namaszczeniem, jakbym prowadził szczerozłote papamobile, albo ziła cabrio podczas pierwszomajowej defilady. Jadę ostrożnie z Janem Pawłem Breżniewem. Tłum wiwatuje, bezludzie machają czerwonymi chorągiewkami. Odcywilizowane zwierzęta zamiast zębów mają sierpy i młoty.

Kacy, dumnie wyprężony jak struna, pozdrawia ich, macha, szczerzy się w wymuszonym uśmiechu. Nie odwracam się.

Od pół roku nie prowadziłem niczego, co byłoby wyposażone w silnik. Nawet traktora. Aż wstyd się przyznać, ale oblepiłem się tuszem, niczym gęstą woskowiną, zasklepiłem w fotelu, opatuliłem kołdrą i przeszedłem w stadium larwalne. Albo i gorzej.

Zgąsieniczały do reszty, pożałowania godny samotrujca, Tomuś, którego w dobrym tonie jest nie pamiętać, najlepiej - wymazać ze wspomnień.

Wyjeżdżam z polnej dróżki na szosę, choć, a może właśnie dlatego, że mi nie wolno. Łamię sądowy zakaz, co w razie wpadki, spotkania mundurowych łbów, skończyłoby się w najlepszym razie zatrzymaniem. Aresztem. Pierdlem.

Silnik quada - gada - rymuję średnio udolnie. W przeciwieństwie do swojego, dotkniętego afazją właściciela, silnik chińskiego czterokołowca jest obdarzony zdolnością mowy. Co prawda wypowiada jedynie imię żony Echnatona, colera ciężka wie, po co, ale to i tak o jeden wyraz więcej, niż jest w stanie powiedzieć mój tato.

- Nefretetetetetetete... Nefratititititititi... - trajkkoce i terkocze wesoło czterosuwowe "serducho" pojaździny.

Prowadzę ostrożnie, ciągle obolały i straumatyzowany niedawną śmiercią gazebo. Niby sprzęt - funkiel nówka, rok produkcji - dwa tysiące dziewiętnaście, nie żaden poenerdowski bękart Honeckera, jednak... lepiej dmuchać na zimne. Przezorny - ubezpieczony. Przezorny nie musi smarować voltarenem obitych pleców i dupska, jak ja ostatnio.

Jednoczę się z urządzeniem, które prowadzę. Zestrajam z nim swój oddech, rytm serca. Wzuwam nogi w bezdętkowe opony, do oczu wkręcam żarówki. Czuję bieżnik na języku, smak benzyny w ustach. Mój puls to gorączkowe szeptanie imienia królowej Egiptu. Nefretetetetetetetete - wysapuję wraz ze spalinami.

Szosa, nieremontowana od lat, jest w strasznym stanie. Biegnę po koleinach, ostrożnie, by nie skręcić kostek, by nie zwichnąć, nie scentrować stóp.

W pełni rozumiem ojca, jego przeciwstawianie się chorobie, niedołęstwu, dziecięcy wręcz upór. To nie dawanie się pochować za życia, szarpanie z grabarzami, którzy próbują domknąć wieko, przekonać oporniaka, że "proszę się nie stawiać, po co te nerwy; zobaczy pan - pozna nowych przyjaciół, tam jest pełno ludzi; przekona się pan i jeszcze nam podziękuje...".

Moją trumną był pokój, fotel, pióro, laptop. Pisarstwo i samotnictwo powinny być leczone. Przymusowo.

Piszesz prozę, poecisz? Dobra, ale jeśli towarzyszy temu zaszycie się w gawrze, zerwanie kontaktów z niemal całym światem - mamy do czynienia ze zbiegiem chorób, zaburzeń. Ze zbiegiem wykroczeń przeciwko samemu sobie.

Tomuś, mój oswojony wróg, postanowił się nieco dotlenić. Przewietrzyć strupieszczały zezwłok.

Mumia na quadzie - ona żyje - patrzcie, suki, bladzie.

 

IX. Zwodnicza

 

Kim dla niej jestem? - zastanawiam się przeglądając fejsowy profil Jolki. Ani jednego zdjęcia, na którym bylibyśmy razem. Jakby wstydziła się zapadaczkowanego na amen lekomana, konesera kacapskich pastylek (a właśnie - kończą mi się, a to - gorzej wojny!).

W dodatku - wie o moich relacjach z Anką, to więcej, niż pewne. Mimo to - nie dość, ze nie rozstaje się ze zdradzającym dupkiem, to jeszcze zgrywa pierwszą naiwną, ostatnio zaczęła udawać, że wszystko między nami jest w jak najlepszym porządku, normalnie - sielanka, pełen romantyzm. Wenecja, Wersal, niekończący się weekend na szczycie wieży Eiffela. Zero fochów, opierdalania mnie, nawet banalnych sprzeczek.

Nie jestem głupi, by nie sczaić, co to oznacza. Ma kogoś, znów jest mi doprawiane poroże.

Ledwie wybrzmiały echa śmierci Bartusia - byłego-nie byłego gacha Ani, jak znów jedziemy kwadrycyklem, przychodzi nam koegzystować w czworokącie. Pieprzony otwarty związek...

W zasadzie, choć podobne deklaracje ciężko przełażą mi przez gardło, są niczym siakieś robaki cierniowe, pełzający drut kolczasty; muszę przyznać, że nawet cię kocham, Jolka. Nie byłoby całkiem durno móc spędzić z tobą resztę życia (wyznanie miłosne as fak!).

Popsułem się ostatnio, rozchorowałem i zgnuśniałem. Nawet wiersze, które piszę o niebo gorsze od wcześniejszych, dajmy na to sprzed roku. Obecna "twórczość" (cudzysłów jak najbardziej uzasadniony!) to jedno wielkie trzepanie kapucyna do własnego zdjęcia, nieudolny brandzel w rękawicy bokserskiej.

Piszę wyłącznie o sobie dolepiam se skrzydła i próbuję sięgnąć gwiazd. Ląduję gołym dupskiem na asfalcie, tuż obok rozłamanego simsona.

Nie ględzę o Tomusiu W. Ja gaworzę. Liryka kaszek, chłodnika, jednorazowych pieluch, poezja grzechotek i śliniaczków. Grzech sobiestwa popełniany przed lustrem. Znarcyzienie.

Znów jestem piechurem, w rowerze złapałem kapcia, w dodatku ojciec uznał, ze "to quad inwalidzki, a ty jesteś zbyt zdrowy na niego" i zabrał kluczyki. Wyciągnął mi wolność ze stacyjki i schował do kieszeni; odebrał poczucie męskości, prawie wpędził w impotencję.

"Pragnę cię, Jolu" - napisałem ostatnio na messengerze. I wysłałem - jak się okazuje - w świat długi i szeroki. Dokądkolwiek, tylko nie do właściwej adresatki.

Jeśli to czytasz i przedwczoraj odebrałeś tę wiadomość - zignoruj.

Słabiejczykówna - co było do przewidzenia - mnie obgadała. Straciłem twarz, zamiast niej mam pudełko leków o nazwie pisanej cyrylicą.

Ciągle nie dociera, że mam padaczkę. Nie, tfu, nawet w myślach nie używam tego paskudnego wyrazu. Cierpię na epilepsję. Tak lepiej.

Niby mam tę świadomość, zaczynam się z nią godzić, jednak gdy wypowiem na głos owo groźne i nieco magiczne słowo-zaklęcie, wyraz jak z horroru, gdy w samotności wymówię "epilepsja"- mam wrażenie, ze nie dotyczy mnie ono w żadnym stopniu, jest równie obce, co na przykład "profesura", czy "kanibalizm".

To słowo oznacza czyjąś chorobę. Świat pełen jest Tomków-padaczkowców, Tomaszów-epileptyków drżących przy byle podmuchu jak liście osiki; żałosnych schorowańców o pogryzionych językach i wybitych barkach; plątonogich kalek.

Ale "ja właściwy" i TO? - pełna niekompatybilność, figury nieprzystające.

Nie pamiętam, oczywiście, żadnego z ataków. Gdy pierwszy raz, zbudziwszy się po parodniowym ochleju, dostrzegłem, że mam przegryziony język, śmiałem się nawet, że " wygląda, jakbym, he, he, miał padaczkę. Ale byłyby jaja! Niemożliwe, za mało w życiu wypiłem, by AŻ TAK wzięło; poza tym mam tylko trzydzieści jeden lat, wcześnie na takie komedie, ludzi w tym wieku nie bierze alko padaka, no, chyba, ze jakichś kompletnych degeneratów. a aj przecież - pisarz, poeta..."

Za drugim razem sprawa się definitywnie rypła: rozmawiałem na skypie z Jolką. Byłem (znowu!) po "kilkudniówce", ale czułem się nieźle, nie męczył mnie nawet kacissimo.

Rozmawiamy - i ja nagle - bryk! - padam jak długi, osuwam się na podłogę i zaczynam dygotać. Upadam miękko-gwałtownie, Jolka, przerażona, wykrzykuje moje imię.

Nie reaguję na "Tomek, Tomek!". Ukochana widzi jedynie moje falujące nogi. Wszystko staje się jasne: padaczka alkoholowa (tia, jasssne, prędzej lekoidalna!).

Następnego dnia nie chcę wierzyć, próbuję obrócić wszystko w żart. Pewnie coś jej się zdawało, potknąłem się i wyglebiłem na dywanie, epilepsję to mogą mieć śmierdzący, zarośnięci kloszardzi, którym zaszkodził dynks, a nie ja, co się kulturalnie, w ciepełku własnego pokoiku zaprawiłem jakże niemenelskim, jak najbardziej spożywczym, nie skażonym alko.

Porzekadło mówi: do trzech razy sztuka. Miarka moich padaczko-wyskoków właśnie się przebrała, nie mogę już dłużej uciekać od problemu, udawać przed całym światem i tenże świat, na czele z samym sobą, okłamywać, że ów problem nie istnieje, zmyślił się Jolce-hipochondryczce, która w każdym doszukuje się chorób, najlepiej śmiertelnych.

Majówka mnie pożarła, ostatni długi weekend okazał się niemal tragiczny w skutkach.

Nie wypiłem jakichś kosmicznych ilości wódki, asteroidalnych piw, antałków wina wielkości Jowisza. Ale nie rzecz w ilości.

Znów byłem porwany w szpony przez Żar-ptaka, szarpałem się z żelaznym wilkiem o elektrycznych kłach.

Musiałem długo walić rękami, nogami i głową o podłogę, gdyż obudziłem się cały w sińcach, bez zbędnej przesady stwierdzę, że wręcz... skatowany. Sam sobie spuściłem łomot. Należało się, za wszystkie popełnione grzechy.

Najgorszy był jednak lekki połowiczny niedowład. Ze zgrozą stwierdziłem, że prawa połowa ciała średnio reaguje na komendy wydawane przez mózg, słucha się z wyraźnym ociąganiem, jakby ledwie przynależała do mnie, w pewnym sensie była własnością kogoś innego.

Ja - dzierżawca połowy cudzego ciała, wynajmujący grzecznosciowo jedną drugą człowieka-kawalerkę.

Dreszcze, zygzaki ostrokątne iskierki, ostrogi przesuwające się po mięśniach. Środkowy palec prawej dłoni, drżący i usiłujący się bezczelnie wyprostować, jakby mimowolnie chciał pokazywać ciągłe fuck you. Palec - punk ostentacyjnie olewający system.

Ból przy wstawaniu, utykanie na prawą nogę. Paraliż siakiś post-pijacki, podrgawkowy.

Dwa dni życia w autentycznym przerażeniu, że tak już zostanie, wypełzły z butli demon odgryzł mi pół głowy, los zemścił się okrutnie za sybarytyzacje, zabawy lekomańskie, testowanie na sobie kacapskich psychotropów z przemytu.

Ponad czterdzieści godzin rozstawania się na poważnie z tym światem, załatwiania co ważniejszych spraw. Pisania listu pożegnalnego. Obsesyjna myśl o ucieczce przed chorobą, niedołęstwem, którego stałem się sprawcą, o katapultowaniu się z okaleczonego ciała.

Seplenienie spowodowane przegryzionym na wylot językiem, momentami - nie pozfnafanie fłasnego głosfu.

W końcu: powolne zdrowienie, dochodzenie do siebie. Mozolne odzyskiwanie Tomka, powrót z zimnych, wódczanych krajów i powolne zagnieżdżenie się we własnym, opuszczonym ciele. Odrastanie od wewnątrz.

Przyznaję - nigdy nie byłem tak blisko niepełnosprawności, samookaleczenia sie (słaba pociecha, że nie celowego).

Zrozumienie ze strony J. i A. Dwie kochane istotki nie opieprzające przygłupiego szaleńca.

Wizyta u lekarza rodzinnego . Spodziewana diagnoza: padaczka. Skierowanie do neurologa. Telefoniczne umówienie wizyty, za miesiąc. MIESIĄC!

...akceptujesz mnie, Jolu, ze wszystkimi wadami, bo chyba już ci przestało zależeć, zobojętniałaś na los lekopisarza, mogę mieć i dziesięć epilepsji, do tego dżumę, gruźlicę i AIDS; nie jestem już twój, więc co za różnica, na co choruję, w jak wielkie paskudztwo niemal dobrowolnie wdepnąłem. Różowy węzeł miłosny, godyjski, rozplątał się sam. Sznury zetlały.

Ania ciągle opłakuje miłość życia. Niby jest ze mną, zgrywa kochankę, akceptuje, że nie chcę odejść od Jolki, jednak... czuję, że owdowiała. Umarł jej ukochany mąż, ojciec wspólnych dzieci, mężczyzna, z którym za rok świętowałaby złote gody. Facet, z którym planuje być pochowana we wspólnym grobie.

Odnoszę wrażenie, że dostaję jedynie fragmenty Ani, "ona właściwa" już na zawsze będzie Bartusia.

W zasadzie, dla jaj i mojego dobra, powinno się zakopać cierpiętnicę, albo podpalić razem z łodzią, którą żeglowałby w zaświaty jej pan i władca. Trzeba by odpierdolić hinduski rytuał sati, pogrzebać zbolałe wdowiszcze u boku jasnie męża.

Mam dwie dziewczyny, a jakbym nie miał żadnej. Mistrzynie wymówkarstwa, wymyślania nieprawdopodobnych spraw, które stają nam na przeszkodzie, uniemożliwiają spotkania.

Smętny, depresyjny brandzel. Nieoglądanie pornosów, coby się nie napalać, jałowo i bez szans na spożytkowanie energii inaczej, niż z własną, ozdrowiałą z niedowładu, prawicą.

Strach przed nawrotem choroby, kolejnym atakiem.

Ślubowanie dożywotniej abstynencji ("i tak nie wytrzymasz, nie oszukuj się" - podchlastała skrzydła Ania, gdy jej się zwierzyłem).

Liczenie dni trzeźwości. Ciągle za mało ich. Za krótkie są, zbyt blade, jednowymiarowe i skarlałem by się z nich cieszyć.

W dalekiej Francji Żabojadzcy wierni opłakują skopconą katedrę.

Kończą mi się leki-mózgotrzepy.

Dach płonie, ogieńki szaleją na przedwiecznych freskach.

 

X. Objawy prodromalne

 

Trzeba by zdać na złom i wyrejestrować gazebo, wypowiedzieć polisę OC. Zaraz przyjdzie kontynuacja i każą bulić za ubezpieczenie przepołowionego trupa. Przenigdy!

...wa mać! - obwiązuję nadgarstek. Juszy się ze mnie, jak z zarzynanego wieprzka. Wypiłem za dużo kawy i ciśnienie gazuje... Aua! Piecze jak sto czorcisk. Znów rozharatałem łapę szkłem. Zachciało się porządków w stodole, poeksmitowania starych, drewnianych oknisk. Stoją w dwuszeregu, dumne, dębowe. Szpalery zakurzonych szyb, garbatych, aluminiowych klamek. Szczerzą się zębiska powyginanych żaluzji, prężą baciki.

Dziesiąty rok, odkąd zostały wymienione na plastikowe i tylko zawalają pół zastronka dawnych, pięknych czasach, złotej epoce, mama planowała zbudować z nich szklarnię. Los, przewrotny skurwiel, postanowił inaczej.

Po jej śmierci wszystko starzeje się dwukrotnie szybciej: przybywa mi zmarszczek mimicznych, czupryna rzednie, nic, tylko patrzeć siwizny, szpakowatych plam starczych na łepetynie.

Ojciec stał się inwalidą niezdolnym do samodzielnej egzystencji, co ma poświadczone w stosownych papierach.

Prawko mi zabrali panowie w sinych mundurach, nie muszę pisać, za co. To chyba oczywiste.

Przestałem się racjonalnie odżywiać, znielubiłem owoce i warzywa. w zasadzie - nie jem; tuczę się, ukochałem wszystko, co niezdrowe i kaloryczne.

Wyhodowałem padaczkę-nieoswajalne zwierzątko, które próbuję traktować jak domowego pupila. Staram się nie dostrzegać, że bliżej mu do krzyżówki cierpiącego na wściekliznę jeżozwierza z osowiałym bobrem. Paskudny mutant.

Chodź, mamo, zobacz, jak pięknie spartoliłem sobie życie. Poznaj moje dwie bezdziewczyny, koleżanki z klasy. Chodzimy razem do Wyższej Szkoły Psychodelii, uczęszczamy na kursy dla przyszłych paranoików. Doskonalimy się w zaburzeniach psychicznych, łykamy proepileptyczne cukierki przeszmuglowane od Ruskich. Mamy wizje kontrabandyjskie, kolorowe aż do porzygu. Jesteśmy przaśną, nadbużańską wersja bitników, hippiesów.

Wolna miłość: ja, Jolka, jakiś gach, Ania i jej ukochany trup.

Quad - kwadrykółka sunie powoli przez dni, sekundy, miesiące. Przerwać to błędne koło, odejść?

Jeszcze czego! A kto mnie takiego zechce? - wypłakuję się rozbijając kolejną szybę. Siekierą. Nie potrzebuję szklarni, babrania się w ziemi. Sadzić warzywa? Nie chce ich za darmo!

Uprawiam całe grządki iskier, przepięć, hektary wyładowań elektrycznych. Pietruszki, pioruny, rabarbar, drgawki. Komponenty na zupę, wielowarzywną pochlopkę. Wodziankę na własnych kościach, podawana w ceramicznym nocniku, zamiast w wazie.

Przeklęty ból barku nie chce minąć. Podejrzewam uszkodzenie stożka rotatorów. Padaczkoidalne stłuczenie ramienia, uraz powstały podczas podrygów na dywanie, nieskoordynowanych pląsów.

Siódmy dzień jadę na silnych lekach przeciwbólowych, oczywiście - od Ruskich. Chodzę nieco przygłuszony, podobojętniały, ale przynajmniej nie kwękam-stękam.

Wczoraj miałem chwilę zwątpienia, co tu ukrywać. J.S., mój dilo, przywiózł przeróżne cuda-nie widy. Kupiłem jak leci, nawet bez oglądania.

W pakiecie, do paru opakowań prochów, była dołączona dwustumililitrowa, granatowa puszka wódki Rebrov.

Co z tym zrobić? Dać Zygmuntowi za porąbanie ram? Kurewski bark coraz bardziej boli. No przecież nie wyleję...

Stosuję klasyczne wyparcie, udaję, że nie wpędziłem się w żadną, a już na pewno nie tak ciężką i przewlekłą chorobę. Cała sprawa z epilepsją tyczy się mego sobowtóra. To niepoznany nigdy bliźniak, jednojajowy, ale po innej matce i ojcu, mieszkający dwa województwa stąd, cierpi na choróbsko świętego Walentego (konwulsyjną odmianę miłości do flachy, najbardziej żałosny rodzaj egotyzmu).

Mój duch ma na sobie świeżo wyprasowany smoking.

Mój duch czyta najnowsze wiersze na spotkaniu autorskim. Wiekowe matrony słuchają z otwartymi ustami, spijają jego oświecone słowa.

Kto inny się upodlił, zeszmacił, zdziadział na dobre przed czterdziestką.

Aby zachować jako-taką równowagę psychiczną, potrzebuję tego dualizmu, ucieczki od samego siebie, przekrojenia scyzorykiem lustra. W poziomie, na dwa cienkie, srebrne plasterki.

Trzeba odłączyć się od odbicia, odszczepić. Udawać, że nie zna się tamtego faceta, może nawet wypowiadać się niepochlebnie, potępiać żula, złamasa. Śmiać się widząc, jak ślini się patrząc na stojącą na półce "puszkę bezpieczeństwa".

Jak się oblizuje, ale nie waży jej tknąć.

 

XI. Trzcinowisko

 

Nareszcie jesteś, kochanie. Zdołałaś wygospodarować trochę czasu i przyjechałaś do skurwutracjusza... Zobacz - drugi dzień robię rąbankę, skończyło mi się suche drewno do fajerek, a czym będę... palić... Ojcu juz długo nie zostało, mi, chyba też nie. Szklarnię robić? I co w niej sadzić - duchy? Cholerny świat, kończę się, to widać, słychać i czuć. Dziecko ucieka przed elektrowstrząsami, wie, że w głowie zainstalowano mu krzesło...

- Nie wymyślaj.

- ...do egzekucji. Drewniane, replikę Old Sparky'ego. "Piekło jest we mnie" - znasz ten kryminał? Joe Alexa...

- Nie.

Skóra Ani błyszczy w słońcu. Sprawia wrażenie, jakby była pokryta rybią łuską. Oto mam przed sobą syrenę o włosach z morskiej piany, istotę z legend.

Piszę własną bajkę w notesie o czarnych kartkach. Kulfoniaste, ledwie czytelne litery, z których konstruuję nam przyszłość, zbijam ściany wspólnego domiszcza. Na dach nie starcza materiałów, będziemy zmuszeni żyć pod gołym niebem, zasypiać wpatrując się w gwiazdy (melromantycznie, aż do przesady).

Oto nie mam przed sobą nikogo, bo usiłuję zmyślić dwie kobiety naraz. Obrazy się sprzęgają, nachodzą jeden na drugi. Następuje interfere...

Szum. Nic nie następuje, poza szumem. Plus i plus daje nam minus. Zapętliłem się w fantazjach, przesadziłem. Miał być gang bang, a myśli mi się zaburzyły, wykoślawiły.

Anka z twarzą Jolki, taki patchwork.

Wyciąąąąąągam się jak długi na łóżku. Masz mnie całego. Pieść, dotykaj, liż. Bierz do ust i rozgryzaj, jestem gorzką pastylka od bólu, przeciwlękową; antydepresantem przemyconym w baku żigulija 2100 zza wschodniej granicy.

Weź do ust, poczuj, jak kwaskowate toksyny szczypią w język. Nie wypluwaj, nie jestem aż tak niestrawny. Przełknij,a nie minie pięć minut, jak rozkwitnę w żołądku. Zapuszczę korzenie i już nigdy się mnie nie pozbędziesz.

Jestem silnym impulsem nerwowym, objawem nieuleczalnej choroby - pochlebiam sobie. Zamykam oczy i staram się maksymalnie zrelaksować.,

Na wewnętrznej stronie powiek maluję sielskie obrazki: para zakochańców w miłosnym uścisku, dwie osoby zmieniające się powoli w patetyczny i częstochowski wiersz fantasy o smokach i baśniowych krainach ognia, poemat heroideliryczny, epileptyczną elegię o walce zła ze złem.

Następne częściPolekowe cz. IV. OST

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (11)

  • Aisak 07.07.2019
    Podobno człowiek składa się w 70% z wody.
    Naukowcy nie wiedzą, że są wyjątki.
    Mały ględziorek Florek, składa się w 90% ze słów.
    :)
  • JamCi 07.07.2019
    Uśmiałam się znów na początku. A potem coraz smutniej, coraz ciszej. Ta część podoba mi się najbardziej. Przez chwilę miałam wrażenie, że Jagodolasa czytam. Przez malutką. Potem już nie.
  • Florian Konrad 07.07.2019
    dzięki za wpady i komenty. jagodalasem żadnym nie jestem, jestem oryginalny :)
  • JamCi 07.07.2019
    nie gniewaj się, malutkie skojarzenie w jednym małym momencie.
  • Florian Konrad 07.07.2019
    JamCi gniewać? ja Ci dziękuję za wierne czytanie i komentowanie!
  • JamCi 07.07.2019
    Ale wiesz że ja żaden ekspert? Ja się na paru rzeczach znam bardzo dobrze. Ale nie na tej. Tu jestem malutka. Co nie zmienia faktu, że lubię czytać Twoje teksty. Czasem nie wiem, co powiedzieć, bo dostaję z lekka obuszkiem w łeb. :-) A czasem mi zwyczajnie smutno.
  • JamCi 07.07.2019
    Ale to pewnie znaczy i to, że one nie są obojętne, nijakie. Wzbudzają emocje. A przecież o to chodzi. Twoje nie budzą sprzeciwu tylko zmuszają do myślenia.
  • Florian Konrad 07.07.2019
    JamCi lejesz hektolitrostwa miodu na me czarne serducho. następna wklejka będzie o 2 w nocy :) ten nocy :)
  • Florian Konrad 07.07.2019
    * tej
  • JamCi 07.07.2019
    Florian Konrad w nocy wysiadam. Tak mi się chce spać a muszę czekać 1,5 godziny żeby włożyć chleb do pieca. I 2,5 żeby wyjąć i studzić. Najchętniej już wlazlabym do łóżka. Jutro przeczytam z radością.
  • Florian Konrad 07.07.2019
    JamCi okej. jeszcze w fazie przepisywania :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania