Potomkowie Paskundera - III - Trudna rozmowa

Ryszard nie mógł się skupić. Jego myśli wciąż przyciągała tabliczka. Co znaczyły tamte słowa i czy miały jakiś związek z jego snami? Te rozmyślania były bezowocne i nie potrafiły rozwiać dręczących go wątpliwości, więc czemu wciąż myślał o tym co wydarzyło się tydzień temu?

Nagle do jego umysłu doleciał dźwięk pukania do drzwi.

- Proszę wejść - mruknął niezbyt miło, spodziewając się zobaczyć kolejnego dziennikarza w tym dniu.

- Dzień Dobry, czy ma pan chwilę czasu - do jego uszu dotarł miły lecz stanowczy głos.

Mężczyzna obrócił się a jego oczom ukazała się postać młodej dziewczyny o orzechowej cerze. Jej czarne włosy spływały na suknię, która zdawała się nie pasować do obecnego millenium, a spojrzenie brązowych oczy było niezwykle przenikliwe. Kimkolwiek była ta kobieta, to na pewno nie pracowała dla prasy. Ryszard wpatrywał się w nią kilka sekund, lecz po chwili zrozumiał, że powinien coś powiedzieć.

- Dzień dobry, w czym mogę pani pomóc? - zapytał, już znacznie milszym tonem niż na początku.

- Przybyłam w sprawie ludu Wirtaci - powiedziała.

Ryszard był coraz bardziej zaintrygowany.

- Proszę usiąść - powiedział.

Kobieta weszła w głąb pomieszczenia i usadowiła się, na białym skórzanym fotelu naprzeciwko jego biurka.

- Jak już wcześniej wspomniałam, przybyłam tu w sprawie ludu Wirtaci. Wzmianka o nich jest bardzo zagadkowa, prawda?

- Owszem. Proszę mi wybaczyć ciekawość, ale czy pani jest dziennikarką?

- Nie jestem.

- W takim razie kim?

- Liczyłam, że mnie pan o to zapyta. Jestem królową Wirtatów.

Ryszard, aż zakrztusił się popijaną herbtą. Ta kobieta sobie z niego drwiła. Spotykał się już w swoim życiu z głupimi kawałami, ale ten był inny. Informacja, którą próbowano mu wmówić była niedorzeczna i raczej nikt o zdrowych zmysłach by w nią nie uwierzył. A więc po co ktoś zadawał sobie tyle trudu by wmówić mu absurdalną brednię?

- Proszę sobie ze mnie nie żartować. Przepraszam, jeśli panią uraziłem moim ostatnim pytaniem, ale proszę mi to wybaczyć i powiedzieć co tak naprawdę panią sprowadza - skomentował po chwili.

- To co powiedziałam jest prawdą.

- To już wcale nie jest śmieszne.

- Proszę mnie przynajmniej wysłuchać.

- Zgoda - odparł po chwili wahania.

- A więc trzynaście tysięcy lat temu zakończyła swe panowanie, królowa Ziemi - Wirtouda, a umierając pozostawiła tron swoim dwóm córkom, Czarandzie i Różdżalli. Czaranda jednak nie chciała dzielić władzy z siostrą; uknuła spisek i uwięziła Różdżalię. Najwierniejsi poddani zmarłej królowej, uwolnili ją jednak. Wybuchła bitwa, Różdżalia czuła, że klęska jest bliska, więc zebrała swoich ludzi i opuściła Ziemię. Tam, w kosmosie za sprawą magii stworzyła planetę, którą na cześć matki nazwała Wirto. W moich żyłach płynie jej krew.

Ryszard nie wierzył własnym uszom. Kobieta nadal próbowała mu wmówić, że jest królową jakiegoś Wirto. Czy naprawdę niektórzy ludzie nie wiedzą kiedy żart przestaje być śmieszny?

- Dlaczego pani wciąż w to brnie? - zapytał.

- Proszę mi uwierzyć.

- Po co pani to robi?

- Mam dość patrzenia, na to że moi poddani praktycznie nic nie wiedzą o Ziemi. Zabiorę cię na Wirto, chcę by Ziemianie poznali nas a my ich.

Nagle zrozumiał, że kobieta nie żartuje. Ona naprawdę wierzyła w to co mówi. Poczuł, że robi mu się jej żal. Była taka piękna, a jednak cierpiała na poważne problemy psychicznie.

- Przykro mi, że żyje pani w wymyślonym świecie, ale proszę mi zaufać, to się da wyleczyć.

- Co mam zrobić, żeby pan mi uwierzył?

Ryszard zastanowił się chwilę.

- Uwierzyłbym, gdybym zobaczył - odparł szczerze.

- Właśnie, po to tu przyjechałam. Zabiorę tam pana.

- Niby jak? Proszę zrozumieć, że...

- Tak jak tu przybyłam - przerwała mu kobieta.

- Na miotle czy na skrzydłach? - spróbował zażartować.

- Przeteleportujemy się.

- Przykro mi,ale mam dużo pracy. Naprawdę musi już pani iść. Proszę zostawić kontakt do siebie w sekretariacie, w razie czego skontaktujemy się z panią.

- Pan dalej uważa, że ja udaję?

- Nie, oskarżam pani o kłamstwo.

- Zabiorę tam pana. Proszę mi tylko podać rękę. Przeteleportujemy się.

- Niech mi pani da już święty spokój!

- A co panu szkodzi? Jeżeli chwyci pan moją rękę i nic się nie stanie, wyjdę stąd. Zgoda?

- Jak podam pani rękę, to sobie pani pójdzie?

- Tak.

Niepewnie zerknął na jej ręce. Nic w nich nie było. Cały czas obserwując jej ruchy, uścisnął kobiecie dłoń. Nic się nie wydarzyło.

- Dowidze… - zaczął mówić, lecz nie skończył gdyż wszystko wokół zaczeło wirować. Kobieta posłała mu uspokajajęce spojrzenie, a potem oboje rozpłynęli się w powietrzu.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania