Poprzednie częściWieczny Wędrowiec

Wieczny Wędrowiec Rozdział Czwarty: Przeklęta Żona

Rozdział Czwarty:

 

Przeklęta Żona

 

Wszystkie wydarzenia związane z dzisiejszym dniem sprawiły, że zasnąłem bardzo szybko. Ciche postukiwanie deszczu o dach uczelni bardzo mi w tym pomogło. Potrzebuję odpoczynku po walce jak i czasu by ochłonąć po wszystkim co wyjawiła mi Kara. Liczę, że jutrzejszy dzień przyniesie nowe informacje o rytuale związania opisanego na pierwszym zwoju. Słyszałem, jak profesor krzyczał o ostatnich szlifach. Może jest blisko poznania pierwszego ze składników. Przez sen usłyszałem głośny hałas niedaleko uczelni. Uznałem, że to burza. Kolejne uderzenia jeszcze głośniejsze zerwało mnie ze snu. To nie piorun. Głośne echo rozniosło się po korytarzach uczelni. Ktoś z wielką siłą dobijał się do drzwi. Profesor i kilku innych studentów wyszło na główną salę by sprawdzić co się dzieje.

 

-Tauros: Ktoś chce się włamać?

 

-Robert: Profesorze, wracaj do swojej kwatery, ja się tym zajmę. Wy, wejdźcie z powrotem do pokoi i zamknijcie za sobą drzwi na klucz.

 

Powiedziałem do grupki uczniów profesora przyglądających się sytuacji, po czym zrobili, jak im powiedziałem. Z pokoju wyszła zaspana Kara.

 

-Kara: Co się dzieje? Skąd ten hałas?

 

-Robert: Chyba jacyś złodzieje próbują włamać się do uczelni. Wracam do pokoju po miecz.

 

Pobiegłem do kwatery i sięgnąłem po Zamieć opartą o szafkę przy łóżku. Zapiąłem pochwę przy pasie i szybko wyszedłem z pokoju. To co zobaczyłem wracając na korytarz kompletnie mnie zamurowało. Duże drzwi wejściowe otwarte na oścież a przez nie widać płonące zrujnowane budynki, setki martwych mieszkańców przygniecionych pod gruzami i wszystko w płomieniach. Wnet przez drzwi i okna wbiegała armia demonów. Całe pomieszczenie wypełniało się nieskończoną liczbą bestii. Rzuciły się cała gromadą pierwsze na profesora, który nie zdążył zareagować. Rozszarpały go na części. Swoimi szponami kilkukrotnie przebijały go na wylot przez klatkę piersiową.

 

-Kara (przerażona): Profesorze!!! Nie!!!

 

-Robert (przerażony): Taurosie!!

 

Kara wpadła w szok. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Jej oczy zaświeciły jasno fioletowym kolorem. Podniosła rękę po czym dziesiątki potworów przy ciele profesora, które przyczyniły się jego śmierci uniosły się bezwładnie w powietrze. Kara zacisnęła pięść po czym ich ciała zgniotły się jak kartka papieru. Połamane wykrwawiające się truchła upadły na ziemie. Czarodziejka opuściła dłoń patrząc smutna w moje oczy.

 

-Kara (przerażona): Zabiłeś mojego ojca potwo...

 

Kara nie zdążyła dokończyć. Jej gardło zostało przecięte szponem a ciało bezwładnie upadło na ziemię.

 

-Xarot (zlizując krew Kary z własnych szponów): Czysta krew...

 

Nie mogłem się ruszyć. Chciałem sięgnąć po miecz, lecz ciało odmawiało mi posłuszeństwa. Mogłem tylko przyglądać się temu co robi Xarot. Jego armia stała bez ruchu wpatrując się we mnie.

 

-Xarot (podchodząc pod twarz Roberta): Widzisz jak słabi są? To karaluchy. Zniewolenie będzie najlepszym co może ich spotkać. W końcu jesteś gotowy mój Wybrańcu. Chodź, odbierzmy co nasze.

 

Bóg Śmierci po tych słowach wbił szpony w me serce a ja ryknąłem głośno demonicznym głosem.

 

-Tauros: Robercie!!

 

Profesor szarpał mocno za moje ramiona.

 

-Tauros: Obudź się!!

 

-Robert: Profesorze?! Nic Ci nie jest?

 

-Tauros: A co miałoby się stać?

 

-Robert (próbując wstać z łóżka): Kara! Gdzie ona jest?!

 

-Tauros (przejęty): Uspokój się! Kara śpi w swoim pokoju. Krzyczałeś przez sen... Pamiętasz co Ci się śniło? Pierwsze chwilę po przebudzeniu są najistotniejsze by zapamiętać jak najwięcej szczegółów.

 

-Robert: Pamiętam wszystko dokładnie. To był koszmar.

 

-Tauros: Domyślam się. Krzyczałeś jakby cię rozszarpali żywcem. To tylko zły sen. Wiesz...Może uda nam się coś z niego wywnioskować. Zanim Cię jeszcze poznałem, gdy byłem tutaj uczniem. Studiowaliśmy ludzki umysł. Nie chcę zanudzać Cię szczegółami, lecz przy badaniach związanych ze snem zauważyliśmy, że człowiek często ukazuje swoje skrywane emocje właśnie podczas snu.

 

-Robert: W moim śnie. Xarot i jego armia zabili Ciebię i Karę a ja nie mogłem nic zrobić. Chciałem pomóc, lecz moje ciało odmawiało posłuszeństwa

 

-Tauros: Hmmm. Bezradność. Podświadomie czujesz, że nie możesz nic zrobić. Prawdopodobnie ze swoją klątwą. Czy tak właśnie jest?

 

-Robert (zamyślony): Przez cały ten czas. Próbowałem już tylu rzeczy. Zaczynają mi się ze sobą zlewać. Sam już nie wiem co robić.

 

-Tauros: Nie martw się. Mam same dobre nowiny. Przed chwilą udało mi się odszyfrować drugi zwój. Wypocznij. Jutro opowiem Ci więcej.

 

-Robert: Wypocznij? Powiedz mi profesorze, kiedy Ty ostatnio spałeś? Ciągle widziałem Cię w pracowni badając zwoje. Nie wiem jak ciągle możesz funkcjonować bez snu.

 

-Tauros: Przyjąłem bardziej wydajną technikę zaspakajania potrzeby snu. Podczas dnia sześciokrotnie udaję się na trzydziestu minutowe drzemki. Dzięki temu nie tracę tak dużo czasu na sen, jednocześnie pozostając wypoczętym.

 

-Robert: Nawet do kwestii spania podchodzisz naukowo. Poznałem tysiące ludzi, ale nigdy nie spotkałem kogoś tak wybitnego jak Ty. Naprawdę, przewyższasz swoją wiedzą obecne czasy.

 

-Tauros (uśmiechnięty): Cóż, chętnie bym jeszcze posłuchał, jak mnie pochwalasz, ale musisz zebrać siły przed jutrzejszym dniem. Wierz mi, będzie się działo.

 

-Robert: Dobranoc profesorze.

 

Tauros wyszedł z mojego pokoju a ja zasnąłem czekając z niecierpliwością na następny dzień.

-Kara (pukając do drzwi): Robercie? Zaspałeś! Wstawaj. Tauros woła nas do swojej komnaty. Podobno ma informację o pierwszym składniku!

 

-Robert: Oczywiście. Już się ubieram i do was schodzę. Przygotuję herbatę.

 

-Kara (uśmiechnięta): Byłoby miło. W końcu chociaż raz to nie ja będę od rana w kuchni. Skoro już jesteś dzisiaj taki miły, zjadłabym placki z jagodami na śniadanie.

 

-Robert (śmieje się): Daj palec a porwie całą dłoń. Wiesz co? Zgoda. Czekajcie na mnie u Taurosa.

 

-Kara (śmieje się): Poważnie?! Mam nadzieję, że przez swoje życie nauczyłeś się gotować.

 

-Robert: Moja droga. Żebyś Ty mnie widziała w 1100 roku w kuchni Króla Juliusza Tyrana.

 

-Kara: Byłeś królewskim kucharzem w dodatku tego potwora? Nikt nie zasłyną z gorszych rządów niż on.

 

-Robert: Wiesz, jak zginą?

 

-Kara: Został otruty... Zaraz! Ty go otrułeś?!

 

-Robert (z poważną miną): Dalej chcesz, żebym dla Ciebie gotował?

 

-Kara: Próbujesz mnie nastraszyć!? Rób placki, nie wywiniesz się już.

 

-Robert (śmiejąc się): Cóż... Musiałem spróbować.

 

Kara wyszła z mojego pokoju roześmiana a ja udałem się przygotować posiłek. Dwadzieścia minut później wkroczyłem do komnaty Taurosa ze srebrną tacą pełną placków oraz trzema kubkami herbaty.

 

-Kara: Zrobiłeś to wszystko w tak krótkim czasie?!

 

-Tauros: Wyglądają na smaczne. Można?

 

Powiedział profesor wystawiając pustą tacę

 

-Robert: Oczywiście! Częstujcie się.

 

Kara i Tauros rzucili się na posiłek.

 

-Kara (zachwycona): To jest najlepsza rzecz jaką w życiu jadłam! Zamiast zarabiać na zabijaniu potworów otwieraj karczmę Robercie.

 

-Tauros: Są przepyszne! Byłem taki głodny!

 

Będę ten moment bardzo dobrze wspominać. Widok ich szczęśliwych twarzy to coś co momentalnie może poprawić humor.

 

-Robert: Cieszę się, że Wam smakuje. Smacznego.

 

Powiedziałem, również biorąc jeden z placków. Po dziesięciu minutach cała taca placków zniknęła i każdy był gotowy do działania.

 

-Tauros: Dobrze się złożyło. Teraz nie będziemy głodni podczas długiej podróży.

 

-Kara: O jakiej podróży mówisz profesorze?

 

-Tauros: Związanej z drugim zwojem. Udajemy się do Viridian a dokładniej, Nagani.

 

-Robert: Nagani? Nie byłem tam od setek lat.

 

-Kara: Siedlisko potworów? Dlaczego akurat tam profesorze?

 

-Tauros (sięga po zwój): Pozwólcie, że zacytuję. “...Moja kochana Felina. Sposobu zakończenia wszystkiego szukała, co matką wszystkich bestii została. Jej serce pierwszym składnikiem będzie. Wybrańcu. Zakończ jej cierpienia i jej zbłąkaną duszę wyprowadź z cienia...”

 

-Kara: Nigdy nie słyszałam o żadnej Felinie.

 

-Robert (z niedowierzaniem): Niemożliwe, ale to musi być ona. Teraz to wszystko pasuje.

 

-Tauros (zaciekawiony): Robercie. Może podzielisz się z nami swoją wiedzą? Wiesz jak nie lubię czegoś nie wiedzieć.

 

-Kara: Teraz wiesz jak My się czujemy przy Tobie, profesorze.

 

-Robert: Dawno temu, jeszcze przed wydarzeniami w Nagani, przed tym jak potwory pojawiły się na świecie, spotkałem kobietę z tym imieniem. To musi być ona.

 

-Kara: Skąd wiesz, że to ta sama osoba?

 

-Robert: Spotkałem ją będąc na szlaku. W Veridian zagrożenie poza miastami nie było dużo mniejsze niż jest obecnie. Szalała tam Hanza bandytów zwana Czarny Świt. Byli znani w całym państwie.

 

-Tauros: Czytałem o nich. Podobno była to najbardziej liczebna grupa przestępcza w historii.

 

-Robert: Zgadza się. Byłem wtedy w Nagani. Pewien wieśniak powiedział, że ludzie z Czarnego Świtu przyjechali do pobliskiej wioski i porwali jego córkę. Władze nie chciały narażać się bandytom więc nawet nie zareagowali na jego prośby o wysłanie kogoś by ją odbić. W końcu zdarzało się to na tyle często, że przestali zwracać uwagę na porwania kobiet.

 

-Kara: Znając Ciebie, zgodziłeś się mu pomóc?

 

-Robert: Nic nie miałem do stracenia. Nawet gdyby mnie tam zabili, wszyscy co do jednego podzieliliby ten sam los. Poza tym dowiedziałem się, że to jego jedyne dziecko. Nie chciałem by ją stracił.

 

-Tauros: Ta kobieta, córka. To była Felina?

 

-Robert: Nie, spotkałem ją tam przypadkowo.

 

Zakradłem się do środka fortecy. Moim zamiarem było uwolnić jak najwięcej więźniów zanim wybuchłaby ewentualna walka. Kto wie czy nie pozabijałbym tych kobiet w razie przemiany. Klatki były pełne zmaltretowanych kobiet, niektóre z nich ledwo przytomne a część już martwa. Zobaczyłem ją w jednej z klatek.

 

-Robert (cicho): Nie martw się. Jestem tu by Wam pomóc. Odsuń się od drzwi. Spróbuję otworzyć zamek.

 

-Felina (ledwo żyjąca): Przedmiot na stole. Proszę

 

Wyciągnęła rękę w jego kierunku. Podszedłem do stołu i zobaczyłem dziwną pieczęć a na niej symbol. Coś przypominające wagę. Wziąłem przedmiot ze stołu i wręczyłem go kobiecie. Ta chwyciła go mocno w dłoń pochyliła głowę i szepnęła jakieś słowo. Nagle symbol zaczął świecić. Zniknął z jej dłoni a na nadgarstku pojawił się tatuaż z tym samym symbolem. Kobieta momentalnie zniknęła ze swojej klatki i pojawiła się za moimi plecami w stanie jakby nigdy nikt jej nie uderzył, mimo iż przed chwilą ledwo żyła.

 

-Felina (wskazując palcem): Mogę to pożyczyć?

 

Pokazała na nóż, który nosiłem przy pasie. Lekko zdziwiony wyciągnąłem go z pochwy i dałem do ręki jednocześnie chwytając mocniej mój miecz w razie jej ataku.

 

-Felina (spokojnym głosem): Dziękuje. Zaraz wracam.

 

Po czym rozpłynęła się w powietrzu na moich oczach. Chwilę później usłyszałem krzyki członków Hanzy w całym budynku. Wrzeszczeli z bólu wydając ostatnie dźwięki. Kobieta pojawiła się znowu przed moimi oczami.

 

-Felina: Proszę.

 

Wyciągnęła dłoń wręczając mi mój zakrwawiony nóż.

 

-Robert: Mogłaś chociaż go umyć. Kim jesteś? Czarodziejem?

 

-Felina (uśmiechnięta): Ha. Proszę Cię. Widziałeś kiedyś maga, który by tak zrobił?

 

-Robert: Nie bardzo. Wiesz, że jak się dowiedzą co zrobiłaś będą Cię ścigać?

 

-Felina: Kto? Czarny Świt? Przed chwilą zabiłam wszystkich dowódców w czternastu twierdzach i spaliłam wszystko co mieli. Jedyne co po nich pozostało to zła sława.

 

-Robert: Teraz to się zgrywasz. Nie wierzę Ci.

 

-Felina: Słuchaj. Chętnie bym jeszcze porozmawiała, ale mam dużo do spraw do załatwienia. Dzięki za pomoc.

 

-Robert: Chwila, poczekaj!

 

Chwyciłem ją za ramię a jej oczy momentalnie zaświeciły jasnym blaskiem.

 

-Felina: Wybraniec?!

 

-Robert (zdziwiony): Kim Ty jesteś?

 

-Felina: No proszę. Nie wierzyłam, gdy mój mąż mówił o przeznaczeniu. Jestem Felina. Jest coś z czym jeszcze możesz mi pomóc.

 

-Robert: Wiesz o mojej klątwie. Inaczej nie nazwałabyś mnie Wybrańcem. Potrafisz ją zdjąć?!

 

-Felina: Pomożesz mi a my pomożemy Tobie. Widzisz, mój mąż ma problemy, musimy mu pomóc...

 

W mgnieniu oka za kobietą pojawił się Bóg Śmierci. Chwycił Felinę za głowę a ta zasnęła.

 

-Xarot: Naprawdę, blisko byłeś.

 

Powiedział Xarot po czym znikną z Feliną tuż przed moimi oczyma.

 

To był ostatni raz, kiedy ją widziałem. Szukałem jakichkolwiek śladów czy informacji o tej kobiecie po całym państwie, lecz niczego się nie dowiedziałem. Tydzień później nastąpił wybuch w Nagani, który zapoczątkował istnienie potworów i musiałem opuścić Viridian. Spędziłem dużo czasu szukając jej. Był to jedyny wtedy trop prowadzący do zdjęcia klątwy, lecz po setkach lat, przestałem.

 

-Kara: To co zrobiła Felina. Potwierdziłeś informację o zniszczeniu przez nią Hanzy?

 

-Robert: Szukałem w ich twierdzach jakiś śladów po niej. Zostawiła tylko trupy. To była prawda. Zabiła wszystkich szybciej niż ja dotarłbym konno do choćby jednej z twierdz.

 

-Tauros: Jedyne wytłumaczenie to starsza zakazana magia. Czar tak potężny nie mógłby być użyty przez człowieka. Twoja koleżanka, musiała być kimś więcej. Do tego ta pieczęć. Nigdy nie słyszałem o czymś takim.

 

-Kara: Zgadzam się z profesorem. Żaden człowiek nie potrafiłby tak zrobić.

 

-Robert: “...Moja kochana Felina. Sposobu zakończenia wszystkiego szukała, co matką wszystkich bestii została...” Jej mąż! To on napisał zwoje.

 

-Kara: Dlaczego jej serce byłoby składnikiem? Taurosie. Skąd wiesz, że musimy udać się do Nagani?

 

-Tauros: “Matką wszystkich bestii została”. Nie byłem do końca pewny, ale teraz po tym co powiedział nam Robert, wszystko stało się jasne. Felina była odpowiedzialna za wybuch w Nagani. To ona sprowadziła potwory.

 

-Kara: Zaraz profesorze! Nie wierzę, że zrobiła to z własnej woli. Zapomniałeś co powiedział Robert? Przecież Xarot ją porwał. Nie wydawała się jakby chciała rozpętać piekło na Ziemi.

 

-Robert: Zgadzam się z Karą. Dlaczego chciałaby wzmacniać siły Boga Śmierci armią potworów a mi mówiła, by pomóc jej mężowi. Z pierwszego zwoju wiemy, że Pierwszy, jej mąż chce walczyć z Xarotem.

 

-Tauros: Nie możemy lekceważyć faktu, że jej własny mąż chce jej serca jako składnika. Musiało stać się z nią coś złego. Jest jeszcze coś co wyczytałem ze zwoju. Składniki zadziałają tylko gdy będziemy pewni, że są prawidłowe. By się upewnić musimy położyć składnik na zwój a on wskażę nam czy jest prawidłowy.

 

-Robert: Przydatna informacja. Profesorze. Jest szansa, zlokalizować dokładne miejsce wybuchu w Nagani?

 

-Tauros (wskazując na mapie): Już to zrobiłem. Epicentrum wybuchu było w tym miejscu. Wystarczyło wyznaczyć okrąg, dokąd sięgną wybuch. Musiał zacząć się od środka tego okręgu.

 

-Kara: Nawet jeśli. Na tak olbrzymią skalę eksplozji, ciężko będzie znaleźć dokładne miejsce.

 

-Robert (wskazując na mapie): W tym miejscu jest miejsce zwane Szklane Jaskinie. Tak nazwali je wojownicy z Sanktum, którzy dali radę wrócić by o nim opowiedzieć.

 

-Tauros: Sanktum? Nie słyszałem o tym. To jakaś organizacja?

 

Robert: Długa historia. Kiedyś Ci opowiem.

 

-Tauros (podirytowany): Nie znoszę nie wiedzieć...

 

-Kara: Skąd pomysł, że to właśnie z tego miejsca rozpoczął się wybuch Robercie?

 

-Robert: Szklane Jaskinie to dosyć dosłowna nazwa. Podłoga w tych jaskiniach pokryta jest szkłem a ściany są gładkie w dotyku. Wybuch musiał być tam najsilniejszy, skoro stopił piach oraz ściany jaskiń. Nie sądzicie?

 

-Tauros (zachwycony): Wspaniała teoria Robercie. Spędzacie zdecydowanie za dużo czasu ze mną. Z dnia na dzień jesteście coraz bystrzejsi.

 

-Kara (zadziorczo): I jakby troszkę skromniejsi. Ale to już chyba z innych powodów niż spędzania czasu z Tobą.

 

Tauros jak i Ja roześmialiśmy się. Mimo wszystko to prawda. Uczyliśmy się od najlepszego. Profesor miał na nas dobry wpływ.

 

-Tauros: Dobrze. Czas poszukać statku. Wypływamy w południe.

 

-Robert: Też płyniesz profesorze? To jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc na Ziemi. Nawet nie mówię o samych potworach. Czeka nas walka z samą Matką Bestii.

 

-Tauros: Potrafię o siebie zadbać. Nie wychodziłem z uczelni od miesięcy. Czas rozprostować nogi. Mam szanse opisać gatunki, których nie widział jeszcze świat.

 

-Kara: Będę Cię ochraniać profesorze.

 

Jako, że nie noszę zazwyczaj zbyt dużych bagaży, spakowałem się jako pierwszy. Wyszedłem do portu by znaleźć statek płynący do Viridian. W porcie natrafiłem na pijaka zaczepiającego starszego mężczyznę.

 

-Pijak: No i co dziadku. Co tam przywiozłeś z Nowego Kontynentu? Musisz umorzyć opłatę za wstęp do miasta. Takie są przepisy.

 

-Robert: A mnie się wydaje, że próbujesz zarobić na wódkę.

 

-Pijak (odwracając się): A Ty co?! Nie wpieprzaj się w nieswoje sprawy! Tobą zajmę się zaraz po nim.

 

-Robert: Zauważyłeś, że od czasu do czasu w swoim życiu natrafisz na osobę, której lepiej nie zdenerwować? W Twoim przypadku jestem nią ja. Odejdź puki jeszcze możesz.

 

-Pijak (szarżując wściekle na Roberta): Nosz dosyć tego!!

 

-Robert (spokojnie): Nie mam na to czasu.

 

Złapałem go za koszulę i wepchnąłem do wody. Pijak prawie od razu wytrzeźwiał.

 

-Robert: Odpływaj stąd zanim meduzy wejdą Ci w majtki. Podnieś na mnie rękę raz jeszcze a ją stracisz.

 

-Starzec: Dziękuję młodzieńcze. Cholerne uroki Utah. Skąd Ci ludzie się biorą.

 

-Robert: Nic Ci nie jest?

 

-Starzec: Nie, nic. Dawniej skopałbym mu dupę zanim by się odezwał, a teraz...

 

-Robert: Dopiero dotarłeś do Utah? Skąd przybyłeś?

 

-Starzec: Z Bellum.

 

-Robert: Statek przepływał obok Viridian? Szukam transportu.

 

-Starzec (wskazując na statek): Zapytaj kapitana tego statku. Pewnie niedługo znów wypływa.

 

-Robert: Dziękuję. Bywaj.

 

Wszedłem na statek kierując się do kajuty kapitana mijając po drodze marynarzy. Stojąc w drzwiach zobaczyłem młodego chłopaka za biurkiem kapitana

 

-Robert (stojąc w drzwiach): Witaj szukam transportu do Viridian. Mogę porozmawiać z kapitanem?

 

-Chłopiec: Rozmawiasz z nim. Przepływam przez Viridian. Wstępuje do portów w Umbra, Nagani i Luks.

 

-Robert (zdziwiony): Nagani byłoby idealne. Naprawdę jesteś kapitanem tego statku?

 

-Kapitan: Coś Ci się nie podoba?

 

-Robert: To raczej niespotykane, że ktoś w Twoim wieku ma swój własny statek.

 

-Kapitan: Mój dziadek i ojciec dowodzili tym statkiem. Gdy dziadek zmarł oddał statek mojemu ojcu. On został zabity przez piratów na morzu i teraz należy do mnie.

 

-Robert: Przykro mi z powodu ojca. Pewnie byłby szczęśliwy, że kontynuujesz jego dzieło.

 

-Kapitan: Pływałem z nim od zawsze. Byłem przy tym, gdy napadli nas piraci. Splądrowali cały statek, zostawili przy życiu tylko mnie i kilku pasażerów. Wtedy pierwszy raz samodzielnie wróciłem statkiem do portu.

 

-Robert: Masz za sobą ciekawą historię kapitanie. Wracając do transportu. Potrzebuję trzech kajut. Wypływam z przyjaciółmi.

 

-Kapitan: Jestem Lukas. Miło mi. Viridian powiadasz... Sądzę, że nie nosisz tego miecza dla ozdoby. Mam propozycję. Co powiesz na darmową podróż? Zgarnę Was też w powrotną stronę

 

-Robert: Zwą mnie Robert. Również mi miło. Coś czuję, że ta podróż nie będzie tak bardzo darmowa.

 

-Lukas: Bystry jesteś Robercie. W końcu zarabiam na przewozie ludzi. Do rzeczy. W ładowni pewien naukowiec przewoził Aipury w klatkach, nie wiem, czy potrzebował je do badań czy do czegoś innego. W każdym razie nie zabezpieczył klatek w transporcie i te rozbiły się o pokład. Potwory wyskoczyły z klatek, poszarpały jednego z moich marynarzy. Ledwo zatrzasną za sobą drzwi. Teraz nikt nie chce tam wejść a ja tracę miejsce przez co nie mogę przewozić beczek z bimbrem. Wiesz do czego zmierzam prawda?

 

-Robert: Więc pozbędę się potworów a Ty załatwisz nam darmowy przejazd. Pasuję mi ten układ. Ilu ich jest?

 

-Lukas: Troje. Uważaj na ich kły.

 

-Robert: Walczyłem z większymi bestiami niż Aipury. Nie będzie problemów.

 

-Lukas (krzycząc w drzwiach): Martin!! Zaprowadź Roberta do ładowni. Czas pozbyć się tych małp.

 

Marynarz pokazał mi, gdzie jest ładownia po czym zamkną za mną drzwi. Aipury nie są zbyt groźnym przeciwnikiem. Przed zmutowaniem w Nagani prawdopodobnie był to któryś z gatunków małp. Po mutacji ich rozmiar nie zwiększył się, lecz kły zwiększyły swą długość a futro zmieniło się w niewielkie macki. Otworzyłem drzwi, za którymi było słychać spadające z regałów przedmioty. Wyciągnąłem Zamieć i byłem gotowy do walki. Całe pomieszczenie było kompletnie ciemne. Bestię pochowały się w najciemniejszych zakamarkach, by zaatakować z ukrycia. Dzięki bestiariuszom Taurosa wiedziałem, że ich wzrok wcale nie jest zbyt dobry. Jedna z nich skradała się za moimi plecami, lecz zdradził ją kawałek szkła na ziemi na który stanęła. Obróciłem się, jednocześnie biorąc zamach mieczem. Zraniłem Aipurę lecz wróciła w ciemności. Musiałem podejść do walki w inny sposób. Wytężyć zmysł słuchu. Technika, której uczył nas Terror. Zamknąłem oczy i wstrzymałem oddech. Można było usłyszeć każdy najmniejszy hałas. Wszystkie bestie skoczyły na mnie jednocześnie. Zaatakowały od boku na wysokości szyi. Złapałem Zamieć w dwie ręce i jednym pchnięciem przebiłem się przez ciała wszystkich trzech potworów zabijając je jednym ruchem miecza. Pociągnąłem miecz wyciągając go z regału w który się wbił. Usłyszałem ciała bestii padające na ziemie oraz krople krwi skapujące z Zamieci. Cofnąłem się w kierunku drzwi. Otwierając drzwi spojrzałem do tylu patrząc na trzy ciała Aipur leżące na pokładzie i ich przebite głowy. Wróciłem do Kapitana Lukasa.

 

-Robert: Załatwione. Liczę, że dotrzymasz słowa?

 

-Lukas: Oczywiście, za kogo mnie masz. Leć po swoich ludzi. Odpływamy za dwie godziny. Muszę załadować beczki i spalić ciała potworów.

 

-Robert: Dziękuje. Będę tutaj w południe z moimi przyjaciółmi. Trzymaj się.

 

-Lukas: Bywaj.

 

Po dziewięćdziesięciu minutach dotarłem znowu do portu tym razem w towarzystwie Kary i Taurosa. Załadowaliśmy swoje bagaże do kajut. Kara wzięła tą obok mojej a Tauros trafił do tej naprzeciw mojej. Potrzebował dużo miejsca na różne ustrojstwa więc wziął największą. Może nie był to najnowocześniejszy ze statków, ale miał swój klimat. Podobał mi się. Podróż do portu w Nagani miała trwać dwa dni. Kara przyszła do mojej kajuty wieczorową porą tego samego dnia, którego wypłynęliśmy.

 

-Kara: Śpisz już? Ja nie mogę zasnąć. Nienawidzę płynąć statkiem.

 

-Robert: Nie śpię. Ostatnim razem nie zauważyłem by podróż statkiem Ci przeszkadzała.

 

-Kara: Tylko czasami mi to przeszkadza. Przy większych falach statek za bardzo buja.

 

-Robert: Co to za zapach? Zaraz, Ty piłaś?

 

-Kara (chwiejąc się): W ładowniach mają beczki pełne bimbru. Pożyczałam sobie jedną buteleczkę. Napijesz się ze mną?

 

-Robert: Pewien mądry człowiek powiedział, że picie samemu to pierwszy krok do alkoholizmu. Nie mogę pozwolić Ci tak nisko upaść.

 

-Kara (roześmiana): Nie oceniaj mnie! Alkohol pomoże mi szybciej zasnąć na morzu. A i smakuje nie najgorzej.

 

-Robert: Masz szklankę?

 

-Kara (wyciągając butelkę w moją stronę): Będziemy pić jak zawodowcy. Prosto z butelki.

 

Chwyciłem lekko opróżnioną przez Karę butelkę i wziąłem porządny łyk.

 

-Robert (krzywiąc się): Nieźle pali.

 

-Kara (zabierając butelkę): Amator.

 

Po czym wzięła kolejny łyk.

 

-Robert (uśmiechnięty): Kto by pomyślał, że dziewczyna z nosem w książkach potrafi tak pić.

 

Statek wpłyną na większą falę przez co Kara zachwiała się i prawie upadła na ziemię, lecz złapałem ją w ramiona. Popatrzyła mi prosto w oczy.

 

-Robert: Usiądź na łóżku. Zanim się zabijesz.

 

Kara usiadła obok mnie chichocząc i ciągle patrząc na mnie. Spojrzała prosto w moje oczy i pocałowała mnie a ja odwzajemniłem pocałunek, który trwał dłuższą chwilę, po czym siedzieliśmy na łóżku speszeni.

 

-Kara (speszona): Ja... Przepraszam... Ten alkohol jest chyba trochę za mocny na moją głowę.

 

-Robert: Nie masz za co przepraszać.

 

Po czym pocałowałem ją jeszcze raz a ona odwzajemniła pocałunek. Tą noc spędziliśmy razem w mojej kajucie.

 

Zbudziłem się późno. Około godziny dziesiątej. Byłem już sam w pokoju. Kara uchyliła moje drzwi przechodząc korytarzem.

 

-Kara: Robię herbatę. Też chcesz?

 

-Robert (lekko zaspany): Poproszę.

 

Zamknęła ponownie drzwi a w korytarzu można było usłyszeć jej oddalające się kroki. Po dziesięciu minutach słyszałem, jak wraca powolnym krokiem. Zdążyłem się w tym czasie ubrać i posłać swoje łóżko. Kara weszła do kajuty niosąc dwie szklanki herbaty. Jedną w ręku a druga unosiła się dzięki magii.

 

-Robert (uśmiechając się): Praktyczne rozwiązanie.

 

-Kara: Inaczej nie otworzyłabym drzwi.

 

Postawiła obie herbaty na stoliku obok mojego łóżka.

 

-Kara: Są jeszcze gorące.

 

Chwyciłem za Zamieć i na jej ostrzu postawiłem kubki pełne cieczy. Para przestała lecieć a herbaty momentalnie wystygły, uzyskując idealną temperaturę.

 

-Kara (śmiejąc się): Praktyczne rozwiązanie.

 

-Robert: Inaczej musiałbym czekać dłużej by wypić w dobrym towarzystwie.

 

Kara popatrzyła na mnie lekko speszona. Czułem, że wciąż nie wie, jak zachowywać się po dzisiejszej nocy.

 

-Kara: Robercie. Zapłaciłeś za transport trzech osób. To musiało być bardzo kosztowne. Pozwól, że zwrócę koszty za siebie.

 

-Robert: Nie musiałem płacić za rejs. Płyniemy w obie strony za darmo.

 

-Kara (zdziwiona): Jak to możliwe?

 

-Robert (śmiejąc się): Wiesz. Użyłem mojego uroku osobistego. Kapitan, gdy tylko mnie zobaczył zaoferował darmowy transport.

 

-Kara (szyderczo): A ja bym pomyślała, że kazał Ci dopłacać za szkody jakie mu wyrządziłeś koniecznością patrzenia na Ciebie.

 

Zaśmialiśmy się głośno rozluźniając atmosferę. Oraz dokańczając nasze napoje.

 

-Kara (uśmiechnięta): A więc? Mogę oddać Ci część kosztów?

 

-Robert: Naprawdę płyniemy za darmo. Kapitan miał problemy z Aipurami w ładowni. Pozbyłem się ich a w zamian zaoferował darmowy kurs w obie strony.

 

-Kara: Ciekawe co Aipury robiły w ładowni. Raczej unikają ludzi.

 

-Robert: Z tego co się dowiedziałem ktoś próbował przewieść je w celu badań.

 

-Kara: Gdyby nie fakt, iż Tauros był z nami pomyślałabym, że to on za tym stoi. Często ma szalone pomysły, jak chociaż przywożenie potworów do gęsto zaludnionego miasta. Ciekawe co by było, gdyby uciekły z tego statku zacumowanego w porcie.

 

-Robert: Pewnie to co zawsze. Ktoś wystawiłby zlecenie a tacy jak ja polowaliby na potwory, zanim wyrządzą większe szkody.

 

-Kara: Słyszałam kiedyś o pewnym studencie z akademii w Bellum, który próbował oswoić Aipura. Był tak przekonany faktu, iż jest to możliwe, że po miesiącu oswajania wypuścił go z klatki.

 

-Robert (zaciekawiony): Co się z nim stało?

 

-Kara: Ze studentem? Zginą oczywiście. Podobno przyłapali go jak próbował pocałować swojego Aipura.

 

Roześmialiśmy się z tej historii, lecz po chwili Kara speszyła się wspominając o pocałunku.

 

-Kara (speszona): Robert. Co do wczoraj. Wiedz, że to co się zdarzyło nie było przez alkohol. Moje uczucia są prawdziwe.

 

-Robert: Czuję dokładnie to samo. Poza tym prawie na pewno nie upiłaś mnie dwoma łykami.

 

Razem zaśmialiśmy się po czym pocałowałem Karę a ona zarumieniła się nadal pozostając uśmiechnięta. Do drzwi mojej kajuty zapukał profesor przerywając miłą chwilę.

 

-Tauros: Przeszkodziłem w czymś?

 

-Robert: Oczywiście ze nie, usiądź z nami Taurosie.

 

-Kara: Coś się stało?

 

-Tauros (siadając na krześle): Przemyślałem całą sprawę związaną z Feliną. Mam kilka domysłów co mogło się stać po tym, gdy zabrał ją Xarot.

 

-Kara: Podziel się wiedzą z nami, profesorze.

 

-Tauros: Przeczytałem dokładnie kolejny raz zwoje. Myślę, że odpowiedzią na wszystko jest symbol, który jej wręczyłeś.

 

-Robert: Nie pamiętam dokładnie jak wyglądał, ale myślę, że przypominał...

 

-Tauros (kończąc zdanie Roberta): Wagę. W wielu wierzeniach jest symbolem równowagi. Myślę, że Felina, jej mąż Pierwszy oraz Xarot. Oni wszyscy są Bogami. W pierwszym zwoju, Pierwszy mówił o sobie jako Światłości, Pokoju czy Życia. Xarot to jego totalne przeciwieństwo. Ciemność, Wojną czy Śmierć. Felina musiała być równowagą pomiędzy nimi dwoma, stąd ten symbol na jej ramieniu.

 

-Robert: To z pewnością ma sens. A jakie masz teorie co mogło stać się z Feliną?

 

-Tauros: Na pewno nic dobrego. Pierwszy napisał, że została Matką Bestii, jako iż wszystkich potworów. Myślę, że po jakimś zdarzeniu, które spowodowało wybuch została ona pierwszym potworem w Nagani.

 

-Kara: Bóg zmieniony w potwora. Jeżeli masz rację nie będzie to prosta walka.

 

-Robert (optymistycznie): Naszej grupie nie da rady żaden Bóg czy potwór.

 

-Tauros: Chciałbym myśleć podobnie do Ciebie, lecz jako racjonalista zgadzam się z Karą. To będzie bardzo trudna walka. Powinniśmy się do niej przygotować

 

Resztę dnia spędziliśmy na rozmowach. Różnych scenariuszach jak może przebiec walka. Zakładając czy Felina będzie latać, biegać czy chodzić po ścianach. Na każdą ewentualność planowaliśmy różne strategie. Statkiem przestało bujać a to mogło oznaczać tylko jedno.

 

-Lukas (wchodząc do mojej kajuty): Dobiliśmy do Nagani. Wciąż nie wiem co ciągnie Was w to przeklęte miejsce.

 

-Robert: Dzięki za informację Kapitanie. Zbieramy swoje rzeczy i ruszamy.

 

-Lukas: Planuję być tutaj w porcie dokładnie za trzy dni w południe. Jeżeli Was nie będzie popłynę bez Was. Wiem, że mam u Ciebie dług, lecz nie mogę za długo czekać. Interes musi się kręcić.

 

-Robert: Rozumiem to. Będziemy w porcie na czas. Wypatruj nas.

 

-Lukas: Powodzenia. W czymkolwiek co tam planujecie.

 

-Robert: Dziękujemy Lukasie.

 

-Kapitan wyszedł z kajuty a za nim Tauros, udał się do siebie.

 

-Kara (udając się ku wyjściu z mojej kajuty): Wciąż nie mogę się nadziwić. Taki młody chłopiec a jest kapitanem statku.

 

-Robert: Pewnie ma wiele ciekawych historii. Porozmawiamy z nim w drodze powrotnej do Utah.

 

-Kara: Dobry pomysł.

 

Zebraliśmy wszystkie nasze rzeczy. Wysiedliśmy ze statku patrząc jak zaczyna odpływać w dalszą podróż. Kapitan machną nam w geście pożegnania. Port znajdował się w niewielkim miasteczku, lecz otoczonym olbrzymim potężnym murem chroniącym przed potworami. Gigantyczne bramy oddzielały miasteczko od bezkresnych pustkowi po wybuchu, gęsto obsianych w bestie przeróżnych gatunków. W miasteczku była jedna karczma, w której można było wynająć pokoje. Weszliśmy do środka. Pierwsze co rzucało się w oczy to brak zwykłych mieszkańców. Przy stołach siedzieli sami wojownicy a obok należące do nich bronie. Nie ma się co dziwić. W okolice Nagani przyjeżdżają tylko Ci którzy szukają wyzwania lub sławy. Najlepszym sposobem by tego dokonać jest zabijanie potworów. Podeszliśmy pod szynkwas.

 

-Karczmarz: Witajcie w Mordowni. Co podać?

 

-Kara: Ciekawa nazwa na karczmę.

 

-Karczmarz: Nie ja ją tak nazwałem tylko bywalcy. Wracają tutaj zawsze po walkach z bestiami. Jednego razu któryś zażartował, że wraca z mordowni, którą było zabijanie potworów do Mordowni, nawiązując tak mocny bimber, który tu piją. I tak się przyjęła nazwa karczmy.

 

-Kara: Ciekawa historia. Widać ruchu nie brakuję.

 

-Karczmarz: A no nie brakuje. Śmiałków do walki jest pełno to i jest interes. Ktoś musi ich karmić i napoić. Skoro o tym mowa. Co podać? Jakiś bimberek?

 

-Kara (krzywiąc się): Nie spojrzę na alkohol przez następny rok.

 

-Karczmarz: Ehhh te kobiety. Za słabe głowy. A dla Panów?

 

-Tauros: Wezmę pokój na piętrze. Chcę ten największy. Proszę o dzban wody oraz by mi nie przeszkadzać.

 

Powiedział profesor kierując się w stronę pokoju ze swoimi sprzętami.

 

-Karczmarz: Oho. Naukowiec jakiś. Taki klient to gorszy niż byle wojownik. Oni się pobiją się po mordach i pójdą spać a taki uczony, będzie się zachowywać jak księżniczka z zachciankami.

 

Popatrzyłem na Karę, która ledwo powstrzymywała się ze śmiechu po trafnym opisie Taurosa. Sam starałem się nie roześmiać na głos.

 

-Robert: Wezmę te dwa pokoje na parterze. Który wolisz Kara?

 

-Kara: Ten po prawej ma okno. Wolę, gdy wpada więcej światła. Lepiej mi czytać.

 

-Robert: To ja wezmę ten po lewej. Możesz odłożyć nasze rzeczy? Ja się rozejrzę po karczmie.

 

-Kara: Nie ma sprawy. Będę u siebie gdybyś mnie potrzebował.

 

Zapłaciłem za trzy noce z góry i zacząłem rozglądać się po karczmie. Przy każdym stole siedziało po dwóch czy czterech wojaków. Tylko przy jednym z nich w samym rogu karczmy siedział samotny wojownik a obok niego dwa topory. Poszedłem w jego stronę i dosiadłem się.

 

-Andras: Tala Moana przyjacielu. Znowu się spotykamy.

 

-Robert: Tala Moana. Dobrze Cię znowu widzieć. Powiedziałbym “cóż za przypadek” ale nie licząc Sanktum mam wrażenie, że to może być kolejne miejsce, w którym bardzo często przebywasz.

 

-Andras: To prawda. Dosyć często tu jestem. Można chwilę odpocząć przed dalszą walką.

 

-Robert: Mogę kupić Ci piwo?

 

-Andras: Czemu nie. Ciemne, jeśli możesz.

 

-Robert (z uśmiechem): Pamiętam, że Terror pił takie samo.

 

Andras: To z nim wypiłem pierwsze piwo. Nie próbowałem innego od tamtej pory.

 

Naszą rozmowę przerwało kilku podpitych wojowników podchodzących do stolika.

 

-Wojak: Hej Ty. Ty co wyglądasz jakbyś zjadł Szarkala. Moi koledzy tam przy stole mówią, że nie dałbym Ci rady. Chce im udowodnić jak bardzo się mylą. Siłowanie na rękę. Ty i ja.

 

Powiedział do Andrasa.

 

-Andras (obojętnie): Precz.

 

-Wojak (krzycząc do swoich): Hahaha. Słyszeliście? Boi się! Może i wygląda na silnego, ale jest już stary. Pewnie brak mu formy.

 

Jego przyjaciele przy stole się roześmiali.

 

-Wojak: To jak będzie. Spróbujesz się ze mną czy mam Cię zmusić dziadku?

 

Powiedział wymachując siekierą

 

-Robert: Może spróbuj ze mną?... Jak będzie?

 

Powiedziałem chwytając za miecz przy pasie.

 

Jego przyjaciele przy stole pochylili głowy a karczma ucichła.

 

-Wojak: Mirko, wracaj do stołu. Dobrze wiesz kto to jest. Lepiej mu nie przeszkadzaj.

 

Powiedział jeden z jego przyjaciół przy stole, po czym Mirko zaczął kierować się w ich stronę. Andras wstał z krzesła głową prawie zahaczając o sufit karczmy.

 

-Andras (wołając): Mirko, tak? Chodź tutaj.

 

Właściciel karczmy krzykną, myśląc, że zaraz wybuchnie burda.

 

-Karczmarz (głośno): No! Przestańcie, bo nie wejdziecie więcej do mojej karczmy!!

 

Andras podchodził do Mirko który głową nie sięgał do szyi Andrasa.

 

-Andras: Co powiesz na to. Będę siłować się na rękę z wami czteroma jednocześnie przeciwko mnie. Gdy już przegracie, stawiacie piwo wszystkim tu obecnym do samego świtu. To jak będzie, Mirko?

 

-Mirko (lekko przestraszony): A co, jeżeli Ty przegrasz?

 

-Andras: Nie przegram.

 

Cała karczma ponownie ucichła. Mirko popatrzył na kolegów kiwających głową by się zgodził a on podał dłoń Andrasowi by przypieczętować układ. Wokół stołu ludzie utworzyli okrąg i każdy chciał zobaczyć co się stanie. Andras usiadł po jednej stronie a ich czwórka po drugiej stronie. Wyłożyli łokcie na stół. We czwórkę chwycili prawą dłoń Andrasa gotowi by pchać w jedna stronę. Karczmarz ogłosił start. Twarze wojaków zrobiły się czerwone od wysiłku a żyły wyskoczyły na ich czołach. Andras siedział niewzruszony. Jego ręka nie drgnęła. Pozostała w pionie a on nawet nie zaczął próbować. Chwycił kufel piwa w lewą rękę beztrosko pijąc trunek duszkiem. Gdy piwo się skończyło przesuną rękę w swoją lewą stronę razem z całą ławką, na której siedział Mirko i jego koledzy. Zwyciężył, ale nikt tego nie komentował. Wszyscy siedzieli ze szczękami spuszczonymi pod samą ziemie. Andras wstał od wymęczonych z wysiłku wojaków.

 

-Andras (wskazując): Piwo przynieście nam to tego stolika.

 

Po czym udaliśmy się do stolika, przy którym zaczęliśmy spotkanie.

 

-Andras: Wyobrażasz sobie tych gamoni na treningu w Sanktum? Nie wytrwaliby dziesięciu minut.

 

-Robert: Nie zapomnę wnoszenia głazów pod górę. Nieźle dawało wycisk.

 

-Andras: Wymysł mojego ojca. Mawiał, że tym ćwiczeniem angażujesz wszystkie mięśnie.

 

-Robert: Miał rację. Po kilku miesiącach nawet nie czułem już ciężaru głazów. Liczyło się tylko wnieść jak najwięcej z nich.

 

-Andras zbliżył się do mojej głowy by nikt nie usłyszał co ma mi do powiedzenia

 

-Andras (ciszej): Wiesz, słyszałem o Tobie dużo od mojego ojca. Mówił, że byłeś najlepszym uczniem. Jedna rzecz ciągle nie daje mi spokoju. Trenowałeś z Terrorem praktycznie od początku sanktum Ojciec założył je Gdy miał około czterdzieści lat. Wiesz do czego zmierzam, prawda?

 

-Robert: Pytasz, dlaczego jestem młodszy od Ciebie mimo, iż trenowałem u Twojego ojca.

 

-Andras : Jeżeli nie masz nic przeciwko by mi powiedzieć. Jesteś czarodziejem? Wynalazłeś eliksir nieśmiertelności?

 

-Robert: Ciężko to wytłumaczyć. Ciąży na mnie klątwa, która nie pozwala mi zginąć. Ja i moi towarzyszę próbujemy ją zdjąć. Dlatego tu jesteśmy. Potrzebujemy jeden z przedmiotów który mamy nadzieję zdobyć właśnie w Nagani.

 

-Andras: Wieczne życie... To musi być straszne. Mogę spytać jak długo chodzisz po tym świecie?

 

-Robert: Czasami sam już nie wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie. Klątwę rzucili na mnie tysiące lat przed obecną erą.

 

Wojownik wyglądał na zszokowanego.

 

-Andras (zdziwiony): Myślałem, że powiesz sto, maksymalnie dwieście lat. To straszne. Mogę w jakiś sposób Ci pomóc?

 

-Robert: Właściwie... to tak. Składnik jaki potrzebujemy wiąże się z niebezpieczną walką. Potworem jakiego jeszcze nie widział nikt.

 

-Andras: Lepiej być nie mogło.

 

-Robert: Andrasie. Wiesz, że jestem dobrym wojownikiem. A sam stresuję się tą walką. Musisz podejść do niej jak do największego zagrożenia w życiu.

 

-Andras: Nigdy nie lekceważę przeciwnika. Dzięki temu wciąż żyję.

 

-Robert: Twoje topory byłyby wielką pomocą w tej walce, jeżeli zgodziłbyś się pomóc.

 

-Andras: Żartujesz? Walka ku Twojemu boku będzie dla mnie zaszczytem. Poza tym ojciec nigdy nie wybaczyłby mi gdybym nie pomógł bratu. Zobaczymy czy to co mówił o Tobie to prawda. Z Szarkalem poradziłeś sobie nieźle, gdy spotkaliśmy się pierwszy raz.

 

-Robert: Dziękuję. Wyruszamy jutro o świcie.

 

-Andras: Będę czekać.

 

Bardzo się cieszę, że Andras postanowił udzielić pomocy przy zbliżającej się walce. Nasze siły zostały znacznie wzmocnione. Po mile spędzonym czasie z wojownikiem udałem się w stronę mojego pokoju, lecz po drodze postanowiłem zobaczyć co u Kary. Wszedłem przez drzwi zamykając je za sobą

 

-Kara: Oj wybacz Robercie. Dopiero co wzięłam kąpiel.

 

Powiedziała Kara stojąc skąpo ubrana.

 

-Robert (zdzierczo): Wierz mi, cała przyjemność po mojej stronie.

 

-Kara (z uśmiechem): Podaj mi proszę ręcznik.

 

Trzymałem go w ręku, lecz powstrzymywałem się od wręczenia go. Wciąż podziwiając widok z uśmiechem.

 

-Kara (śmiejąc się): Oj Robert! Zimno mi. Daj to głuptasie!

 

Kara wytarła z siebie wodę po czym wyczarowała sobie nowe ubrania.

 

-Robert: Wybacz powinienem zapukać. Jak się czujesz przed jutrzejszym dniem?

 

-Kara (poprawiając włosy): Wzięłam ze sobą księgi z czarami najbardziej przydającymi się do walk. Muszę odświeżyć pamięć.

 

-Robert: Dobre przygotowanie to podstawa. Cieszę się, że jesteś z nami. Twoje czary są potężną bronią.

 

-Kara: Dzięki Robercie. Zmykaj już odpocząć. Też musisz być przygotowany do walki.

 

-Robert: Wpadnę zobaczyć do profesora.

 

-Kara (uśmiechnięta): Lepiej mu powiedz, że jego rozmowy ze samym sobą słyszane na całą karczmę, mogą nie być dobrze odebrane od tutejszych.

 

-Robert (śmiejąc się): Dobry pomysł.

 

Udałem się schodami na piętro kierując się do kwatery Taurosa.

 

-Robert (pukając w drzwi): Profesorze, mogę wejść?

 

-Tauros: Naturalnie Robercie. Zapraszam.

 

-Robert (rozglądając się): Szybko się zadomowiłeś.

 

Powiedziałem patrząc na niezliczoną ilość mechanizmów rozstawionych po pokoju.

 

-Tauros: Chciałbym pomóc w walce nie tylko piórem. Tworzę coś co może okazać się pomocne.

 

Popatrzyłem na dziwny czarny wywar przypominający smołę gotujący się na jednym z palenisk.

 

-Robert: Właśnie widzę. Co to jest?

 

-Tauros: Niespodzianka. Być może nawet nie użyjemy tego w walce. Ale jak będzie trzeba. Zauważysz to.

 

-Robert (żartując): Mam nadzieję, że nie wysadzisz nas wszystkich w powietrze?

 

-Tauros: Nie wszystkich.

 

Nie wiem czy profesor żartuję, czy mówi prawdę. Mimo że jest geniuszem to czasami mam go za szaleńca.

 

-Robert: Zdobyłem kolejnego sojusznika do walki z Matką. Doświadczony wojownik, ufam mu.

 

-Tauros: Ta góra mięśni co siedziałeś z nim przy stole. Widziałem jego pojedynek z tymi siłaczami. Skąd go znasz?

 

-Robert: Należałem do Sanktum prowadzonego przez jego ojca. To grupa wojowników trenowanych w naprawdę ekstremalnych warunkach. Jego pomoc będzie niezbędna.

 

-Tauros: Skoro mu ufasz to ja też. Może popytam go więcej o to całe Sanktum w trakcie podróży.

 

-Robert: Wątpię, że będzie rozmowny. Ale możesz spróbować. Odpocznij profesorze. Ruszamy o świcie.

 

-Tauros: Dobranoc Robercie.

 

Po niedługiej kąpieli położyłem się do łóżka wyczekując następnego dnia. Z rana zamówiłem lekkie śniadanie dla każdego z towarzyszy, zanosząc je do ich pokojów. Gdy wszyscy byli gotowi do wyjścia spotkaliśmy się przed karczmą.

 

-Robert: Czeka nas długa droga. Około czterdzieści kilometrów bezkresnych pustkowi z potworami czyhającymi na każdym kroku. Podróż konno byłaby ryzykowna dla zwierząt jak i dla nas. Część bestii unika ludzi, lecz może je zwabić okazja zjedzenia hałasującego konia, narażając również nas.

 

-Andras: I tak wolę chodzić.

 

-Kara: Nie dam rady unieść was wszystkich w powietrze na całą drogę, zwłaszcza Ciebie Andrasie. Stracę wszystkie siły jeszcze przed walką.

 

-Robert: Nie możemy wybrać wygody nad pełną siłę w trakcie walki. Idziemy pieszo. Jeżeli ktoś ma jakieś wątpliwości może jeszcze się wycofać.

 

-Tauros: Daj spokój Robercie. Ruszajmy!

 

Cała gromadą wyruszyliśmy prosto przed siebie przez wielkie bramy wioski, które zamknęły się zaraz po naszym wyjściu. Co jakiś czas atakował nas niejaki stwór, lecz bardziej traktowaliśmy je jako rozgrzewkę. Po jednej z walk w której Andras przepołowił potwora jednym zamachem profesor rozpoczął z nim rozmowę.

 

-Tauros: Wspaniale walczysz Andrasie! Powiesz mi więcej o Sanktum?

 

-Andras: Nie.

 

-Tauros: Gdzie znajduję się Sanktum?

 

-Andras: Nie.

 

-Tauros: Ktoś kiedykolwiek napisał o tym miejscu?

 

-Andras: Nie.

 

-Tauros: Przyjęlibyście mnie do siebie bym mógł opisać wasze zwyczaje a może i nawet potrenował z Wami?

 

Andras przejrzał wzrokiem profesora od stóp do głowy.

 

-Andras: Absolutnie nie.

 

-Robert: Widzisz? Mówiłem Ci. Taurosie, nie będzie zbyt rozmowny.

 

-Andras: Powiedziałeś Taurosie? Zaraz, to Ty stworzyłeś bestiariusze?

 

-Tauros: A jakże inaczej! Najbardziej rzetelna dawka wiedzy dla każdego wojownika!

 

-Andras: Czytam je przed snem każdego dnia. Opisałeś je bardzo szczegółowo i dokładnie.

 

-Tauros (zachwycony): Dziękuję! Czy teraz przyjmiesz mnie do Sanktum?

 

-Andras: Nie.

 

Po czym oddalił się szybszym krokiem od profesora, a ja z Karą zaśmialiśmy się z ich rozmowy.

 

Upłynęło sporo czasu. Minęło już południe. Według mapy zbliżaliśmy się do Szklanych Jaskiń.

 

-Andras: Byłem kiedyś w tej okolicy. Tutaj znaleźliśmy ciało mojego ojca. Niedaleko Szklanych Jaskiń.

 

-Robert: Właśnie tam się kierujemy Andrasie. W środku byli nieliczni. Właśnie tam może być Matka, której szukamy.

 

-Kara: Poczekajcie chwilę.

 

Powiedziała Kara po czym wzniosła się w powietrze, by się rozejrzeć.

 

-Kara: Widzę je. Jeszcze jakieś dwa kilometry. Musimy odbić lekko w prawą.

 

Po czym wylądowała.

 

-Tauros: Ciekawi mnie czy mapę tego miejsca też sporządzili czarodzieje. Z góry o wiele prościej byłoby ją narysować.

 

-Andras: Możliwe. Na ziemi kartograf bardziej zajęty byłby walką o swoje życie niż trzymaniem pióra.

 

-Robert: Nie traćmy czasu. Niedługo się ściemni.

 

Szybszym krokiem kierowaliśmy się w stronę jaskiń. Gdy byliśmy przy wejściu coś było nie tak. Żadnych potworów na horyzoncie a z jaskini nie dobiegały żadne ryki czy jęki. Grobowa cisza. Każdy uznałby to za dobry znak, lecz jest odwrotnie. Tego miejsca strzeże potężna istota. Tak potężna, że reszta potworów nie chce wchodzić w jej drogę. Dla nas to może być dobra wiadomość. Felina może być w pobliżu. Weszliśmy do środka oświetlając drogę zaklęciem Kary. Z wnętrza nagle usłyszeliśmy mrożący krew w żyłach krzyk. Dotarliśmy do otwartej, lekko podtopionej przestrzeni jaskini, w której górna szczeliną wpadało nieco światła. Na wprost w oddali ujrzeliśmy sylwetkę postaci.

 

-Robert: Felina?

 

Postać obróciła samą głowę w stronę w moją stronę.

 

-Postać: Wybraniec. Odnalazłeś mnie... Ten ból jest nie do zniesienia!!

 

Obróciła się w naszą stronę jednocześnie krzycząc jakby z agonii.

 

-Felina (z bólem w głosie): Wtedy w twierdzy... Byliśmy tak blisko.

 

-Robert: Szukałem Cię setki lat. Po tym, gdy zabrał Cię Xarot, nie wiedziałem co się z Tobą stało.

 

-Felina zaczęła krzyczeć i brzmieć coraz mniej ludzkim głosem a bardziej demonicznym.

 

-Felina (jęcząc z bólu): Ja... Nie mam zbyt wiele czasu. Skoro tu jesteś, odnalazłeś zwoje mojego męża. M... Musisz mu pomóc. Bez niego nie pokonacie Xarota. Nie powstrzymam tego zbyt długo. Musicie mnie zabić!

 

Po czym ryknęła na cały głos zmieniając się w potwora. Na jej głowie wyrosły rogi a z dłoni długie szpony.

 

-Robert: Wszyscy na pozycję!

 

Kara uniosła się w powietrze przygotowując w dłoniach pociski ognia. Tauros wycofał się z tył jaskini wyciągając z torby uzbrojenie wytworzone w karczmie. Andras chwycił za swe topory i staną ku mojego boku. Wyciągnąłem Zamieć. W jednej chwili Matka Potworów w trakcie szarży zniknęła sprzed naszych oczu. Pojawiła się za Andrasem, poważnie raniąc jego plecy jednym cięciem szponów. Ten nie został dłużny obrócił się biorąc zamach toporem, lecz Felina zmieniła pozycję. Nagle pojawiła się za profesorem, którego ramię przebiła na wylot a ciałem cisneła o ścianę. Ten krzykną z bólu.

 

-Kara: Profesorze!!

 

Krzyknęła po czym rzuciła ogniem w potwora. Felina w błyskawicznym tempie zniknęła a pocisk ją chybił.

 

Wyciągnąłem miecz chwytając go w dwie dłonie i zamknąłem oczy by wyciszyć swe ciało. Andras natychmiast rozpoznał ten styl walki z Sanktum i dostosował się robiąc to samo. Mogliśmy usłyszeć najmniejszy szelest. W jednym momencie, niemal synchronicznie wyprowadziliśmy atak na bestię znajdującą się za naszymi plecami. Andras uderzył ją w głowę końcem trzonu swojego topora co skutecznie ogłuszyło Felinę a ja wyprowadziłem cięcie prowadzące od brzucha aż po szyję Matki. Niestety nie pozostała dłużna. Szybkim pchnięciem przebiła bok Andrasa wyrywając jego część jednocześnie raniąc mój brzuch.

 

-Tauros (krzyczy oparty o ścianę grzebiąc w swojej torbie): Ona się nie teleportuje! Jest niewidzialna! Dlatego możecie ją usłyszeć! Zasłońcie oczy!

 

Krzykną profesor podpalając bombę. Rzucił ją na środek jaskini krzycząc z bólu nadwyrężając uszkodzone ramię. Wybuchła jasnym światłem uwalniając w całej jaskini drobinki pyłu. Rozejrzeliśmy się po jaskini. Sylwetka Feliny była widoczna dzięki ruchom pyłków w powietrzu.

 

-Kara: Tutaj!!

 

Krzyknęła Kara rzucając kulą ognia w potwora celnie trafiając w jej nogę. Potwór wycofał się w dalszą część jaskini unikając walki.

 

Kara po ataku wycofała się z pozycji i wylądowała, by uleczyć rany Taurosa.

 

Podniosłem z ziemi Andrasa, który wykrwawiał się w szybkim tempie.

 

-Andras: Chyba już czas.

 

-Robert: Nie ma mowy! Kara! Potrzebuję Cię!

 

-Tauros (pokazując na Andrasa): Idź! Nic mi nie będzie!

 

Kara podbiegła pod leżącego na ziemi Andrasa.

 

-Robert: Uleczysz go?

 

-Kara (przerażona): Mocno oberwał! Nie mogę zasklepić tak mocno otwartej rany! On nie ma połowy boku!

 

-Robert: Andrasie! Trzymaj się!

 

Tauros z bólem podszedł pod ciało Andrasa. Wyciągają bombę ze swojej torby po czym oderwał lont.

 

-Robert: Co robisz?

 

-Tauros: Kauteryzuję ranę. Jeżeli nic więcej nie da się zrobić, nie możemy po prostu patrzeć jak umiera.

 

-Andras: Zostawcie mnie. Walczcie o własne życie.

 

-Tauros: Kara! Uśpij go.

 

-Kara (patrząc na Andrasa): Wybacz.

 

Kara dotknęła jego czoła. Jej ręka zaświeciła różowym światłem po czym Andras stracił przytomność. Tauros wysypał proch z bomby na ranę wojownika i chwycił zapałkę a Kara odwróciła wzrok powstrzymując łzy.

 

-Tauros: Gdyby był przytomny nie wytrzymałby tego bólu. Robert! Przytrzymaj go!

 

Chwyciłem mocno za ramiona Andrasa a profesor podpalił proch. Rana przestała krwawić. Wstałem od ciała Andrasa.

 

-Robert: Profesorze. Masz jeszcze jedną bombę?

 

-Tauros (wyciągając torbę do Roberta): Proszę. Muszę z nim zostać. Może dojść do zakażenia. Z tych ziół zrobię maść, która temu zapobiegnie.

 

-Robercie: Pilnuj go profesorze. Idę dokończyć walkę.

 

-Kara: Robercie!

 

Zatrzymała mnie Kara odsłaniając mój brzuch. W krótkiej chwili uleczyła rany po szponach Matki.

 

-Kara: Idę z Tobą!

 

-Robert: Uważaj na siebie.

 

Udaliśmy się w głąb jaskini, tam gdzie udała się Felina. Przejście było ciemniejsze niż wcześniejsza komnata więc Kara znowu oświetliła drogę magią. Dotarliśmy do kolejnej jaskini. Słychać z niej było ciche jęki. Powoli wyciągnąłem bombę z torby z zamiarem jej podpalenia. Bestia pojawiła się za mną. Chwyciła mnie za plecy i cisnęła do przodu. Kara chwyciła za bombę którą upuściłem i używając czarów podpaliła ją. Rzuciła nią na środek pomieszczenia zamykając oczy. Zadziałała jak ostatnio ujawniając pozycję kryjącej się bestii. Biegła na mnie lecz tym razem nie miała przewagi. Wyprowadziłem cięcie podobne do wcześniejszego, przecinając jej klatkę piersiową. Gdy brałem kolejny zamach Felina zaatakowała szybciej, ciskając mną o ścianę jaskini. Doskoczyła na mnie biorąc zamach szponami.

 

-Kara: Nie!!!!

 

Oczy Kary zaświeciły się jasno fioletowym kolorem. Wyciągnęła swoją dłoń chwytając Matkę w niewidzialnym uścisku. Zaciskała swoją dłoń w pięść co skutkowało zaciskaniem się gardła bestii. Zdecydowanym ruchem ręki machnęła w prawą stronę rzucając Feliną z tak dużą siłą, że wbiła ją w ścianę zawalając na nią część jaskini. Kara momentalnie upadła na ziemie.

 

-Robert: Kara!!

 

Podbiegłem do niej by sprawdzić co się stało. Leżała nieprzytomna.

 

Z gruzów zobaczyłem ruch kamieni. Matka potworów próbowała oswobodzić się. Chwyciłem miecz i udałem się dokończyć dzieła.

 

Pod kamieniami leżała ledwo żywa Felina w swojej ludzkiej formie z uśmiechem na twarzy.

 

-Felina (patrząc na Roberta): Dziękuję. Setki lat walczyłam ze swoją demoniczną stroną. W końcu jestem wolna.

 

-Robert: Powiedz. Kim jesteście.

 

-Felina (ciężko oddychając): Moje serce. Zabierz je. Mój mąż musi być wolny.

 

-Robert: Czar rzucony w Nagani. To Xarot do niego doprowadził czy Ty?

 

-Felina (ciężko oddychając): Nigdy bym tego nie zrobiła.... To Xarot... Doprowadził do wybuchu, używając mój talizman...

 

-Robert: Ten z symbolem wagi? Co to jest?

 

-Felina (zamykając oczy): Mój mąż. On ma dla Ciebie odpowiedzi. Pomóż mu...

 

-Robert: Proszę powiedz! Kim jesteście! Kim jest Pierwszy!

 

-Felina (ostatnim tchem): Mój kochany.... Jack.

 

Powiedziała Felina wydając ostatnie słowa. Kara wstała z ziemi lekko oszołomiona. Podbiegłem do niej chwytając ją mocno w ramiona obejmując ją.

 

-Robert: Myślałem, że Cię straciłem. Kara, co się stało? Nigdy nie widziałem tak potężnego czaru.

 

-Kara: Ja... Sama nie wiem. Nie mogłam nad nim zapanować. Pochłoną całą moją moc. Moja głowa... wszystko wiruje.

 

-Robert: Usiądź. Odpocznij.

 

Chwyciłem Karę kierując ją na pobliski głaz.

 

-Kara: Zabiłam ją?

 

-Robert: Przed śmiercią wróciła do swojej ludzkiej postaci. Powiedziała tylko, żeby zabrać jej serce i to, że Xarot użył jej talizmanu do sprowadzenia potworów w Nagani. Gdy spytałem kim jest Pierwszy, powiedziała “Mój kochany Jack” Po czym umarła.

 

-Kara: Myślisz, że to jego imię?

 

-Robert: Nie wiem. Możemy się tylko domyślać. Weźmy jej serce.

 

-Kara: Ty to zrób. Ja mam dość wrażeń.

 

Chwyciłem za nóż przy pasie i kierowałem się w stronę ciała Feliny. Kara odwróciła wzrok, gdy ja wyciąłem serce kobiety i włożyłem je do torby profesora w której były bomby.

 

-Robert: Ruszajmy.

 

Pomogłem wstać Karze z kamienia i udaliśmy się w stronę wcześniejszej komnaty. Byliśmy bardzo szczęśliwi widząc to co ujrzeliśmy. Andras stał na własnych nogach opierając się o jeden z toporów.

 

-Robert (szczęśliwy): Andrasie!

 

Podbiegłem do niego podając mu dłoń.

 

-Andras: Załatwiliście ją?

 

-Robert: Było ciężko, ale udało nam się. Jak się czujesz Andrasie?

 

-Andras: Będę żył. Popatrz co znalazłem Robercie. Poznajesz?

 

Wojownik wyciągną dłoń pokazując amulet z tarczą oraz włócznią.

 

-Robert: Nie wierzę. Herb Sanktum. Znalazłeś to tutaj? Terror nosił ten amulet.

 

-Andras: Tutaj zginął... Zabiliśmy bestię, która pokonała mojego ojca.

 

-Robert: A żebyś wiedział, że pokonaliśmy! Za Terrora!

 

-Andras (szczęśliwy krzycząc): Za Terrora!

 

-Kara i Tauros: Za Terrora!

 

-Robert: Profesorze. A jak Ty się czujesz? Wszystko w porządku?

 

-Tauros: Nie jest źle. W porównaniu do tej kupy mięsa, ledwo mnie drasnęło.

 

-Andras: Uratowaliście mi życie. Jestem wdzięczny. Zwłaszcza Tobie Taurosie. Nigdy Ci tego nie zapomnę.

 

-Tauros: Czy to znaczy... Przyjmiesz mnie do Sanktum?

 

-Andras (po chwili namysłu): Nie.

 

Po czym udał się w stronę wyjścia. Wszyscy razem z Taurosem zaczęliśmy się śmiać. Na zewnątrz było już ciemno więc postanowiliśmy spędzić noc w jaskini. Rozpaliliśmy ognisko i rozmawialiśmy o przebiegu walki. Profesor prawie spłoną z dumy, gdy okazało się jak niezbędne były jego bomby. Kara starała się jeszcze podleczyć rany towarzyszy a następnego dnia z samego rana udaliśmy się w dalszą drogę. Do wioski wróciliśmy tego samego dnia późnym popołudniem bez większych problemów. Potworów było jakby mniej. Całą grupą weszliśmy do Mordowni wycieńczeni. Wojownicy w środku wstali i bili nam brawa widząc jak ciężki bój musieliśmy stoczyć. Andras usiadł przy stole. Podszedł do niego Mirko z drużyną by przy wspólnym piciu posłuchać o walkach jakie stoczyliśmy.

 

Profesor udał się razem ze składnikiem do swojego pokoju na górę, zamykając się w pokoju. Zaprowadziłem Karę do jej kwatery, zamykając za sobą drzwi.

 

-Robert: Odłożę Twoje rzeczy. Mogę zostawić część moich przedmiotów u Ciebie? Masz większe torby, więc pomieścisz też mój bagaż. Co Ty na to?

 

Mówiąc to stałem odwrócony tyłem do Kary grzebiąc przy bagażach. Gdy się odwróciłem w jej kierunku stała całkowicie naga.

 

-Kara: Marzy mi się tylko ciepła kąpiel. A Tobie?

 

-Robert (zakłopotany): Kąpiel...po dwóch dniach na pustkowiu...brzmi wspaniale.

 

-Kara: Więc wskakuj.

 

Powiedziała Kara wchodząc do wanny pełnej parującej wody. Wszedłem do łazienki za nią zdejmując z siebie ubrania.

 

-Robert (zdzierczo): Wiesz... Statek przypłynie dopiero jutro w południe. Co będziemy robić tyle czasu?

 

-Kara: Mam kilka pomysłów.

 

Po czym zamknęła magią drzwi do łazienki.

 

To było...Ciekawe zakończenie całej przygody w Nagani. Zdobyliśmy składnik i teraz jesteśmy gotowi wrócić do Utah by odkryć jaki będzie kolejny. Poznałem lepiej Andrasa, który jednocześnie pomścił śmierć swego ojca. Profesor okazał się lepszym kompanem do walki niż przypuszczałem. Nie wyobrażam sobie walki z Felina bez jego pomocy. A Kara... Jak zawsze rodzi więcej pytań niż odpowiedzi. Czar, którym pokonała Bestię był bardzo potężny. Za każdym razem potrafi mnie zadziwić. Myślę, że tym razem, sama była zdziwiona tym co zrobiła...

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • TobbyMcTomek 2 miesiące temu
    Jeszcze nie czytałem ostatniego rozdziału ale jest ciekawie. Podobają mi się te nawiązania. Fargrave, Tala Moana, Viridian. Widać czym interesuję się autor xd

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania