Poprzednie częściWieczny Wędrowiec

Wieczny Wędrowiec Rozdział Piąty: Zemsta

Rozdział Piąty

 

Zemsta

 

Następnego Poranka ciężko było wstać z łóżka. Nie tylko przez rany odniesione po starciu z potężnym przeciwnikiem, lecz i przez widok pięknej kobiety śpiącej toż obok. Jak zwykle w życiu bywa, to co dobre musi się prędzej czy później skończyć. Po dosyć długim wylegiwaniu się spakowaliśmy swoje rzeczy w walizki i byliśmy gotowi do drogi. Pozostało niewiele czasu do południa, w które Kapitan Lukas obiecał nam przycumować w porcie Nagani. Przez drzwi pokoju Kary, która w tej chwili brała kąpiel, było słychać rozzłoszczonego wojownika.

 

-Wojownik (wściekle): Nosz, dosyć tego! Zjeść nie da w spokoju! Zaraz go nauczę manier, profesor zasrany!

 

Jednocześnie słychać było głośne kroki w pełni uzbrojonego wojownika kierującego się na piętro z którego dochodziły krzyki. Tauros był jedynym profesorem przebywającym w karczmie więc nie ciężko było wywnioskować po kogo idzie wojak. Chciałem jak najszybciej interweniować, lecz wyprzedził mnie znajomy. Wyszedłem na korytarz i zobaczyłem Andrasa trzymającego wojownika za rękę.

 

-Andras: Dotknij go a skopię Ci dupę.

 

-Wojownik (zirytowany): Ciebie nie denerwuję?! To miejsce publiczne a ten zachowuję się jakby był we własnym domu!

 

Dołączyłem się do rozmowy.

 

-Robert (spokojnie): Witaj. Ten profesor to mój przyjaciel. Wybacz za jego zachowanie. Po prostu lubi myśleć na głos.

 

-Wojownik (z szacunkiem): Robert... Wybacz. Nie wiedziałem, że to Twój przyjaciel. W sumie to aż tak bardzo mi nie przeszkadza... Pozwolisz, że wrócę do jedzenia przy moim stole.

 

-Robert: Już niedługo odpływamy z Nagani. Profesor Tauros nie będzie Ci długo przeszkadzać. A na przyszłość. Nie wszystkie sprawy trzeba załatwiać przemocą, kolego.

 

-Wojownik (zdumiony): Profesor Tauros powiadasz?! Nie wiedziałem! Przepraszam. To wielka osoba, którą darzę szacunkiem za to jak przyczynił się do ujawnienia słabych punktów bestii swoimi bestiariuszami! Wybaczcie Panowie.

 

-Andras (puszczając jego dłoń): Wracaj do swojego stolika.

 

Po czym zawstydzony wojownik wrócił ze spuszczoną głową w stronę środka jadalni w karczmie.

 

-Andras: To prawda? Niedługo wypływacie?

 

-Robert: Tak. W południe. Słuchaj... Nie było okazji podziękować. Gdyby nie Ty nie wiem, czy wrócilibyśmy z tej jaskini.

 

-Andras: Daj spokój. Spotkałem brata w potrzebie i pomogłem. Każdy z Sanktum zrobiłby to samo.

 

-Robert: Jak Twoja rana? Będziesz żył?

 

-Andras (łapiąc się za bok): To? Ehhh, to nic takiego. Kolejna rana do kolekcji. Do wesela się zagoi... A coś czuję, że to będzie niedługo.

 

-Robert (zdziwiony): Co? O czym Ty mówisz?

 

-Andras (szyderczo): O ile wiem to nie jest Twoja komnata a nie wyszedłeś z niej przez całą noc.... Oj nie rób takiej miny. Widziałem jak na Ciebie patrzyła w jaskini. Jest piękna. Sądzę, że jesteście sobie pisani.

 

-Robert (lekko zawstydzony): Nie wiedziałem, że taki z Ciebie romantyk Andrasie. Dziękuje za miłe słowa.

 

-Andras: W głębi duszy jestem romantykiem... Nie mów nikomu, ale przy długich zimowych wieczorach w Sanktum, lubię sobie poczytać romantyczne historie Shavrone Malachai. Lekkiego pióra to ona nie miała.

 

W tym samym czasie z pokoju wyszła Kara w pełni gotowa do drogi. Po jej minie widziałem, że podsłuchiwała moją rozmowę z Andrasem. Pytanie od jak dawna.

 

-Kara: Jestem gotowa do drogi. Robercie proszę weź tą drugą torbę. Jest cięższa.

 

-Robert: Oczywiście. Zobaczę czy Tauros jest już spakowany i zabiorę resztę rzeczy. Dziękuję jeszcze raz Andrasie

 

Uścisnąłem jego dłoń i kierowałem się na górę do kwatery profesora. Będąc już przy górze schodów dosłyszałem końcówkę rozmowy Kary oraz Andrasa

 

-Kara (szepcząc do Andrasa) ...Nikomu nie powiem o Twoich lekturach...

 

Po czym odeszła chichocząc.

 

-Andras (krzycząc): To był żart!

 

Tłumaczył się Andras

 

Otworzyłem drzwi kwatery profesora zderzając się z nim w wejściu.

 

-Robert: Wybacz profesorze. Chciałem zobaczyć czy jesteś już spakowany. Pozwól, że wezmę tą walizkę.

 

-Tauros (zasapany): Dziękuje Robercie. Zaiste szarmancki to gest z Twojej strony. Te walizki ważą z tonę. Wszyscy już gotowi? Opóźniłem Was?

 

-Robert: Jak zwykle jesteś punktualny Taurosie. Kara już kieruje się w stronę portu a ja pakuję resztę rzeczy.

 

-Tauros: Wybornie. W takim razie zaczekamy na Ciebie w porcie.

 

-Robert: Dziękuję.

 

Wróciłem do swojego pokoju zabrać przedmioty i spakowałem je w torby. Podziękowałem karczmarzowi za gościnę i udałem się ku wyjściu. W drodze do portu zobaczyłem jak Kara z porozrzucanymi wokół niej walizkami trzyma metr nad ziemią jednego z wojowników a profesor okłada go swoją mosiężną laską po plecach.

 

-Tauros (zdenerwowany): Ja Ci dam uwłaszczać mojej uczennicy łachudro!!

 

Po chwili Kara wypuściła go z uścisku a ten upadł w pól przytomny i poobijany. Rzuciłem torby na ziemię i podbiegłem do towarzyszy.

 

-Robert: Co się stało? Napadł Was?

 

Spojrzałem na zapijaczonego wojownika leżącego na ziemi.

 

-Kara (zirytowana): Ten łajdak złapał mnie za tyłek, kiedy niosłam walizki!

 

Chwyciłem go z ziemi i byłem gotowy się z nim rozprawić.

 

-Kara: Daj spokój Robert. Tauros wystarczająco dał mu popalić. To nic takiego.

 

Spojrzałem na Karę i na profesora kiwającego głową.

 

-Robert: Masz szczęście.

 

Powiedziałem, po czym rzuciłem nim z powrotem na ziemie.

 

Tauros oddalił się w stronę portu niosąc swoje rzeczy a ja pomogłem czarodziejce zebrać jej z ziemi. Czekaliśmy niedługą chwilę. Prawie idealnie gdy pobliski zegar słoneczny wskazywał południe na horyzoncie pojawił się statek. Po chwili przystąpił do cumowania a na górnym pokładzie szybkim ruchem ręki przywitał nas Kapitan. Niedługo wszyscy byliśmy we własnych kabinach, gotowi do drogi. Gdy pasażerowie byli już na pokładzie statek zaczął odpływać. Tauros jak zwykle zamkną się w swoim pokoju by nikt nie przeszkadzał mu w studiowaniu a my postanowiliśmy rozejrzeć się po statku. Zbadaliśmy większość pomieszczeń. Jak dwa psy tropiące sprawdzaliśmy każdy zakamarek ciekawi tego co możemy znaleźć. Po dłuższym czasie została tylko kajuta kapitańska do której weszliśmy zapukawszy do drzwi.

 

-Lukas: Robercie, Pani. Co Was sprowadza?

 

-Kara: Mam na imię Kara. Nie było okazji się przedstawić. Chodzimy bez celu podziwiając Twój statek.

 

-Lukas (szczęśliwy): Witaj Kara, jestem Lukas. Cieszę się, że mój Dziobak jest dla was atrakcją turystyczną.

 

-Kara (roześmiana): Dziobak? Przezabawna nazwa dla statku.

 

-Lukas: Racja? Chętnie opowiedziałbym Wam jak powstała ta nazwa, ale to nie przy suchym pysku.

 

-Robert: Jak to jest, że każdy kapitan statku piję alkohol. Przed przyjęciem zawodu podpisujecie jakiś dokument stwierdzający konieczność upojenia alkoholowego podczas podróży?

 

-Lukas (roześmiany): To prawda! Znaleźć kapitana abstynenta to rzadsze niż znaleźć klechę wojownika. No cóż. To chyba przez to bujanie.

 

-Kara (zadziwiona): Przez bujanie?

 

-Lukas: No tak. Wiesz statek buja Cię w prawo to na trzeźwo lecisz w prawo. A jak się napijesz, statek zabuja w prawo, a alkohol w lewą. I siły się równoważą.

 

Wybuchliśmy śmiechem z żartu który opowiedział Lukas.

 

-Robert: Prawdę mówiąc napiłbym się dobrego bimbru. Chętnie posłuchałbym opowieści człowieka, który był wszędzie i wiele widział.

 

-Kara: Muszę się dowiedzieć jak statek skończył z taką nazwą.

 

-Lukas: No i to rozumiem! Skoczę po tego waszego przyjaciela. Wydaje się być zabawnym gościem.

 

-Kara: Może jak wypije ze cztery kufle.

 

-Lukas: Idźcie do ładowni. Na tyle jest stolik a obok niego półka na której przewożę wybitne trunki. Nie zauważą, że jeden znikniee. Czy dwa... Może trzy.

 

Udaliśmy się we wskazane miejsce i usiedliśmy przy stoliku, lecz Lukas i Tauros nie przychodzili dłuższy czas. Zaczynałem się martwić aczkolwiek po chwili weszli do ładowni już z trunkami w ręku lekko podpici.

 

-Robert: Myślałem, że najlepsze trunki trzymasz tutaj.

 

-Lukas: Zawsze trzymam kilka awaryjnych w swojej kajucie.

 

-Tauros (pijany): Powiedz im!

 

-Lukas: Wiedzieliście, że Wasz przyjaciel potrafi sterować statkiem? Jeszcze chwila i zwolniłbym mojego sternika a zatrudnił Taurosa.

 

-Tauros (wymachując flaszką): Tak było! Pewnie się nie spodziewaliście, że za młodu byłem piratem!

 

-Robert: Nie byłeś piratem.

 

-Tauros: Ale mógłbym nim być!

 

-Kara: Profesorze. Ile już wypiłeś?

 

-Tauros (śmiejąc się): Zdecydowanie za mało.

 

-Lukas: Nawet nie musiałem go przekonywać. Staruszek chyba potrzebował się napić.

 

-Tauros: Ja Ci dam staruszek! Jestem zaledwie o połowę starszy niż Ty. Może troszkę więcej... Dzisiaj pobiłem siłacza w pojedynkę, więc nie zaczynaj ze mną!

 

-Kara: Co prawda unieruchomionego, ale to prawda. Tauros wykazał się dzisiaj heroizmem i szarmancką postawą.

 

-Tauros: Nikt nie zadziera z moją drogą Karą! Zdolna dziewczyna!

 

-Kara (patrząc na Roberta): Musimy upijać go codziennie.

 

-Robert (roześmiany): Usiądźmy. Też chcemy spróbować te trunki.

 

Lukas chwiejnym ruchem ręki nalewał bimber do kieliszków każdego z nas i unosząc je w górę wypiliśmy pierwszą kolejkę.

 

-Kara: A więc... Dziobak. Skąd ta nazwa?

 

-Lukas: Jak już mówiłem Robertowi całe życie jestem na morzu. Pierwszy raz wypłynąłem jeszcze w pieluchach. Gdy miałem około dwa lata, mój dziadek dopływał do jednej z wysp Starego kontynentu, wiecie tam gdzie występują te zwierzęta. W porcie w jednej z klatek zobaczyłem Dziobaka. Tak bardzo mi się spodobał, że gdy tylko wydał swój charakterystyczny dźwięk roześmiałem się niemiłosiernie. Mój dziadek niekiedy specjalnie przyprowadzał mnie do portu, tylko by usłyszeć moje zadowolenie z dziobaków. Sprawiało mu to radość. Jako iż dziobaki to jeden z nielicznych toksycznych ssaków, nie mogłem mieć własnego więc dziadek postanowił tak nazwać statek. Od tego momentu nazwa przyjęła się i została z nami aż do teraz.

 

-Tauros: Technicznie, Dziobak nie jest toksycznym ssakiem tylko jadowitym. Samiec wytwarza toksyny przez ostrogi na swoich kończynach.

 

Przerwał profesor

 

-Kara (uśmiechnięta): Taurosie. Nie w każdym momencie musisz być naukowcem. Zaiste fascynująca historia Lukasie. Twój dziadek wydaje się być wspaniałym człowiekiem.

 

-Lukas (polewając do kieliszków): Dziadek Artur niestety już nie żyję.

 

-Kara: Przykro mi

 

Po czym podniosła kieliszek wykrzykując toast.

 

-Kara: Za Artura!

 

-Cała reszta: Za Artura!

 

-Robert (odkładając kieliszek): Twoja kolej Taurosie.

 

-Tauros (krzywiąc się po trunku): Co masz na myśli?

 

-Robert: Jakiś czas temu gdy pokazywałeś urządzenie do datowania tuszu, wspomniałeś o krętaczu, który wysyłał fałszywe listy do Cesarza. Od dawna ciekawi mnie ta historia, której nigdy nie dokończyłeś.

 

-Tauros (roześmiany): Aaaaa to. Otóż. Kilka lat temu, Cesarzowa Joanna opuściła swojego męża. Porzuciła go dla wieśniaka, z którym podobno wyjechała gdzieś do Nowego Kontynentu. Cesarz nie wiedząc o zdradzie żony przypuszczał porwanie. Duża część bliskich mu ludzi wiedziała o romansie Joanny, lecz bała się bezpośrednio powiedzieć o tym władcy. Pewien bankier z Bellum dowiedziawszy się o założeniach Cesarza wykrył w tym interes. Dzięki znajomościom w zamku, wykradł stare listy pisane przez Cesarzową a lata pracy przy biurku pomogły mu perfekcyjnie podrabiać jej pismo.

 

-Lukas (zaintrygowany): Co było dalej?

 

-Tauros (kontynuując): Krętacz wysyłał listy w imieniu rzekomo porwanej Joanny z żądaniami okupu. Zaczynał skromnie, od kilku bransolet z białego złota i najpiękniejszymi dobranymi diamentami po sakiewki pełne szlachetnych kamieni. Gdy pierwsza dostawa dotarła w jego ręce tak się rozochocił, że w kolejnych listach zażądał nawet korony należącej do samego Cesarza.

 

-Kara (zaintrygowana): Niemożliwe! I co? Zrobił to?

 

-Tauros (kontynuując): Oczywiście! Był tak oślepiony wizją cierpienia swojej żony, że był gotowy na wszystko. Gdy skarbiec zaczął robić się coraz bardziej opustoszały a pensje strażników zaczynały maleć, zdecydowali się oni nakierować władcę na możliwość ewentualnego oszustwa, o którym oczywiście zdawali sobie sprawę. Po czasie Cesarz przystał na ich teorie i kazał posłać po mnie, licząc że moja wiedza pomoże mu w tej sprawie.

 

-Robert (zaciekawiony): To wtedy pomogłeś urządzeniem do datowania tuszu tak?

 

-Tauros (kontynuując): Tak. Osobiście nie lubię mieszać się w sprawy polityczne, lecz Cesarz w zamian za pomoc obiecał rozbudowę akademii, na co przystałem. Ledwo po trzech godzinach udało mi się ustalić, że owe listy pisane były jeden po drugim. Dzień za dniem. Co skłaniało do myślenia, że porywacz nie ma zamiaru oddawać Cesarzowej, skoro na przód planował kolejne okupy. Pomyślałem, że albo nie będzie to miało końca, albo wcale mnie ma żadnego zakładnika. Udałem się do Cesarza i podzieliłem moją wiedzą. Po twarzach strażników widziałem olbrzymią ulgę, gdy ich władca dowiedział się o fałszerstwie. Stąd zakładałem, że wiedzieli o tym znaczne wcześniej.

 

-Lukas (zaintrygowany): Jakim cudem, nigdy wcześniej nie słyszałem tej historii. Marynarze plotkują o wszystkim co usłyszą. Niemożliwe ze nikt nic nie wiedział.

 

-Tauros: O całym tym zajściu wiedzieli nieliczni. Cesarz nie chciał by ludzie znali prawdę o tym jak zwykły bankier zrobił go w konia.

 

-Robert: Wiesz co się z nim stało? Z tym bankierem.

 

-Tauros (kontynuując): Nadarzyła się idealna okazja do ataku. Bankier będąc całkowicie beztroski, zażądał którymś razem dziesięć najpiękniejszych służących z królewskiego dworu. Cesarz wysłał statkiem nawet dwudziestkę, lecz najlepszych wojowniczek jakie miał w swojej armii. Kobiety, gdy już dotarły do Bellum i miało nastąpić przekazanie dóbr, wyciągnęły spod sukni sztylety i pozabijały wszystkich związanych z organizacją bankiera. Dowiedziawszy się gdzie mieszka, poszły do niego jak niewielka armia, zabrały wszystkie skarby jakie ukradł a których nie zdążył roztrwonić i załadowały je na ten sam statek, którym niedawno dotarły do miasta. Jego zaś związały jak z resztą kazał im Cesarz i sprowadziły go przed jego oblicze.

 

-Kara: Fascynująca historia. Wiesz może jak skończył ten bankier?

 

-Tauros: Słyszałem tylko, że przez tygodnie słychać było jęki z królewskich lochów. Zakładam, że Cesarz nie spieszył się z wykonaniem kary.

 

-Robert: Wiecie co, chciałbym wznieść toast. Za tego Bankiera. Może i był krętaczem, ale trzeba mu przyznać, że pomysł na zarobek miał niesamowity. Za Bankiera!

 

Powiedziałem unosząc kieliszek w górę

 

-Wszyscy (unosząc kieliszki zadowoleni): Za Bankiera!

 

Posiedzieliśmy chwilę w ciszy wyobrażając sobie jak mogła wyglądać historia, którą tak dokładnie opisał profesor. Przerwałem milczenie spoglądając na Taurosa i Lukasa

 

-Robert: A więc to co mówiliście przy wejściu. Profesor naprawdę sterował statkiem?

 

-Lukas: Nie żartowałem! Ten gość naprawdę ma talent. Nie uwierzę za nic w świecie, że to był Twój pierwszy raz Taurosie.

 

-Tauros: Ależ był! Nigdy wcześniej nie miałem steru w rękach. Kiedyś czytałem, że ważne jest utrzymanie rufy oraz dziobu w jednej linii dostosowując się do nawietrznej czy zawietrznej. To oczywiście możemy ustalić patrząc na grotmaszt i fokmaszt.

 

-Robert: Ma rację! Niesamowite jest jak dużo wiesz o wszystkim profesorze.

 

-Lukas (zafascynowany): Gdybym powiedział terminy używane przez Taurosa większości z tych nierób szorujących pokład, drapaliby się po głowie ze zdziwienia robiąc głupie miny. Nie szukasz przypadkiem pracy Taurosie? Ktoś z taką wiedzą przydały mi się na statku.

 

-Tauros (dumny): Wybacz, lecz pragnę rozwijać moją wiedzę nie tylko w jednym kierunku. Nie zrozum mnie źle. Zawsze fascynowało mnie życie na morzu, lecz nie mogę pozwolić by tak wielki umysł zmarnował się w jednej dziedzinie.

 

-Kara: Oho, alkohol zaczyna słabnąć. Chyba czas przynieść coś mocniejszego, bo profesor znowu zaczyna.

 

Wszyscy roześmiali się.

 

-Lukas: Kara, proszę, skocz do mojej kajuty. Pod łóżkiem mam ukryty pięćdziesięcioletni trunek. Wyborne whisky z Nowego Kontynentu. W tak dobrym towarzystwie to idealny moment by opróżnić butelkę.

 

-Kara (wstając lekko chwiejąc się na nogach): Oczywiście młodzieńcze, już idę

 

Powiedziała chichocząc, opierając się o moje ramię by wstać ze stołka. Kara wyszła z ładowni zamykając za sobą drzwi. Nastała niezręczna cisza, którą po dłuższej chwili przerwał profesor.

 

-Tauros (szepcząc i śmiejąc się do Lukasa): ...Idealnie pasują, prawda?

 

-Robert (zaciekawiony): Może zechcecie podzielić się o czym tam szepczecie?

 

-Lukas (roześmiany): O Was Robercie! Tauros mi mówi jaką wspaniałą parą jesteście.

 

-Robert (poważnie): Jak to możliwe, że wszyscy już wiedzą! Jesteśmy razem niecały tydzień!

 

-Tauros: Poważnie?! Myślałem, że od czasu gdy poznałeś ją na uczelni. Już tam widziałem to jak na Ciebie patrzy.

 

-Lukas (roześmiany): Jak mógł tego nie zauważyć! Poznając Was lepiej przy tym stole miałem domysły, że jesteście już małżeństwem!

 

-Robert (zawstydzony): Zmieńmy temat...

 

-Tauros: Oj nie bocz się Robercie. To dobrze, że masz kogoś takiego jak Kara. Potrzebujecie się nawzajem.

 

Powiedział pijany profesor chichocząc z Lukasem.

 

Wnet do ładowni wbiegł zadyszany marynarz ledwo łapiąc oddech próbując przekazać wiadomość.

 

-Marynarz: To znowu oni! Kapitanie! Znowu!

 

-Lukas: Zwolnij, Martin. Co się stało. Zacznij od początku.

 

Powiedział Lukas ze zmartwieniem, w głosie jednocześnie trzeźwiejąc jakby natychmiast.

 

-Martin: Piraci! Zaczynają abordaż! Nie ma czasu!

 

-Lukas: Tylko nie to! Panowie, zostańcie tutaj. Spróbuję załatwić sprawę.

 

Wstałem ze stołka odpinając pas przy pochwie by szybciej dobyć Zamieć.

 

-Robert (wstając): Żartujesz? Nic z tego. Pomogę Ci

 

Lukas kiwną głową i razem ze mną i profesorem wybiegł na pokład główny. Mostek został już rozłożony a piraci zaczęli przechodzić na statek kapitana. Część z nich zbierała już co wartościowsze przedmioty pasażerów, wśród których stała Kara.

 

-Pirat: Panie i Panowie! Nie sprawimy żadnych problemów! Weźmiemy tylko połowę towarów ze statku, część Waszych świecidełek i może co piątą kobietę. Nie zwracajcie na nas uwagi a wszyscy rozejdziemy się w zgodzie, bez większych szkód.

 

-Lukas: Klaus Stortebeker! Czego tu szukasz?! Zapłaciłem w zeszłym miesiącu za kolejny kwartał bezproblemowych kursów! Nie taka była umowa! Odłóżcie te beczki!

 

Powiedział Lukas stanowczym głosem do piratów wynoszących towar z ładowni.

 

-Klaus: Widzisz młody. Szef nie jest zadowolony z Twojego udziału w naszej operacji. Nie mówiłeś jak dobrze powodzi Ci się ostatnio. Pasażerów coraz więcej, zleceń tak samo a płacisz nam tyle samo. Chyba czas zmienić warunki umowy, nie sądzisz?

 

-Lukas: Mam więcej pasażerów, bo wiedzą, że na moim statku są bezpieczni! Przez takie akcje jak ta psujesz biznes mi jak i sobie. Powiedz to Twojemu bossowi!

 

-Klaus: To tylko ostrzeżenie młody. W ramach dobrej woli zabieramy tylko połowę.

 

-Pirat: Szefie! Ta ruda. Jest nie brzydka! Zabieramy ją?

 

Powiedział jeden z piratów upuszczając beczkę i wskazując palcem na Karę. Chwyciłem miecz mocniej w moją dłoń i w każdej sekundzie byłem gotowy do ataku. Lukas wyciągną swoją szablę którą zawsze trzymał przy pasie i skierował ją w stronę Klausa, drugą ręką blokując mnie sugerując negocjacje.

 

Lukas: Ta kobieta jest jednym z moich pasażerów i do czasu gdy stoi na tym statku odpowiadam za jej bezpieczeństwo! Nie pozwolę Wam jej zabrać.

 

Powiedział groźnym głosem kapitan a w tym czasie jeden z piratów podchodził z łapami wyciągniętymi w stronę Kary.

 

-Kara (cicho): Nie zbliżaj się.

 

-Pirat (podchodząc bliżej): Co tam szepczesz ptaszyno?

 

Powiedział stojąc już bardzo blisko czarodziejki.

 

-Kara (krzycząc): Powiedziałam. NIE ZBLIŻAJ SIĘ!

 

Po czym wyciągnęła rękę przed siebie wyrzucając osiłka kilkadziesiąt metrów poza burtę statku Lukasa. Zatrzymawszy się na maszcie pirackiego statku usłyszeliśmy tylko gruchot jego pękających kości.

 

-Klaus (krzycząc): Wiedźma! To przez takie jak Ty nasi bracia giną! Wabicie ich śpiewem po czym ich mordujecie!

 

-Kara: W tym zdaniu jest tyle prawdy jak w tym, że myjecie się codziennie.

 

-Lukas (patrząc na Roberta): Oni się nie cofną.

 

-Robert (wyciągając miecz): I dobrze. Znudziło mnie jego gadanie.

 

-Tauros (krzyczy stojąc z tyłu): Stop!

 

Oczy wszystkich piratów jak i nasze skierowały się w oczy profesora.

 

-Tauros: A gdzie Wasz honor?! Łaskawy Panie. Nie słyszałeś o honorowej pirackiej potyczce? Po co przelewać krew niewinnych pasażerów? Wydajesz się być gentelmanem. Nie wolisz zabrać wszystkiego?

 

Wykrzyczał profesor do Klausa

 

-Pasażer: O czym Ty mówisz?

 

-Klaus: Mówi o potyczce. Podejdź tutaj starcze.

 

Wskazał ręką na profesora. Który powolnym krokiem podszedł do pirata.

 

-Klaus: Skąd o tym wiesz? Nie wyglądasz mi na pirata.

 

-Tauros: Czytałem w życiu wiele tekstów, również takich które na pierwszy rzut oka nie miały przydać mi się w życiu. Chyba nie skłamiesz wśród kolegów, że jest inaczej, mam racje?

 

-Klaus: Widzicie tego mądrale?

 

Powiedział do pasażerów wskazując na profesora.

 

-Klaus: Jeżeli jeden z moich ludzi wygra z kapitanem lub wybranym przez niego człowiekiem, wszyscy jesteście martwi! Jeżeli przegra, zostawimy Was w spokoju. Pamiętajcie o tym, gdy już będziecie umierać. Ten tutaj człowiek zabił Was wszystkich!

 

Powiedział popychając Taurosa na ziemie. Co tylko bardziej mnie zdenerwowało.

 

-Klaus: Charon! Chodź tutaj.

 

Z tłumu piratów wyszedł przepychając się przez resztę prawdziwy gigant. Facet ubrany w zdecydowanie przymały mundur niosący przy pasie topór wielkością przypominający jeden z tych Andrasa. Spojrzałem na Lukasa i widziałem w jego oczach strach.

 

-Klaus: Będziesz walczył na śmierć i życie z moim najlepszym wojownikiem. Czy może znajdziesz kogoś kto zaryzykuje własne życie dla Ciebie i reszty tutaj? Wątpię...

 

Wyszedłem zza pleców Lukasa cofając go do tyłu.

 

-Robert (spokojnym głosem): Ja zawalczę.

 

-Klaus (roześmiany): Wystawisz do walki tego kurdupla? Charon zgniecie go w pół.

 

Widocznie jeszcze mnie nie znał.

 

Charon zbliżył się nie wyciągając topora zza pasa więc i ja nie wyciągnąłem Zamieci. Szturchną mnie jednym swoim gigantycznym palcem po czym wykpił.

 

-Charon (wściekle): Klękaj na ziemie i pochyl głowę a obiecuję, że zrobię to szybko. Słyszałeś mnie?

 

-Robert (spokojnie): Słyszałem a Ty słyszysz mnie?

 

-Charon: Czego chcesz?

 

-Robert (poważnie): Dotknij mnie jeszcze raz a stracisz tą dłoń.

 

Wszyscy piraci roześmiali się na cały głos razem z Charonem, który jednocześnie znowu zbliżał swoją dłoń by mną zakpić. Gdy jego palec znajdował się niecałe dziesięć centymetrów od mojej klatki, jednym ruchem pirat stracił dłoń, która nie zdążyła upaść na ziemie nim mój miecz znalazł się po drugiej stronie mojego ciała. Wszystko stało się w mgnieniu oka, tak szybko, że piraci wciąż śmiali się z wcześniejszej sytuacji nie zdając sobie sprawy co się właśnie stało. Reszta pasażerów stała równie ogłupiona jak piraci. Zapadła cisza.

 

-Charon: Jak...Jak to zrobiłeś?

 

Sądzę, że wpadł w szok, jego ciało dopiero zdało sobie sprawę z sytuacji.

 

Z tłumu piratów wychylił się jeden z nich kierując się do Klausa.

 

-Pirat: Yyyy Sze...Szefie!

 

-Klaus: Czego!?

 

-Pirat: Ten facet... Poznaję go. To Robert. Ten łowca potworów.

 

Klaus przyjrzał się dokładniej i zaniemówił. Charon ogarniając się z sytuacji wściekle chwycił za topór lewą ręką, lecz nie zdążył go wyjąć.

 

Wbiłem miecz centralnie w jego serce a nim jego wielkie ciało przewróciło się na ziemie bezwładnie opadając na plecy, o bok jego munduru wyczyściłem miecz następnie chowając go do pochwy.

 

-Klaus (wściekły krzycząc): Walka jest nie ważna! Nie mówiłeś mi kto to jest!

 

-Lukas (krzycząc): Zgodziłeś się na walkę i ja przegrałeś! Zachowaj godność i odejdź!

 

-Klaus: To nie koniec gówniarzu. Boss dowie się o Twoim występku! Panowie! Oddajcie rzeczy pasażerom! Znieście beczki z powrotem na ich pokład.

 

Powiedział pirat kierując się na swój statek. Po chwili zwinęli mostek, odcięli haki na boku statku i odpłynęli od Dziobaka Lukasa.

 

Wszyscy wciąż w szoku i zapłakani stali wpatrzeni w ich statek oddalający się na horyzoncie a po czasie popatrzyli na mnie zaczynając powolnie bić brawa.

 

-Robert: W jednym ten łotr miał rację.

 

Zacząłem monolog, po czym klaskanie ustało.

 

-Robert (krzycząc): Nie jestem tym który uratował Was od śmierci! Sam osobiście rozpocząłbym walkę, która skończyła się krwawo i zapewne większość z Was by zginęła! Podziękowania należą się temu człowiekowi. To on powstrzymał rozlew krwi i uratował Was wszystkich.

 

Powiedziałem z dumą pokazując na Taurosa w kierunku, którego zaczęły wybrzmiewać zasłużone oklaski i wiwaty.

 

Gdy tłum ucichł odezwał się kapitan.

 

-Lukas (krzycząc): Wiem, że to wydarzenie było traumatyczne dla Was wszystkich! W ramach zadośćuczynienia i uspokojenia nerwów oferuję Wam alkohol najwyższej klasy aż do portu w Utah! Żaden z kieliszków ma nie stać pusty!

 

Po czym ludzie również zaczęli wiwatować i nalewali alkohol z beczek wciąż stojących na pokładzie.

 

-Tauros: Co z nim zrobimy?

 

Powiedział profesor wskazując na truchło Charona na ziemi. Kara uniosła jego cielsko metr nad ziemię i cisnęła za burtę, a dłoń kopnęła za nim.

 

-Kara (zdegustowana): Niech zjedzą go ryby, przynajmniej tyle będzie z niego pożytku.

 

Powiedziała podbiegając i obejmując mnie w ramiona.

 

-Kara (ściskając): Gdy tylko zobaczyłam, że to Ty zawalczysz, poczułam ulgę. Wiedziałem, że od tego momentu wszyscy na statku są bezpieczni.

 

-Lukas (podając dłoń): Nigdy Ci tego nie zapomnę przyjacielu. Nie sądziłem, że na statku jest ktoś kto mógłby wstawić się za mnie. Potrafię walczyć, lecz z tym gigantem nie miałbym szans. Dla Ciebie to było jak pokonanie muchy na szybie okna. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. To było najszybsze cięcie jakie widziałam, poprawka, nie widziałem.

 

Powiedział z lekkim uśmiechem i wciąż przerażeniem w głosie.

 

-Tauros: Wybacz Lukasie, że naraziłem Cię na potencjalną walkę. Wiedziałem, że Robert nie pozwoli na tak nierówny pojedynek i się wtrąci.

 

-Lukas: Taurosie! Jak mówił Robert. Tobie należą się największe podziękowania. Kodeks piratów? Jestem na morzu od zawsze a pierwszy raz o tym słyszę.

 

-Tauros: Czasami wiedza względnie bezużyteczna może uratować życie.

 

-Robert: Słyszałem o tym sposobie rozwiązania sporu piratów, lecz w tym momencie nie przyszedł mi nawet na myśl. Byłem zaślepiony tym jak potraktowali moich najbliższych a jedyne co miałem przed oczyma to ich martwe ciała.

 

-Tauros: Niekiedy książka jest lepszym rozwiązaniem niż zimna stal.

 

-Robert: Lukasie, możemy iść do Twojej kajuty? Chciałbym porozmawiać.

 

-Kara: Naprawdę? Czy nie jest to kolejna okazja by napić się po zwycięstwie?

 

-Robert: Nie wiem jak Wy, ale ja mam dość. Zbliża się noc a przed nami jeszcze jeden dzień podróży. Chciałbym być wypoczęty gdy dotrzemy do Utah.

 

-Kara: Masz rację. Lukasie pozwolisz, że skorzystam z wanny na dole. Przebywanie wśród tych brudnych piratów sprawiło, że sama czuje się brudna.

 

-Lukas: Naturalnie. Nie krępuj się. Może woda nie będzie zbyt ciepła, ale nic lepszego nie możemy zaoferować.

 

-Kara (uśmiechnięta): Poradzę sobie z tym

 

Powiedziała Kara po czym na oczach Lukasa utworzyła w dłoni niewielki płomień sugerując zagrzanie wody magią.

 

-Lukas (speszony): Tylko nie spal mi Dziobaka.

 

-Kara (uśmiechnięta): Postaram się.

 

Powiedziała po czym odeszła na dolny pokład kierując się do pomieszczenia z wanną.

 

-Tauros: Ja też już idę. Po tym alkoholu, oleję trzydziestu minutowe drzemki i położę się spać aż do jutra. Ledwie żyję.

 

-Lukas: Dobranoc Taurosie. Jeszcze raz dziękuję za pomoc.

 

Powiedział Lukas podając dłoń profesorowi. Ten ją uścisną i także skierował się pod pokład.

 

-Lukas: Za mną Robercie. Porozmawiajmy.

 

Wszedłem do jego kwatery zamykając za sobą drzwi. Ten odsuną krzesło przy swoim biurku bym usiadł i poszedł na drugą stronę by zasiąść na swoim.

 

-Robert: Chcę Ci pomóc. Wiem jak to działa. Wiem skąd oni są. Bracia Witalijscy. Zgadza się?

 

-Lukas: Nazywają sami siebie, Zbawcami... Co za głupota. Są większą zmorą dla każdego statku na morzu niż największy sztorm.

 

Osobiście miałem już z nimi do czynienia. Dawno, bardzo dawno temu sterowałem pewnym statkiem ładunkowym. Długa historia jak skończyłem jako sternik, lecz powiedzmy, że mam doświadczenie. Napadli nas w sytuacji podobnej do tej która zdarzyła się dzisiaj. Ich organizacja liczy już kilkaset lat a jej założyciele od dawna leżą na dnie morza, lecz zawsze znajdzie się ktoś kto chce kontynuować ich dzieło. Gdy nas napadli, coś takiego jak kodeks piratów nie istniał. Mordowali, gwałcili, rabowali i palili. Walka była zawzięta, lecz było ich znacznie za dużo a wojowników na statku za mało. To była jedna z tych sytuacji w której się przemieniłem. Nie pamiętałem co działo się dokładnie po tym gdy miecz jednego z nich wylądował w moich plecach. Obudziłem się nagi przy wyspie osiemdziesiąt mil morskich od miejsca w którym nas rabowali. Na statku zginęło wielu dobrych ludzi. Szukałem zemsty, lecz w tamtych czasach inne o wiele ważniejsze sprawy miałem nierozwiązane.

 

-Lukas: Robercie? Nad czym się tak zamyśliłeś?

 

-Robert (wracając ze wspomnień): Wybacz. To nic takiego. Wracając do piratów. Grozili Ci powrotem. Musimy się tym zająć.

 

-Lukas: Oh, Robert. Nie wiesz w co chcesz się pakować. To organizacja z historią sięgającą setki lat. Nie możesz tak po prostu wpaść do ich siedziby i wszystko rozwiązać walką. Ich jest setki. Tysiące. Nawet ktoś z Twoimi zdolnościami nie zdoła załatwić tej sprawy.

 

-Robert: Masz jakąś inną propozycję?

 

-Lukas: Tak. Zostaw tą sprawę. Poradzę sobie. Dam im większą część swoich dochodów i mnie zostawią.

 

-Robert: Nie po tym co się dzisiaj stało.

 

kapitan przeszedł się po kajucie dotykając półek i lóżka po czym zatrzymał się pogrążony we własnych myślach

 

-Lukas: Cholera. Masz rację. Mam przesrane...Czekaj. A co z osiłkami z doków. Mógłbym wynająć ich w roli ochrony... Nie to nie to. Przez nich stracę dużo miejsca dla potencjalnych pasażerów. Do tego nie wiem na ile sprawdzą się w prawdziwym boju.

 

-Robert: Ja mam rozwiązanie.

 

-Lukas (zaciekawiony): Jakie?

 

-Robert: Powiedz mi gdzie jest ich siedziba.

 

-Lukas: Absolutnie nie! Robercie! Mówiłem Ci że to jest zły pomysł. Nie możesz tak się narażać!

 

-Robert: Widziałeś dzisiaj co potrafię. Dam sobie radę.

 

-Lukas (głośniej): Nie kwestionuję Twoich zdolności walki! Zakładam, że dałbyś rade pokonać i dziesięciu na raz, lecz wciąż. Ich jest więcej, znacznie więcej.

 

-Robert: Wiesz gdzie jest ich siedziba czy nie?

 

-Lukas (zrezygnowany): Nie przekonam Cię, prawda?

 

-Robert (uśmiechnięty): Prawda.

 

-Lukas: Ehhh. Ich flota bardzo często cumuje w zatoce od zachodu Utah.

 

-Robert (zdziwiony): Nie wiedziałem ze na zachodzie Utah jest port.

 

-Lukas: Sami go wybudowali. Nie jest publiczny, należy do nich. Mówię Ci to olbrzymia twierdza. Praktycznie mają tam swoje małe miasteczko.

 

-Robert (zaintrygowany): Dostanę się tam od Utah?

 

-Lukas: Naprawdę chcesz to zrobić?

 

-Robert: Czemu nie. Grozili Tobie jak i zapewne innym kapitanom. Są jak wszyscy inni bandyci których zabiłem. Możesz powiedzieć mi coś więcej?

 

-Lukas: Pomyślmy... W ich mieście około siedemdziesiąt procent miejsca zajmuje burdel. Każdy szanujący się pirat spędza w nim równie dużo czasu co na morzu.

 

-Robert: Maja jakiś wrogów?

 

-Lukas: Nie jednego, lecz nikt nie jest na tyle głupi by ich nachodzić...Wybacz.

 

-Robert: Nie szkodzi.

 

-Lukas: Cesarstwo Burial ma z nimi na pieńku, Gildia Złodziei z Utah czy inne pomniejsze frakcje.

 

-Robert: Zaraz... Gildia Złodziei?

 

-Lukas: Ich największy konkurent. Gildia Złodziei stara się rozwijać handel a Bracia Witalijscy obrabowują statki. To naturalne, że są wrogami.

 

-Robert: Idealnie!

 

-Lukas: Myślisz ze zgodzą się pomóc?

 

-Robert: Zgodzą się? Będą dziękować za dzień, w którym stanąłem w ich progu. Gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta Lukasie. W tym wypadku to Ty i reszta statków skorzystają najbardziej.

 

-Lukas (zaintrygowany): To może być nie głupi pomysł. Jesteś nie tylko dobrym szermierzem, ale i świetnym strategiem Robercie!

 

-Robert: Dzięki. Lata praktyki nie poszły w las.

 

-Lukas: Jeżeli naprawdę to by wypaliło... Jestem Twoim dłużnikiem do końca życia. Już nigdy nie będziesz musiał płacić za rejs. Nie ważne gdzie popłynę, dla Ciebie i Twoich przyjaciół zawsze znajdę miejsce!

 

-Robert (szczęśliwy): Bardziej mnie zmotywować nie mogłeś, kapitanie. Mam prośbę. Gdy już dopłyniemy do Utah, zrób sobie przerwę od podróży. Na jakiś czas, nim sprawa nie ucichnie.

 

-Lukas: Masz rację. Mam mieszkanie w Utah więc nie będzie z tym problemów. Moim ludziom też przyda się urlop.

 

-Robert (kierując się w stronę drzwi): Ta sprawa nas nagli ze względu na już napiętą sytuację. Zajmę się tym zaraz jak dobijemy do portu.

 

-Lukas: (uśmiechnięty) Nigdy nie spotkałem kogoś tak zdeterminowanego jak Ty. Dziękuję. Dobrej nocy, Robercie

 

-Robert (uśmiechnięty): Trzymaj się.

 

Następnego dnia z rana odwiedziła mnie Kara sugerując, jak zazwyczaj z rana, kubek ciepłej herbaty, na co chętnie przystałem. Wstałem dosyć późno a przez niedomknięte przez Karę drzwi słyszałem profesora z sąsiedniej kajuty. Już od rana studiował trzeci zwój. Kara zapukała w drzwi Taurosa, lecz ten jej nie usłyszał. Zostawiła herbatę na jego stole a kolejną z nich przyniosła do mnie.

 

-Robert: Dziękuję. Ty nie pijesz?

 

Spytałem patrząc na pustą dłoń czarodziejki.

 

-Kara: Już piłam. Sok z ogórków kiszonych.

 

-Robert (roześmiany): Aż tak Cię męczy?

 

-Kara: Czuję jakby głowa miała mi eksplodować.

 

-Robert: Ciekawe czy istnieje czar zwalczający kaca...

 

-Kara (roześmiana): Chyba w starczej zakazanej magii. Coś czuję, że tylko Bogowie potrafiliby opanować tak potężną magie.

 

Roześmiałem się głośno. Kara próbowała się zaśmiać, lecz trzymała ręką obolałą głowę.

 

-Robert: Pokażę Ci coś. Sam czasami stosuję ten trik.

 

Wyciągnąłem Zamieć z pochwy dokładnie ją czyszcząc i zbliżyłem jej ostrze do Kary odrzucając jej długie włosy na tył głowy.

 

-Kara: Co Ty robisz?

 

Powiedziała czarodziejka delikatnie łapiąc moją dłoń.

 

-Robert: Zaufaj mi.

 

Kara puściła rękę i pozwoliła mi kontynuować. Przyłożyłem Zamieć do jej głowy a zimno którym emitowała w przyjemny sposób wpłynęło na odczucia Kary, której twarz nie ukrywała dużej rozkoszy.

 

-Kara (zadowolona): Cóż za wspaniałe uczucie. Czemu nie robią okładów na głowę z tego metalu.

 

-Robert (szczęśliwy): Z takimi pomysłami zbiłabyś fortunę.

 

Przez chwilę patrząc na zadowolenie Kary przytrzymałem ostrze na jej ciele.

 

-Kara: Dziękuję. Od razu lepiej. Wypij swoją herbatę i ubierz się. Ja zobaczę co u profesora.

 

-Robert: Za jakiś czas sprawdzę co u Lukasa. Ciekawi mnie ile czasu pozostało do końca podróży.

 

Poszedłem się wykąpać, ubrałem się i posłałem swoje łóżko. Jak powiedziałem Karze, udałem się do Lukasa by zapytać o podróż. Późnym popołudniem dopłyniemy do Utah. Do tego czasu nie działo się zbyt wiele. Porozmawiałem z Taurosem o zwoju. Odpowiedział mi że jest już blisko końca co mnie uszczęśliwiło. Spędziłem sporo czasu z Karą, przejrzałem część jej ksiąg magicznych. Zawsze mogłem dowiedzieć się o istnieniu ciekawych czarów. I tak czas zleciał mi aż do samego wieczora, gdy na horyzoncie ujrzałem zarysy portu Utah. Niecałą godzinę później byłem już rozpakowany w swojej kwaterze w uczelni. Przed wyjściem do starego znajomego zajrzałem do Kary.

 

Robert: Mam pewną sprawę do załatwienia na mieście. Obiecałem Lukasowi

 

-Kara (szyderczo): Robert, Wybawca Uciśnionych. Niedługo będą nadawać Ci przydomki.

 

-Robert: Może chociaż raz dostanę pozytywny przydomek.

 

-Kara: Wiele osób zna Cię jako najlepszego z łowców potworów. Nie słyszałam by ktokolwiek mówił o Tobie źle.

 

-Robert: W tamtych czasach nie było Cię na świecie.

 

-Kara (zdziwiona): Cóż takiego zrobiłeś, że zasłużyłeś na złe miano?

 

-Robert (zamyślony): Nic z czego byłbym dumny. Lecz teraz moje sumienie jest czyste.

 

-Kara (łapiąc mnie za dłoń): Cokolwiek by to nie było. Dla mnie liczy się to jakim człowiekiem jesteś teraz.

 

Powiedziała te słowa po czym podarowała ciepły pocałunek na drogę.

 

-Kara: Chcesz bym poszła z Tobą?

 

-Robert: Zostań. Nie jest to nic z czym sobie nie poradzę. Odpocznij po podróży. Może profesor będzie potrzebować Twojej pomocy.

 

-Kara: Prędzej smoki pojawią się na Ziemi.

 

Uśmiechnąłem się do czarodziejki i wyszedłem z jej pokoju. Udałem się prosto do dużych drzwi wyjściowych uczelni i pod zasłoną nocy skierowałem się prosto na okrawki miasta. Po chwili dotarłem pod wejście do siedziby Gildii Złodziei, którą jak zwykle strzegł strażnik. Samo wejście zmieniło się znacząco. Drzwi zostały poszerzone a wejście do kanałów, gdzie wcześniej żył Kragen zostało zamurowane. Zapewne poszerzyli swój skarbiec tak jak zamierzali.

 

-Strażnik: Robert. Kto inny szlajałby się po nocy na okrawkach. Tym razem chociaż uzbrojony! W jakiej sprawie przybywasz?

 

-Robert: Witaj. Chcę spotkania z Robinem. Mam dla niego coś co może go zainteresować.

 

-Strażnik: Znasz zasady. Oddaj broń. Obiecuję, że odzyskasz ją po wyjściu.

 

Wyciągnąłem Zamieć z pochwy i przekazałem ją strażnikowi przed drzwiami.

 

-Strażnik: Piękna Stal! Tym razem mnie zadziwiłeś bardziej niż gdy byłeś bez broni. Możesz wejść.

 

Udałem się korytarzem prosto do kwatery Robina, podziwiając po drodze rozbudowę. Pomieszczenie było o wiele większe niż ostatnio a nowo powstałe skarbce w szybkim tempie wypełniały się kolejnymi dobrami.

 

-Robin (wyciągając dłoń): No proszę! Robert! Czułem, że nasze ścieżki się jeszcze skrzyżują. Proszę, usiądź. Co Cię sprowadza w me skromne progi?

 

-Robin: Nie takie skromne. Widzę interes kwitnie.

 

-Robin: To ten nowo otwarty kantor. Widzisz otworzyłem miejsce, gdzie ludzie mogą wymieniać swoje srebrne monety na złote. Oni pozbywają się zbędnych zastaw stołowych czy pamiątek a ja sprzedaję srebro na Nowym Kontynencie za nie lada fortunę. Nie mają żadnej kopalni srebra więc każdy jest szczęśliwy.

 

-Robert: Muszę przyznać. Masz podejście do interesów.

 

-Robin: Dzięki! No ale myślę, że nie przyszedłeś podziwiać moich skarbców. Co Cię sprowadza?

 

-Robert: Nasz wspólny wróg.

 

-Robin (szyderczo): Robercie, mam setki wrogów. Musisz być bardziej konkretny.

 

-Robert: Bracia Witalijscy.

 

-Robin: Ach, te kanalie. Co z nimi?

 

-Robert: Chcę się ich pozbyć. Nie podoba mi się co robią na morzu. Byłem tego świadkiem i nie chcę by to się powtórzyło.

 

-Robin: Słyszałem, słyszałem. Podobno załatwiłeś pirata tak szybko, że nie zdążył zorientować się o fakcie, iż jest już martwy. To musiało być piękne widowisko.

 

-Robert: Zaraz?! Skąd o tym wiesz? Przypłynąłem niespełna dwie godziny temu.

 

-Robin: Muszę mieć oczy na karku. Jak Ci wspomniałem mam setki wrogów. Zawsze muszę być o krok przed nimi.

 

Lider wstał ze swojego krzesła i kontynuował rozmowę chodząc pewnym krokiem po swojej kwaterze.

 

-Robin: Piraci powiadasz... Jak chciałbyś się ich pozbyć?

 

-Robert: Potrzebuję dwudziestu, może trzydziestu Twoich najlepszych ludzi. Chcę dowodzić całą akcją. Do rana myślę załatwić całą sprawę.

 

-Robin (zadziwiony): Nawet Ty nie jesteś na tyle szalony by próbować atakować ich samotnie więc wiesz z jak potężnym wrogiem chcesz się mierzyć. Nie przemyślałeś tego do końca przyjacielu, mogę Ci tak mówić, skoro mamy wspólnego wroga, prawda?

 

-Robert (zirytowany): Nie krępuj się.

 

-Robin (kontynuując): Widzisz przyjacielu. W Zatoce nie żyją sami piraci. Są tam ich żony, większość z nich zostały nimi z przymusu. Są też ich dzieci, kurtyzany czy zwierzęta. Ich małe miasteczko rozwinęło się na tyle, że atak bez strat w cywilach jest ciężki, bardzo ciężki.

 

-Robert: Masz rację. Nie przemyślałem tego dokładnie.

 

Robin udał się pod drzwi swojej kwatery i otwierając je krzykną

 

-Robin: Amando! Pozwól na chwilę.

 

Momentalnie w drzwiach pojawił się jego człowiek.

 

-Amanda: Tak, Liderze?

 

-Robin: Moja droga, zaprowadź proszę mego gościa do kwatery z najwygodniejszym łóżkiem. Chcę by niczego mu nie brakowało.

 

-Robert (zdziwiony): Zaraz!

 

Wskazałem ręką do kobiety której zadaniem było mnie odprowadzić by się zatrzymała.

 

-Robert: Co Ty robisz. Nie szukam mieszkania tylko sojusznika.

 

-Robin: Do tego potrzebny jest plan. Czuję, że sprawa nagli więc będę musiał obmyślić wszystko tej nocy. Nie sądzę by facet, którego pierwszą myślą było wymordować wszystkich będzie w stanie mi z tym pomóc!

 

-Robert: Mieszkam dwadzieścia minut drogi stąd. Nie widzę potrzeby bym został u Was.

 

-Robin: Potrzebuję Cię z samego rana. Każde opóźnienie będzie decydować o przegranej bitwie. W tej sprawie mamy tylko jedną szansę. Piraci to nie byle jaki wróg i jeżeli mam się ich pozbyć chcę zrobić to dobrze.

 

Ten człowiek nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Często mówią do mnie, że jestem zdeterminowany, lecz sam czuję jak Robin przewyższa mnie w tym.

 

-Robert: No dobrze. Prowadź.

 

-Amanda: Za mną Robercie.

 

Zaprowadzili mnie do kwatery większej niż jakakolwiek w której przyszło mi mieszkać. Łóżko swoim wymiarem przekraczało długość mojego ciała o połowę. W pełni umeblowane biblioteczki, bogato zdobione meble i pełne owoców złociste tace stojące na stole sprawiały, iż owe miejsce wyglądało jeszcze bardziej majestatycznie. Gdy tylko usiadłem na łóżku poczułem jak zapadam się w puchu gęsich piór którymi niewątpliwie wypchany był materac. To miejsce było wspaniałe... Szkoda, że Kara nie była w nim razem ze mną. Zasnąłem niemal natychmiast. Lecz w pewnym momencie do pokoju weszła kobieta która odprowadziła mnie do tego miejsca.

 

-Amanda: Wybacz. Obudziłam Cię. Pozwól, że Ci to wynagrodzę. Potrzebujesz towarzystwa?

 

Po czym powoli zaczęła ściągać z siebie ubrania.

 

-Robert: Stój. Nie rób tego!

 

Kobieta popatrzyła na mnie smutnymi oczyma.

 

-Robert: Nie zrozum mnie źle, jesteś naprawdę piękna, lecz me serce należy do innej.

 

-Amanda: Wybacz...

 

-Robert: Powiedz, czy Robin Cię do tego zmusza?

 

-Kobieta zaczęła ubierać się i usiadła na brzegu łóżka.

 

-Amanda: Robin uratował mi życie. Zobaczył mnie na statku, będąc w Bellum. Byłam sprzedawana z miejsca na miejsce jako żywy towar, razem z innymi kobietami.

 

-Robert: Wybacz... Nie wiedziałem.

 

-Amanda (ze łzami w oczach): Robin wykupił nas wszystkie. Wydał wszystko co miał przy sobie po czym pozwolił nam odejść. Zaoferował transport do domu każdej z kobiet która nie pochodziła z Bellum. Nie szczędził złota by każda z nas była wolna. Kobiety ze łzami w oczach dziękowały mu za jego dobroć. Zostałam przy nim tylko ja. Nie miałam ani domu ani rodziny. Zaoferował mi pracę, do czasu aż nazbieram by zakupić własny przybytek. To wspaniały człowiek.

 

-Robert: Masz za sobą szokującą historię. Naprawdę Ci współczuję.

 

Objąłem kobietę w ramiona pocieszając ją.

 

-Amanda: Przepraszam, że tutaj przyszłam.

 

Kobieta wstała z łóżka a ja złapałem ją za dłoń

 

-Robert: Jestem pewien, że kobieta z Twoją urodą i sercem znajdzie tego którego szuka.

 

Amanda uśmiechnęła się lekko po czym wyszła z mojego pokoju.

 

Następnego poranka Robin wparował do mojego pokoju.

 

-Robin (stojąc w drzwiach): Potrzebuję Cię. Masz pięć minut. Będę u siebie.

 

Ogarnąłem się najszybciej jak potrafię i wbiegłem do kwatery Robina w której na stole leżała olbrzymia naszkicowana mapa całej zatoki Piratów.

 

-Robin: Punktualnie. Dobrze. Weź herbatę i posłuchaj. Jeżeli masz jakieś uwagi wtrącaj je na bieżąco. Nie chcemy niczego przegapić.

 

-Robert: Rozumiem.

 

-Robin: Zaczniemy dzisiaj w południe. Mój zaufany przyjaciel jest Meteopatą. Szczęśliwie dla nas przewidział sztorm nadciągający z północy. W okolicach południa będzie w Utah.

 

-Robert: Więc cały plan zależny jest od przepowiedni meteopaty? Dobry początek.

 

-Robin (zirytowany): Ten człowiek nie raz pomógł mi swoim darem i jeszcze nigdy nie zawiódł. Wiesz mi. Gdybym wątpił w jego zdolności, nie opierałbym ataku na jego teoriach.

 

-Robert: Dobrze już dobrze. Kontynuuj.

 

-Robin: W trakcie sztormu wszyscy piraci wracają do Zatoki. Nikt nie chce być na otwartym morzu podczas burzy. To będzie idealny moment na atak.

 

-Robert: A co ze statkami, które będą daleko poza granicami ich portu w Utah? Jeżeli będzie miał nadciągnąć sztorm, popłyną do najbliższego portu, niekoniecznie Zatoki.

 

-Robin: Imponujące, że o tym pomyślałeś. Jednak potrafisz więcej niż tylko machać mieczem. Oto plany dzisiejszych podróży każdego z siedmiu statków ich floty.

 

-Robert (zaintrygowany): Jakim cudem udało Ci się je zdobyć?

 

-Robin: Jak mówiłem moje oczy sięgają wszędzie. Zwłaszcza w kierunku przeciwników.

 

-Robert: Szpiedzy?

 

-Robin: Naturalnie. Są niezbędną częścią planów. Realizują już część planu w momencie gdy rozmawiamy.

 

Lider wskazał prostym, cienkim drewnianym wskaźnikiem na plany kursów piratów.

 

-Robin: Spójrz Robercie. Najdalej na zachód od Zatoki wypłynie ten statek. Rozpiska mówi, że będzie patrolować w okolicach Viridian, a w południe, najbliższym portem dla nich będzie Umbra. Na nasze szczęście dwa statki w ogóle nie wypływają w morze, a pozostałe cztery krążą w okolicy Utah. Jestem pewien, że wrócą na czas sztormu do Zatoki.

 

-Robert: Co z tym który prawdopodobnie dotrze do Umbra?

 

-Robin: Mój człowiek z Viridian prawdopodobnie już jedzie z oddziałem najemników zatrudnionych w Nagani, by na nich czekać. Nigdzie nie znajdziesz lepszych wojaków niż tam.

 

-Robert: To prawda. Z pewnością pokonają piratów. Niesamowite...Naprawdę zorganizowałeś to wszystko jednej nocy? Jestem pod wrażeniem.

 

-Robin: Plan to zlepek wielu wcześniejszych pomysłów. Chciałem zlikwidować Braci Witalijskich już od dłuższego czasu. Teraz mając Ciebie nadarza się perfekcyjna okazja. Puściłem gołębie pocztowe z samego rana. Wszyscy wiedzą jaka jest ich rola.

 

-Robert: Korzystając z okazji. Jakie jest moje zadanie w całym planie?

 

-Robin: Tutaj mamy problem. Twoja popularność może szybko zdemaskować nasz plan. Na początku chciałem byś właśnie Ty wcielił się w rolę alfonsa.

 

-Robert (w szoku): Zaraz! Co?!

 

-Robin: To dalsza część planu. Wyślemy do ich portu, w imieniu zaprzyjaźnionej im frakcji, statek pełen kurtyzan i wina. Kurtyzany wybrane zostały przeze mnie i przeszkolone w zamachach. Nie raz korzystałem z ich pomocy i wiem, że są niezawodne. Co do wina. Wszystkie beczki zaprawiliśmy dużą ilością wywaru z mandragory.

 

-Robert: Zasną po nim w mgnieniu oka.

 

-Robin (zdziwiony): Widzę, że znasz się też na zielarstwie. Chyba Cię nie doceniłem.

 

-Robert: Wywar z mandragory nie raz pomagał mi z bólami głowy. Wiem jak działa.

 

-Robin: Kurtyzany wykonają największą część zadania. Pozbędą się wszystkich w burdelu. Tam spodziewam się najwięcej piratów. Nic ich nie rozochoci bardziej do miłosnych igraszek, niż deszczowa pogoda, właśnie to będzie ich zgubą.

 

-Robert: Nie boisz się o bezpieczeństwo kobiet? Nie wszyscy zasną jednocześnie i zaczną coś podejrzewać, gdy ich pobratymcy będą padać na ziemię. Mogą się zorientować o zatrutym winie.

 

-Robin: Stąd chciałem wysłać tam Ciebie pod przykrywką alfonsa. Mimo, iż potrafią się bronić. Wiedziałbym, że są bezpieczniejsze gdybyś tam był.

 

-Robert: Czuć, że zależy Ci na nich.

 

-Robin: Oczywiście! To moi ludzie. Polegają na mnie a ja na nich.

 

-Robert: Więc co zrobimy?

 

-Robin: Jestem zmuszony wysłać tam jednego z moich strażników. Nie rozpoznają go a jest dobrym wojownikiem. Ty zaś Robercie dostaniesz inne zadanie. Będziesz dowodził oddziałem, który nadejdzie od strony lasu zaraz gdy kurtyzany wejdą do burdelu a beczki zostaną zniesione ze statku. Waszym zadaniem będzie wyprowadzić w las wszystkie kobiety i dzieci. Uwolnij też wszystkie zwierzęta domowe.

 

-Robert: Nie wiedziałem że taki z Ciebie miłośnik zwierząt.

 

-Robin: Tylko z nimi można porozmawiać na poziomie w tym zasranym świecie. Ilu bym nie miał doradców czy partnerów handlowych, wszyscy pieprzą głupoty. A taki pies Cię wysłucha i nie wkurwi odpowiedzią.

 

-Robert (uśmiechnięty): No dobrze. A co z tymi kobietami i dziećmi? Myślisz, że wszystkie są tam nie z własnej woli? Mogą zaalarmować straż.

 

-Robin: Moi szpiedzy żyją w ich środowisku kilka lat. Wiedzą kto jest kim i komu można ufać. Zaznaczą domy węglem. Czarny symbol “T” będzie oznaczać dom z którego musicie wyprowadzić kobiety. Te na których nie będzie symbolu, miniecie. Jeżeli ich żony staną do walki za mężów, traktujcie ich jako jednego z piratów. Jak mówiłem nie sądzę by było ich wiele. Większość z nich to porwane z morza kobiety, które w głębi duszy gardzą swoimi mężami.

 

-Robert: Twój plan wydaje się nieskazitelny. Pomyślałeś o wszystkim.

 

-Robin: Myślę, że zadziała. W razie komplikacji na statku mam fałszywą ścianę, za którą schowa się kilkunastu doświadczonych wojowników. Wesprą Was w ataku.

 

-Robert: Co z kobietami i dziećmi, które uciekną do lasu? Zostawimy je na pastwę losu?

 

-Robin: Tam będę czekać ja. Jestem biznesmenem, nie wojownikiem. Udzielę schronienia uciekinierom po czym odeślę ich do domów. Do prawdziwych domów.

 

-Robert: Ta operacja... Musi być kosztowna. Wojownicy, aktorzy, składniki, transport, sprzęt. Organizacja tego wszystkiego musiała kosztować majątek.

 

-Robin: Mój skarbiec porządnie ucierpi, prawda. Lecz spodziewam się znacznie zwiększonych przychodów po wyeliminowaniu konkurencji.

 

Czas by Bracia Witalijscy upadli raz na zawsze. Wyrwiemy chwasty razem z korzeniami. Pożegnałem się z Robinem, któremu obiecałem pojawić się o czternastej na wzgórzu w lesie, by dołączyć do wojaków którymi miałem zadanie dowodzić. Przed tym jednak chciałem odwiedzić uczelnię, w której zostawiłem swój nóż. Do cichej akcji potrzebuję mobilności, w której krótkie ostrze sprawdzi się lepiej niż Zamieć. W samym już wejściu spotkałem czarodziejkę.

 

-Kara (zaniepokojona i zdenerwowana): Robert! Nic Ci nie jest? Nie wróciłeś na noc. W głowie miałam same najgorsze scenariusze!

 

-Robert (uśmiechnięty): Martwiłaś się o mnie?

 

-Kara (zawstydzona): Tak, znaczy nie tak bardzo jak myślisz, ale...

 

Objąłem Kare w ramiona mocno ją przytulając.

 

-Robert: Nic mi nie jest. Spędziłem noc w siedzibie Gildii Złodziei.

 

-Kara (zadziwiona): Co?! Porwali Cię?!

 

Robert (ciszej): Nic z tych rzeczy. Ciężko to wytłumaczyć, ale współpracujemy. Mamy wspólny cel a wiesz, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem.

 

Czarodziejka pogrążyła się na moment we własnych myślach rozumując co się szykuje.

 

-Kara (pewnie): Przysługa dla Lukasa... Chcesz pozbyć się piratów?!

 

-Robert: Właśnie dokończyłem szlify planu obmyślonego z Liderem. Ruszamy dzisiaj po południu.

 

-Kara (zdenerwowana): Zwariowaliście?! Nie możesz się tak narażać. Robercie! Nie możesz też narażać innych. Wiesz co może się stać!

 

-Robert: Plan zakłada skrytą akcję z minimalnymi stratami. Nic mi nie będzie.

 

-Kara: W takim razie idę z Tobą.

 

Czarodziejka zaczęła kierować się w stronę stojaka, na którym wisiał jej płaszcz.

 

-Robert: Kara, spokojnie. Zaczekaj. Nie możesz tam iść. Ja też nie biorę udziału w bezpośrednim starciu. Mogliby mnie rozpoznać ze statku Lukasa, tak samo jak Ciebie.

 

Zatrzymała się i przemyślała moje słowa.

 

-Kara: Nie będziesz brać udziału w walce?

 

-Robert: Moim zadaniem jest wyprowadzić cywili. Możliwe, że spotkam jednego czy dwóch szwędających się piratów lecz wiesz, że nie będzie to dla mnie zagrożenie.

 

W tym momencie na główną salę wybiegł profesor Tauros wykrzykując imię czarodziejki

 

-Tauros (głośno krzycząc): Kara!! Karaaa!!

 

-Kara: Tutaj jestem profesorze. Co się stało.

 

Profesor podbiegł jak najbliżej nas.

 

-Tauros (szepcząc): Kochana, jak Twoja znajomość starszego Kagarskiego języka.

 

-Kara (zadziorczo): Dlaczego szepczesz profesorze? Czyżby było coś czego nie wiesz?

 

Drugie ze zdań, praktycznie wykrzyczała by profesor poczuł się zawstydzony potencjalnym rozgłosem o jego niewiedzy. Roześmiałem się pod nosem, a Kara wydawała się z siebie zadowolona.

 

-Tauros (szepcząc): Ciiiszej. Chodź za mną moja droga. Potrzebuję konsultacji.

 

Kara spojrzała na profesora w pośpiechu wracającego do swojej kwatery z zaciągniętym na głowę kapturem by uniknąć rozpoznania przez innych uczniów znajdujących się w oddali. Niesamowicie ją to rozbawiło, mnie zresztą też. Chwilę później kompletnie zmieniła wyraz twarzy, spojrzała na mnie znowu swoimi zasmuconymi oczyma i powiedziała.

 

-Kara: Po prostu... Bądź ostrożny.

 

-Robert (zadziorczo): Zawsze jestem ostrożny.

 

-Kara (zirytowana): Przypomnieć Ci walkę z Sługami Katiany gdy byliśmy na Fargrave?

 

-Robert (z uśmiechem): Wtedy chciałem się tylko przed Tobą popisać.

 

-Kara (uśmiechnięta): Wiedziałam!

 

Rozstałem się z Karą uściskiem i ruszyłem do swojej kwatery po nóż, który jeszcze dokładnie zaostrzyłem. Pozostało mi tylko udać się na wzgórze w zachodnich stronach Utah. Droga prowadziła przez gęsty bardzo ciemny, przez chmury zwiastujące nadciągający sztorm las który im bliżej zatoki tym robił się mniej zadrzewiony. Po drodze minąłem kilka powozów czekających na uciekające kobiety i dzieci, by jak najszybciej odciągnąć je od niebezpieczeństwa. Gdy byłem już niedaleko ujrzałem oddział w bardzo lekkim, lecz solidnym uzbrojeniu. Byli to ludzie Robina, czekający a atak.

 

-Żołnierz (cicho): Kapitanie. Oddział melduje się na Twój rozkaz.

 

-Robert (cicho): Po prostu... Robert. Panowie, plan zakłada jak najmniejszą ilość strat w cywilach. Zapewne to wiecie, lecz chcę by wszystko było jasne. Waszym zadaniem jest tylko i wyłącznie wydostać cywilów z ich mieszkań. Nie chcę żadnej samowolki czy improwizacji. Macie moje pozwolenie na atakowanie pojedynczych jednostek wroga znajdujące się na zewnątrz przybytków, tylko i wyłącznie gdy będziecie pewni o bezszelestnym wykonaniu zadania.

 

Wskazałem palcem na część oddziału.

 

-Robert: Kusznicy! Przegrupujcie się na tamto wzgórze. Reszta z Was niech zostanie tutaj. W razie wykrycia, ostrzelajcie przeciwnika by nie zdążył wszcząć alarmu.

 

Żołnierze kiwnęli głową po czym bezszelestnie zniknęli w lesie kierując się we wskazane miejsce.

 

Wskazałem na kolejną część oddziału.

 

-Robert: Wasza szóstka. Wyjmijcie sztylety. Do czasu ewentualnego wykrycia, nie chce widzieć używanych mieczy. Macie być mobilni i niewidoczni. Waszą pozycją jest cała długość za budynkiem burdelu. Widzicie te wysokie trawy? Chcę byście ukryli się na całej ich długości. Eliminujcie pojedyncze jednostki. To idealne miejsce na atak na tych którzy wyjdą za potrzebą. Nie będą się niczego spodziewać. Ich ciała starajcie się ukrywać w zaroślach. To może być gęsto odwiedzane miejsce więc spoczywa na Was duża odpowiedzialność.

 

Powiedziałem do żołnierzy, którzy zdawali się być zaimponowani tą częścią planu. Kiwnęli do mnie głową i udali się w dół urwiska by w mgnieniu oka rozpłynąć się w gęstej roślinności.

 

-Robert: Reszta z Was, idziecie ze mną. Sygnałem początkującym całą akcję będzie ostatnia beczka z winem wniesiona do burdelu. Od tego momentu ruszamy. Chcę po dwóch żołnierzy odwiedzających jeden dom na raz. Jeden dba o bezpieczeństwo cywilów, drugi ochrania plecy lub atakuje pirata, który może wrócić, lub pozostać w domu. Ty, idziesz ze mną. Reszta. Dobierzcie się w pary.

 

Wszyscy byli gotowi. Jakiś czas cierpliwie czekaliśmy mimo ulewnego deszczu na rozwój zdarzeń. Do portu dobiły cztery statki pirackie co łącznie z dwoma zacumowanymi od rana stanowiło sześć z siedmiu statków. Ostatni prawdopodobnie już zacumował lub podchodził do cumowania w Umbra. Wszystko zgodnie z planem. Gdy sztorm rozszalał, do portu zaczął cumować kolejny statek. Większość piratów stanęła w gotowości do ataku. Wyszli z domów i kierowali się do portu skonfrontować z wrogiem. Gdy statek rozłożył swój mostek, podszedł w całej obstawie boss. Nie widziałem go z daleka, lecz wyróżniał się na tle innych olbrzymimi wytatuowanymi rękoma. Widziałem jak człowiek Robina mocno gestykulował do szefa piratów prowadząc z nim zaciętą rozmowę. Po chwili usłyszeliśmy głośny huk. Piraci jak jedna banda zaczęli wiwatować i podnosić człowieka Robina na ręce rzucając swe kapelusze w powietrze. Zdaje się ze połknęli haczyk. Ze statku zaczęła wychodzić niezliczona grupa kobiet w pięknych długich i wyzywających strojach. Gdyby tylko wiedzieli, że pod nimi, kryje się ukryte kilkucalowe ostrze... Piraci już w drodze obmacywali ochoczo kobiety a te kierowały się w kierunku zamtuza. Za nimi z wysiłkiem grupa osiłków niosła beczki pełne zaprawionego alkoholu. Budynek burdelu mimo, że olbrzymi pękał w szwach. Cała zatoka zleciała się w jedno miejsce. Już na samym początku piraci wychodzili na tyły zamtuza, gdzie jak ustaliliśmy, moi chłopcy likwidowali ich jednego po drugim nie zostawiając po nich nawet buta. Ostry deszcz tylko pomagał nam w zatuszowaniu śladów po cichych zabójstwach. Nagle drzwi wejściowe burdelu otworzyły się w nich stanął umięśniony pirat wyciągając swoją długą fajkę poprzednio upchaną tytoniem. Przed wejściem stał także osiłek Robina który przynosił beczki.

 

-Pirat (podpity): Ty, brudasie! Masz ognia?

 

Powiedział do osiłka pirat.

 

-Człowiek Robina: Oczywiście, zbliż głowę.

 

Powiedział osiłek po czym wyciągną zapałki. Ten zbliżył głowę do osiłka, który natychmiast złapał za jego szyję z wielką siłą skręcając mu kark.

 

-Człowiek Robina (pod nosem): Nie ma za co, brudasie.

 

Po czym wcisną go w beczkę z winem zamykając wieko.

 

Widziałem jak część rodzin kierowała się na wzgórze w eskorcie żołnierzy a w ich dawnych domach gdzie nie gdzie na ziemi leżał martwy pirat.

 

Gdy również odwiedziłem kilka zaznaczonych chatek, wydostając cywilów w drzwiach staną pirat, który wracał do domu

 

-Pirat (zszokowany): Co do chu...

 

Nie zdążył dokończyć zdania. Strzała z kuszy perfekcyjnie przebiła jego głowę a ten wydał pomruk zagłuszony piorunem. Mój towarzysz wciągną go do domu a kobieta, która była jego żoną na pożegnanie napluła mu na twarz. W trakcie planu okazało się, że w wielu domach pozostała lub powracała część piratów lecz moi ludzie szybko się dostosowali do sytuacji. Po wyprowadzeniu kobiet, ryglowali okna a drzwi domu z martwym piratem, zamykali na klucz, który wyrzucali w krzaki. W pewnym momencie kobieta wybiegła z budynku wrzeszcząc na cały głos.

 

-Kobieta (głośno krzycząc): Zabili Thomasa!!!! Zabili Thomasa!!!

 

Niestety wiedziałem, że taka sytuacja mogła się zdarzyć. Nim bełt z kuszy trafił centralnie w serce kobiety zdążyła zaalarmować piratów. Z wnętrza burdelu wybuchł głośny hałas spadających na ziemię tac i krzyżowanych ostrzy. Wiedziałem, że zaczęła się walka. Na szczęście na zewnątrz panował spokój, większość z nich została już zdjęta. Dowiedziawszy się o dekonspiracji, ze statku Robina wybiegła kolejna część armii która miała ujawnić swą obecność tylko w razie wybuchu walki.

 

-Robert: Wy! Upewnijcie się, że wszystkie kobiety i dzieci bezpiecznie dotarli do lasu! Ruszać!

 

Kilku żołnierzy natychmiast zaczęli otwierać oznaczone domy a kolejna garstka z nich pobiegła w stronę lasu sprawdzić czy wszyscy dotarli.

 

-Robert: Jednostka z krzaków! Dajcie znać kusznikom. Chcę by otoczyli budynek. Strzelać do każdego kto wyjdzie a nie jest kobietą! I niech nie zastrzelą mnie...

 

-Robert: Reszta za mną! Ochraniać kurtyzany!

 

Wbiegliśmy do budynku. Ciała piratów były ułożone jeden na drugim. Krwi na podłodze było tak dużo, że działała jak lustro w której można było ujrzeć swoje odbicie. Część kurtyzan leżało rannych. Pod baczną ochroną kuszników czyhających na zewnątrz, żołnierze brali je na ręce i wynosili w kierunku statku na którym Robin umieścił nie tylko wojowników, ale i czarodziei by Ci w błyskawicznym tempie pomogli cierpiącym.

 

Wyciągnąłem Zamieć kierując się z armią schodami na wyższe piętra badając dokładnie każde pomieszczenie Piraci będąc ogłupieni alkoholem nie sprawiali większych problemów. Likwidowaliśmy jednego po drugim, jednocześnie dbając o bezpieczeństwo siebie na wzajem. Działaliśmy jak jeden organizm, z tym samym tokiem myślenia. Brałem udział w wielu wojnach, lecz to był oddział godny najlepszych królów. W jednym z pokojów zauważyłem martwego już lidera piratów a obok nie go Klausa, który okazał się być jego prawą ręką.

 

-Klaus (patrząc ze złością w oczach): Ty!...

 

Chwyciłem nóż i dobiłem go. Patrząc mu w oczy

 

-Robert: Ja..

 

Z niższego piętra czuć było nieprzyjemny zapach a jeden z żołnierzy krzykną.

 

-Żołnierz: Pożar!! Uciekajcie!!

 

Wszyscy wybiegli jak najszybciej z budynku patrząc z zewnątrz jak płonie.

 

-Kurtyzana: Amanda? Gdzie jest Amanda?! Nie ma jej z nami!

 

Kobieta, z którą rozmawiałem w siedzibie brała udział w całym zajściu a ja nawet nie miałem o tym pojęcia. Jedna z kurtyzan wskazała palcem na ostatnie piętro na którym ujrzała zarys sylwetki

 

-Kurtyzana: To Amanda! Na bogów! Zróbcie coś!

 

Wszyscy stali wpatrzeni, lecz nikt nie chciał ryzykować. Zacisnąłem pięści kierując się natychmiast w kierunku płomieni

 

-Żołnierz: Kapitanie!

 

Wszyscy stali jak wmurowani z olbrzymim przejęciem na twarzy.

 

Będąc w środku czułem jak mój ubiór zaczyna się nagrzewać i powoli przylegać do skóry. Wbiegłem szybko po ledwo stojących drewnianych schodach i z wstrzymanym oddechem będąc na ostatnim piętrze wbiegłem do pomieszczenia w którym widziałem Amandę.

 

Amanda ledwo przytomna spojrzała na mnie i wymówiła słowa.

 

-Amanda (tracąc przytomność): Anioł.

 

Zbiegałem na dół. Ubrania topiąc się po moim ciele zostawiały ślady krwi zmieszanej z tkaniną. Nie wytrzymałem i puściłem oddech zaciągając się dymem, upadając na kolano z wciąż trzymaną w rękach Amandą. Zacząłem czuć ten moment. Złość zaczęła opanowywać mój umysł a z rąk na których leżała Amanda w wolnym tempie wyrastały szpony. Trzymając usta zamknięte z głębi gardła usłyszeć można było nagłaśniający się ryk. Amanda otworzyła oczy.

 

-Amanda (patrząc prosto na mnie): R...Robert?

 

Spojrzałem prosto w jej oczy. Widząc jej przerażenie odzyskałem władzę. Ruszyłem szybkim krokiem skoczyłem piętro w dół łamiąc jedną z kostek. Wybiegłem z drzwi wyrzucając Amandę przed siebie zostając z tyłu bliżej wejścia. Towarzysze odciągnęli z dala od wejścia moje parujące przez przestający deszcz ciało.

 

-Kurtyzana: Magów! Wezwijcie magów! Szybko!

 

Żołnierze biegli w kierunku statku a część z nich pozostała przy mnie.

 

-Robert: Błagam. Uciekajcie! Szybko!

 

-Żołnierz (pewnie): Nie ma mowy kapitanie. Nigdy nie widziałem tak bohaterskiego czynu. Nie zostawimy Cię!

 

-Robert (zamykając oczy): Nic nie rozumiesz! Idź stąd, ale już! Nie jesteście bezpieczni! Ja...

 

Nie zdążyłem dokończyć zdania. Spojrzałem w górę czując tylko powiew wiatru i dźwięk uderzających o skały fal. Wokół ujrzałem morze. Stałem na niewielkiej skalnej wysepce a po moich ranach jak i towarzyszach nie było śladu. W oddali widziałem tylko płonące budynki z Zatoki.

 

Wskoczyłem do wody popłynąłem. Po dłuższym czasie znalazłem się już na brzegu w porcie Zatoki. Przy brzegu leżała sterta ciał piratów. Z jednego z nich zdjąłem spodnie i koszulę i założyłem je. Lepiej to niż nic.

 

Idąc zdezorientowany w stronę płonących budynków zobaczyłem kilku z żołnierzy z którymi przeprowadzałem akcję. Ładowali beczki pełne skarbów piratów na statek Robina. Gdy jeden z nich zobaczył mnie, zrobił minę jakby zobaczył ducha. Z otwartymi ustami upuścił beczkę i podbiegł przyjrzeć się bliżej.

 

-Żołnierz (w szoku): Na niebiosa! Robert?!

 

-Robert: Co się stało?

 

-Żołnierz: Co się stało? Ty mi powiedz?! Magowie byli w drodze by uleczyć Twoje rany a Ty zniknąłeś sprzed naszych oczu! Co się stało do licha?!

 

-Robert: Wszyscy są cali? Nic złego się nie stało?

 

-Żołnierz: Mówisz o Amandzie? Dojdzie do siebie.

 

-Robert: Nie! Nic Wam nie zrobiłem?

 

-Żołnierz (zakłopotany): Co niby miałeś nam zrobić? Byłeś świetnym dowódcą! Akcja była przeprowadzona bardzo dobrze. Robin jest zadowolony po wszystkim co o Tobie usłyszał i równie zdziwiony tym co się stało.

 

-Robert (krzyczy): Ile czasu minęło od naszego ataku?!

 

-Żołnierz (zakłopotany): Dwie godziny... Na pewno dobrze się czujesz?

 

-Robert: Ja... Wybacz, że się uniosłem.

 

-Żołnierz: Twoje rany... Ostatnio, gdy Cię widziałem ledwo żyłeś. Powiedz. Co się stało?

 

Pochodziłem chwilę po plaży szukając wymówki

 

-Robert (kłamiąc): Moja przyjaciółka jest potężnym magiem. Oglądała naszą walkę z moich oczu. Gdy tylko zobaczyła moje rany od razu przeniosła mnie by mi pomóc.

 

-Żołnierz: Niesamowite! Musi być potężna! Chciałbym mieć takiego, że tak powiem Anioła Stróża.

 

Wiedziałem, że nie była to Kara. To potężna magia teleportacji, o której rozmawiałem z Karą. Nawet będąc potężną czarodziejką nie potrafiła rzucić tego czaru. Pytane kto to zrobił.

 

Ogarnąłem się z całej sytuacji by nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Dowiedziałem się, że po udanej akcji gdybym się jeszcze pojawił, Robin chce mnie widzieć. Poszedłem do niego licząc, że jak jego żołnierz, kupi historię o teleportacji. Będąc już przy drzwiach siedziby, oddział z którym wykonałem misję przywitał mnie gromkimi brawami jak i lekkim zdziwieniem na twarzy, widząc mój stan.

 

-Robert: Dziękuję wszystkim. Byliście wspaniali. Prowadziłem nie jedną walkę i nigdy nie miałem okazji walczyć u boku tak wspaniałych wojowników.

 

Lider wyszedł z drzwi siedziby ściskając mnie z ramiona, po tym gdy usłyszał moje nadejście.

 

-Robin: Wszyscy tutaj obecni! Stawiam Wino do samego świtu! Oczywiście to nie zatrute!

 

Zażartował Lider na co wszyscy zareagowali śmiechem.

 

-Robin: Robercie zapraszam do mnie.

 

Poszliśmy do jego kwatery w dźwięku wciąż nieustających braw. Lider zamkną za mną drzwi i odsuną krzesło.

 

-Robin: A więc. Masz, jak to nazwali moi ludzie, anioła stróża.

 

-Robert (kłamiąc): Tak Moja przyjaciółka chciała czuwać nade mną przy tej bitwie. I dobrze się stało. Coś czuję, że czary Twoich magów, mogły być niewystarczające.

 

Robin spojrzał na mnie przeszywającym wzrokiem.

 

-Robin (rozluźniony): W każdym razie. Mam nadzieję, że kiedyś poznam tą Twoja, przyjaciółkę. Musi być bardzo zdolna. To co zrobiłeś dla Amandy było największym poświęceniem. Ryzykowałeś własnym życiem dla niej. Dziękuję Ci w moim i jej imieniu.

 

-Robert: Jak się trzyma?

 

-Robin: Jest poparzona, ale powinna dojść do siebie. Opiekują się nią moi najlepsi magowie i guślarze.

 

-Robert: A co ze statkiem w Umbra?

 

-Robin: Zgodnie z planem. Wojownicy z Nagani nie mieli najmniejszych problemów.

 

-Robert: To dobrze.

 

Lider wstał kierując się w stronę skarbca w jego kwaterze, wyciągając z niego worek pełen szlachetnych diamentów.

 

-Robin: Masz to dla Ciebie. Wiem, że nie umawialiśmy się na nic, ale nigdy nie spodziewałem się tak dobrze przeprowadzonej akcji.

 

Wstałem od stołu kierując się ku wyjściu.

 

-Robert: Nie zrobiłem tego dla pieniędzy tylko dla przyjaciela. Daj te diamenty Amandzie, gdy już wyzdrowieje.

 

-Robin: Cóż za szlachetność... Dobrze. Amanda je dostanie. I jeszcze coś Robercie....

 

Powiedział Robin patrząc na mnie oddalającego się w korytarzu.

 

-Robert: Tak?

 

-Robin (z uśmiechem): Coś czuję. Że nasze ścieżki jeszcze się skrzyżują. Prędzej niż myślisz.

 

Kiwnąłem głową Liderowi kierując się ku wyjściu. Pogadałem chwilę z kompanami walki którzy świętowali po zwycięstwie i udałem się w stronę uczelni z mętlikiem w głowie. Wszedłem do swojej kwatery w której czekała zmartwiona czarodziejka.

 

Kara: Słyszałam o pożarze w Zatoce. Martwiłam się. Wszystko w porządku?

 

-Robert: Kara... Muszę Ci coś powiedzieć.

 

Powiedziałem z poważną miną

 

-Kara (zaniepokojona): Co się stało?

 

-Robert: Byłem blisko przemiany. Na szczęście nikt nic nie podejrzewa ale...

 

Kara przerwała

 

-Kara (zaniepokojona): Wiedziałam, że stanie się coś złego! Ciągle miałam złe przeczucia! Co się stało? Zranili Cię?

 

-Robert: Nie... Akcja przebiegła bardzo gładko. Do czasu pożaru w burdelu. Jedna z kobiet została na ostatnim piętrze i...

 

-Kara (lekko uśmiechnięta): ...I Robert, Wybawca Uciśnionych, musiał interweniować

 

-Robert: (szyderczo): W Twoich ustach ten tytuł brzmi jak zniewaga.

 

-Kara: Dlaczego narażałeś się dla jednej osoby?

 

-Robert: To nie wszystko. Gdy wyszedłem z budynku i poczułem jak śmierć zagląda mi w oczy, nagle przeniosłem się kilka kilometrów od brzegu Zatoki, na niewielką wysepkę.

 

Kara popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.

 

-Robert: Ktoś wiedział. Ktoś wiedział co stanie się gdy zginę. Uratował tych wszystkich ludzi.

 

Kara: Robert, to nie...

 

-Robert: Wiem. Nie Ty to zrobiłaś. Pytanie kto.

 

Siedzieliśmy przez jakiś czas zamyśleni. Kara wstała z łóżka i skierowała się w stronę wanny podgrzewając wodę wlaną tóż przed moim przybyciem.

 

-Kara: Musisz być wymęczony. Wykąp się. Strasznie cuchniesz. Ja zagrzeję Ci koziego mleka z miodem. Zaśniesz po nim jak suseł.

 

-Robert (defensywnie): To te ubrania... Może i masz rację. Powinienem się wykąpać.

 

-Kara: Jutro wszystko przemyślimy na spokojnie, nie zadręczaj się tym teraz. Odpocznij

 

Powiedziała Kara po czym opuściła mój pokój udając się do jadalni.

 

Jutrzejszego dnia skieruję się do Lukasa by poinformować go o możliwości wznowienia kursów, choć zakładam, iż pierwsze usłyszy o tym z ulicy. Plotki o poległych piratach rozniosą się jeszcze przez noc. Teraz marzy mi się odpoczynek. Ostatnie tygodnie były bardzo napięte.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania