BEZIMIENNI - Prolog.

PROLOG

 

1

Polska, województwo pomorskie, 15 lipca 2034 roku.

 

Robert Sekulski przewraca na grillu skwierczące mięso. Choć na zegarze lada moment wybije osiemnasta, słońce nadal praży jak na pustyni. Do ogródka działkowego niepostrzeżenie wkradają się jego przyjaciele: Mikołaj i Renata, aby razem świętować narodziny pierworodnego potomka państwa Sekulskich.

Ostatni tydzień był jak zwariowany rollercoaster i dopiero teraz Robert mógł zaprosić kumpla z pracy, aby opić zdrowie swojego syna. Wraz z żoną Moniką długo starali się o potomstwo, więc kiedy bobas przyszedł na świat oboje uważali się za najszczęśliwszych ludzi w całym wszechświecie. Oboje byli z siebie cholernie dumni. On z niej, że wydała na świat jego wyczekiwanego syna. Ona z niego, że okazywał im troskę i pomoc w pierwszych, cholernie trudnych dniach po porodzie.

– A gdzie jest nasza mała Kruszynka? – Zapytała na wstępie Renata wymachując w stronę Roberta pluszowym królikiem.

– Hej! Zapraszam na razie do stołu, Monia z małym zjawią się niedługo, właśnie go karmi w domku letniskowym. Kiełbaski są już gotowe, lada moment dojdzie karkówka.

– Dawaj kiełbachę!

Mikołaj zasiadł do stołu, wyciągnął czteropak piwa i rozrywając od razu foliowe opakowanie rozdysponował po jednym dla każdego z mężczyzn.

– To co tam słychać w wielkim świecie? – Zapytał Robert tekstem z kultowego filmu z początku lat dwutysięcznych.

– Coś tu właśnie piszą o ruskich… – Renata nie wychwyciła żartu, przeglądając coś w telefonie. – Ukraińcy zrobili im odwet za ostatnie ataki. Tutaj jest napisane, że po ostatnim odbiciu Krymu, kontrofensywa ukraińskiej armii wdarła się na terytorium Federacji Rosyjskiej.

– Daj spokój Renia! – Zganił ją narzeczony. – Fajnie, że Kacapom w końcu utrą nosa, bo ta wojna trwa już zdecydowanie za długo, ale na litość boską odłóż ten telefon. Nie przyszliśmy my tu rozmawiać o polityce, prawda?

– Prawda, prawda… – Robert położył na stół talerz z grillowanymi przysmakami i chwycił za puszkę z piwem. Otworzył ją i wziął od razu soczystego łyka, bekając cicho po chwili. – Choć, szczerze muszę przyznać, że bardzo się cieszę z ostatnich poczynań ukraińskiej armii. Tyle lat się bili o tę ich ziemię… Ruski wysyłał nieskończona armię żołnierzy, a tu proszę… taka Ukraina niepozorna, a przez przeszło dwanaście lat broniła swojego kraju, a teraz zakończą tą ich krwawą wojnę raz na zawsze.

– Tak myślisz? – Pyta go kontrująco Mikołaj. – Ja osobiście uważam, że Ruski nie da za wygraną. Ten ich prezydent nie pozwoli sobie na przegraną, za żadne skarby.

Ich drobną sprzeczkę przerwywa dziecięce kwilenie.

Przez okno tarasowe malutkiego drewnianego domku, na podwórze wychodzi żona Roberta trzymając na rękach niemowlę. Mężczyźni odkładają puszki z piwem na blat. Wszyscy wstają od stołu i podchodzą do świeżo upieczonej mamy. Renata wręcza małemu pluszaka.

– Ależ on ma cudowne zielone oczka!

 

2

 

W głównej siedzibie Piątej Brygady Rakietowej Obrony Powietrznej atmosfera nigdy nie była tak napięta. W całym pomieszczeniu unosi się odczuwalny strach i niepewność. Nagłe postawienie całego dowództwa w gotowości bojowej może zwiastować tylko jedno: nieuniknioną konfrontację z wrogiem.

Do pomieszczenia wbiegają kolejni z mundurowych wyrwani z nocnego letargu. Bez żadnych wymówek zjawili się na wezwanie dowódcy, i w mgnieniu oka zabierają się za pełnienie obowiązku wobec ojczyzny.

Zjechali się już prawie wszyscy. Brakuję tylko głównodowodzącego placówką: Generała Dariusza Szweda. Na co dzień mieszka w Gdańsku. Zawsze sprzeczał się z małżonką, że podczas krytycznej sytuacji zagrożenia ojczyzny, ciężko będzie mu się dostać do Gdynii, gdzie mieści się ich Dowództwo. Małżonka zawsze powtarzała, że to dyrdymały i nigdy takiej potrzeby nie będzie. Myliła się. Dzisiejsze wezwanie na stanowisko, to nie są ćwiczenia.

W końcu się zjawia. Wchodzi do pomieszczenia ubrany w strój cywilny. Nikt nie wstaje, nikt mu nie salutuje, nikt nie oddaje honorów. Wszyscy są pochłonięci swoimi obowiązkami, robią to co do nich należy. Nikt, oprócz tylko jeden młokosa, który zrywa się z krzesła, by się przywitać, ale szybko wraca do swojego zadania zdając sobie sprawę, że się wygłupił a czas ciągle nagli.

Na środku pomieszczenia znajduje się wielki stół. Stoi przy nim kilku oficerów, jeżdżą palcami po mapach, coś kreślą, linijkami wyznaczając odległości.

Szwed podchodzi do nich. Ci nie zwracają na niego uwagi.

– Co mamy Piotrowski? – Zwraca się do jednego z nich.

Major Piotrowski prostuje się, minę ma nietęgą. Z oczu kipi niepewność.

– Generale Szwed, Rosja przypuściła zmasowany atak rakietowy na terytorium Ukrainy. – Raportuje, wypluwając pośpiesznie z ust słowa. – Zaatakowano cele strategiczne krajowej energetyki jądrowej. Wybuchy odnotowano w Czarnobylu… – Piotrowski wskazuje palcem miejsca na mapie. – w Rówieńsku i w Chmielnicku.

– Jak poważna jest sytuacja? – Pyta go Generał.

– Poważnie to dopiero będzie. – Odpowiada mu, drapiąc się po siwiutkiej już głowie. – Dwie minuty temu radary w Białymstoku wychwyciły ruch na niebie, nasze Patrioty przechwyciły i straciły już trzy rakiety. Nie wiemy jeszcze gdzie spadły i jaki ładunek nosiły. Jesteśmy pewni, że wróg lada moment wystrzeli kolejne ładunki.

– Wiemy coś na temat ich pochodzenia?

– Prawdopodobnie zostały wystrzelone z terytorium Białorusi. Tak przynajmniej wskazuje wstępne wyliczenie trajektorii lotu.

– Potencjalny cel ataku?

– Nasza elektrownia atomowa. – Wtrąca się do ich rozmowy Piotr Kowalik, który wnikliwie studiuje mapę z wyrysowanymi obserwacjami.

– Kto tam zarządza? – Generał pyta się Piotrowskiego.

– Głównym Inżynierem jest Robert Sekulski. – Znów odpowiada mu Kowalik. – On tam wszystkim zarządza. Całą elektrownią.

– Dobrze. – Dariusz zwraca się już bezpośrednio do Piotra. – Wezwijcie go do elektrowni. Powiedzcie, że wdrażamy procedurę awaryjnego wyłączenia elektrowni.

W pomieszczeniu rozlega się dźwięk sygnalizujący zagrożenie. Pulsacyjnie informuje wszystkich, że radary wykryły kolejne rakiety wdzierające się nad terytorium kraju. Szwed podbiega energicznie do pulpitu. Widzi poruszające się ze wschodu punkty.

– Piotrowski! – Wydziera się na całe gardło. – Poderwać natychmiast wszystkie myśliwce. Postawcie w stan pełnej gotowości bojowej wszystkie wyrzutnie Patriot i Himars! Ogłosić pełną mobilizację!... Kto dziś odpowiada za łączność? – Generał rozgląda się po pomieszczeniu. W rogu wstaje jeden z młodych mundurowych. Przykłada dwa palce do skroni. Salutuje.

– Filipiak! Łączcie mnie z prezydentem!

– Tak jest! – Odpowiada mu młokos.

– Nie mogą trafić w elektrownie! Nie mogą! – Wydziera się, a strach moduluje każde jego słowo. – Za wszelką cenę nie możemy do tego dopuścić!

 

3

 

Służbowy telefon Sekulskiego tańczy po blacie szafki nocnej wprawiony w ruch wibracjami. Robert nigdy nie powinien był go wyciszać. Zawsze miał być gotów by poinformować go o przychodzącym połączeniu z centrali. Ostatni tydzień jednak nauczył go jednego. Dziecko obudzone przez niepożądane dźwięki, to wściekłe dziecko. Tego należało unikać, więc Robert wyciszył telefon tak aby nie przeszkadzał on w czasie snu bobasowi.

Markowy aparat cichnie na moment, żeby po chwili znów drżeć na małym kwadratowym kawałku drewna, ale Robert nadal go nie słyszy. Zbyt długo trwało wczorajsze pępkowe przy grillu. Zbyt pokaźna ilość złotego nektaru uśpiła zmysły. W chwili kiedy liczy się każda kolejna sekunda Robert śpi jak zabity. Piwo zawsze było dla niego idealnym antidotum na bezsenność.

Wibracje wybudzają jednak ze snu Monikę. Niedawno udało jej się zasnąć po nocnym karmieniu małego, teraz znów budzi ją kolejny nieprzyjemny dźwięk. Nie wstaje jednak.

Trąca męża łokciem.

Raz, drugi, trzeci. Udaje się.

Robert otwiera powieki. Słyszy telefon. Podnosi ciężką, i zaspaną głowę, spogląda na wirujące urządzenie. Chwyta telefon. Sprawdza godzinę. Kwadrans po trzeciej. Lustruje dzwoniące cyfry numeru, który doprowadził do przerwania jego snu. Numer rządowy. Nie dobrze. Cholera wręcz bardzo nie dobrze.

Na wszystkich szkoleniach mówili wprost: odbierać połączenie niezwłocznie, pod żadnym pozorem nie lekceważyć.

Robert otwiera oczy szeroko. Jego umysł w moment trzeźwieje włączając logiczne myślenie. Chwyta telefon w rękę, teraz nie wydaje on już żadnego niepożądanego dźwięku. Nie odbiera jednak jeszcze połączenia. Wstaje z łóżka na równe nogi i udaje się do kuchni, gdzie w końcu naciska na ikonę zielonej słuchawki.

– Sekulski, słu.. słucham? – Strach sprawił, że się zająknął. Nie lubił poważnych rozmów, a ta na taką się zapowiadała.

– Nareszcie się do Pana dodzwoniłem. Moje nazwisko Smaga… Kapitan Łukasz Smaga… Dzwonię z ramienia Narodowych Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej. Proszę niezwłocznie udać się Elektrowni Jądrowej w Choczewie.

– Ale po… po co? – Przerwał rozmówcy zaniepokojony.

– Proszę uruchomić procedurę awaryjnego wygaszenia łańcuchowej reakcji rozszczepienia we wszystkich reaktorach.

– Teraz? Czy wyście oszaleli? Wiecie która jest go…go… godzina? Do tego potrzebuje całej za… za… za… łogi. – Język plątał się Robertowi jakby nadal był porządnie nawalony.

– Proszę stawić się niezwłocznie w elektrowni. Wprowadzono stopień alarmowy DELTA-ARP. Ludzie już tam na pana czekają. Czy polecenie jest dla pana jasne? – Zapytał ze stoickim spokojem głos w słuchawce.

Robert zaniemówił. Serce podeszło mu do gardła i tam ugrzęzło, blokując ujście słowom. Wiedział, że nocny telefon to nie są przelewki, ale nie sądził, że sytuacja jest tak poważna. To nie są zwykłe ćwiczenia prewencyjne, o których pomyślał widząc rządowy numer telefonu na ekranie swojego smartfona. Teraz stopień DELTA-ARP, rozwiał wszystkie jego wątpliwości. To musi być realne zagrożenie użycia broni nuklearnej, lub atak na ich własną elektrownie. Czas naprawdę zbierać dupę w troki i ruszać do roboty. Jest odpowiedzialny za tę elektrownie i nie ma zmiłuj. Choćby skały srały, on musi się tam zjawić. Kiedy kilka lat temu przyjmował nominację na tę posadę, w najgorszych koszmarach nie sądził, że uruchomiony zostanie czwarty, najwyższy stopień zagrożenia, a tu proszę. I to teraz kiedy na świat przyszedł jego upragniony i wyczekiwany potomek.

W przejściu do kuchni zjawia się jego żona. Na rękach trzyma niemowlę. Całuje je po maleńkiej główce. Obudziła ich telefoniczna rozmowa Roberta.

– Coś się stało? – Pyta zatroskana widząc blednącego ze strachu męża.

– Czy polecenie jest jasne? – Powtarza się pytanie z głośnika w komórce.

– Tak jest. Zaraz tam będę. – Odpowiada patrząc na żonę.

– Nie ma czasu do stracenia. – Odpowiada mu gruby głos Kapitana Smagi.

Połączenie się zrywa.

Sekulski odrywa telefon od ucha.

– Co się dzieje Kochanie? – Zmartwiona żona nie ustępuje. Wyraz twarzy Roberta nie pozwala jej zbagatelizować odebranego połączenia telefonicznego.

– Ubierz się! Ubierz małego! – Zaczyna wydawać rozkazy.

– Powiedz mi do cholery: co się dzieje? – Szepta w jego stronę dając mu do zrozumienia, że krzyk może przerazić dziecko.

Robert wbiega do sypialni, podbiega do szafy. Wyciąga z niej dużą torbę sportową. Zaczyna chaotycznie pakować do niej ubrania.

– Zadzwonił do mnie człowiek z rządu. – Podchodzi do komody na której stoją pieluchy, butelki, mleko dla niemowląt i inne przydatne dla małych dzieci rzeczy. Wszystko pakuje do torby. – Ubieraj się! – Rzuca do żony, biorąc syna na ręce. Monika zaczyna się ubierać, po chwili znika w łazience, przerażenie Roberta nie daje jej nawet cienia wątpliwości, że ten może w jakiś sposób sobie żartować. Nad blokiem, w którym mieszkają przelatują wojskowe śmigłowce. Ryk ich silników zagłusza wszystkie inne odgłosy. Kiedy cichnie, do uszu zaczynają docierać odległe wycia syreny alarmowej. Robert całuje syna. Patrzy na niego tak, jakby miał go dziś widzieć po raz ostatni w swoim życiu. Dopiero niespełna tydzień temu pierwszy raz go zobaczył, ujrzał na swoim świecie kolejny cud, a teraz chce go całować jak gdyby świat za chwilę miał się skończyć.

– Powiedz mi w końcu czego mam się spodziewać. – W zdenerwowaniu wrzeszczy na niego Monika, nie przejmuje się już tym, że dziecko będzie niespokojne. Teraz ona sama jest niespokojna, zdenerwowana, wręcz przerażona. Przerażona wielką niewiadomą.

– Pamiętasz jak kiedyś opowiadałem historię o Czarnobylu…

– Matko Boska… Była awaria? Co teraz? – Monika nie pozwala mu dokończyć, zniecierpliwiona wtrąca swoje trzy grosze przerażenia.

– Słuchaj mnie uważnie… Nie wiem czy była awaria, ale sytuacja musi być poważna. Wprowadzono procedury związane z wysokim ryzykiem wybuchu w elektrowni. Kazano mi niezwłocznie stawić się w elektrowni…

– Nigdzie nie pojedziesz! Nie puszczę cię!

– Muszę! Jestem za to odpowiedzialny. Muszę uruchomić procedury wygaszania reaktorów.

– Nie! – Monika się buntuje, kipią w niej emocje, i znajdują ujście. Na zewnątrz, nad dachem ich domu przelatują myśliwce. Szyby w całym bloku mieszkalnym trzęsą się niemiłosiernie, mało brakuje aby się stłukły i wypadły z ram okiennych. Gdzieś włącza się alarm w samochodzie. – Jesteś odpowiedzialny za nas! – Monika krzyczy przez łzy, zdaje sobie sprawę, że go nie zatrzyma, ale mimo to próbuje wywołać u Roberta poczucie winy i odpowiedzialności. – Jesteś odpowiedzialny za mnie i za małego! Zostawisz nas tak po prostu? Co my mamy zrobić?

Robert oddaje jej w opiekę syna, przekazuje jej go na ręce i przytula ją z całych sił. Łzy napływają mu do oczu. Musi się zbierać, choć bardzo nie chce: musi. Na jego barkach spoczywa ogromna odpowiedzialność.

– Wrócę do was! Pojadę tam, zrobię co muszę i wrócę, Obiecuję!... – Monika patrzy mu prosto w oczy, choć bardzo nie chce to musi wierzyć w każde jego słowo. – Przyrzekam… A teraz weźmiesz tę torbę i zbiegniesz do podziemnego parkingu. Zamkniesz się w samochodzie. Kluczyki miej cały czas w stacyjce. Pojadę tam i dowiem się wszystkiego. Zadzwonię do ciebie i powiem co się stało. Jeśli to nic poważnego wrócę i wrócimy razem do domu, jeśli nie, powiem ci co masz robić. Weź tę kartę, nie zgub jej. – Wręczył jej przedziwny kawałek plastiku, przypominający kartę płatniczą. – Zapamiętałaś? – Pyta ją ale ona jakby nie zakodowała jego przekazu, patrzy mu w oczy i milczy. – Kochanie, zapamiętałaś?

– Tak, zapamiętałam. – Odpowiada mu w końcu. – Wziąć torbę, zbiec do garażu, kluczyki mieć w stacyjce, czekać na twój telefon…

– No to czas na nas!

 

4

 

Zbiegają po schodach z siódmego piętra budynku. Windą byłoby szybciej, ale od jakiegoś czasu nie działa. Zarządcy osiedla nie zdążyli jej do dziś naprawić. Zbiegając mijają kilku zaspanych sąsiadów. Wyszli ze swoich mieszkań by zobaczyć co się dzieje. Wszyscy są zakłopotani wyciem syreny, która sprawia, że na osiedlu zapala się coraz więcej świateł w oknach. Psy w mieszkaniach zaczynają skomleć i ujadać. Narasta wycie syren wozów strażackich, policji i karetek pogotowia, wszystkie razem tworzą jeden wielki skowyt. Pojazdy mkną jeden za drugim szosą w kierunku Choczewa. Kiedy małżonkowie docierają na parter, nadchodzi czas aby się rozdzielić, ostatnia chwila aby się pożegnać, przytulić, spojrzeć sobie głęboko w oczy, pocałować i obiecać sobie bezgraniczną miłość. I to właśnie robią. Ale nie trwa to długo, nie przeciągają tego, nie celebrują, nie mogą tego zrobić. Biegną każde w swoja stronę. Ona do podziemnego parkingu, gdzie schowa się w aucie. On na zewnątrz, do swojej sportowej beemki, która pogna na złamanie karku do elektrowni.

 

Monika biegnie po betonowych schodach na najniższą kondygnację bloku mieszkalnego. Na jednej ręce trzyma swojego syna, w drugiej ciąży jej sportowa torba wypchana po brzegi. Ciężko jej, dopiero co urodziła, a już musi pokonywać tor z przeszkodami. Dla niej to jak ekstremalne zawody.

Wbiega na podziemny parking, jest tam spokojnie, ciszę zakłóca kwilenie jej syna oraz delikatny dźwięk wyjących syren, tłumiony przez grube, czterdziesto centymetrowe ściany z żelbetonu. Ciemność rozjaśnia czujka ruchu, która po kolei zapala halogenowe światła. Monika wie gdzie ma iść, nie szuka wzrokiem swojego samochodu, bo codziennie parkują go na przypisanym do ich mieszkania miejscu. Otwiera auto, torbę rzuca na tylną kanapę, sama siada z przodu, zamyka auto od wewnątrz, kluczyki wsuwa do stacyjki. Tuli mocno syna, całuje go po głowie, zaczyna nucić kołysankę. Znała tylko jedną, tą którą nuciła jej jej matka.

 

Był sobie król, był sobie paź i była też królewna.

Żyli wśród mórz, nie znali burz, rzecz najzupełniej pewna.

Żyli wśród mórz, nie znali burz, rzecz najzupełniej pewna.

 

Kochał się król, kochał się paź, kochali się w królewnie.

I ona też kochała ich, kochali się wzajemnie.

I ona też kochała ich, kochali się wzajemnie.

 

Lecz srogi los, okrutna śmierć w udziale im przypadła,

Króla zjadł pies, pazia zjadł kot, królewnę myszka zjadła.

Króla zjadł pies, pazia zjadł kot, królewnę myszka zjadła.

 

Lecz żeby ci nie było żal dziecino ukochana,

Z cukru był król, z piernika paź, królewna z marcepana,

Z cukru był król, z piernika paź, królewna z marcepana.

 

5

 

Robert mknie jak strzała przez ulicę Choczewa. Do elektrowni zostało ostatnie kilkaset metrów. Na horyzoncie spośród gęstwiny lasu wyłania się majestatyczny kompleks elektrowni. Przez miasto wybudowane w ciągu pięciu ostatnich lat, które służy jako gniazdo dla pracowników elektrowni, przejechał bez problemu. O tej porze wszystko spowija mrok i sen. Na trasie został wyminięty jedynie przez wozy uprzywilejowane rozświetlające wszystko swoimi naprzemiennie migoczącymi światłami ostrzegawczymi. Pomimo wyjących syren alarmowych mieszkańcy nie wpadli jeszcze w panikę. Dzieje się tak dopiero w chwili kiedy Robert dojeżdża pod bramę wjazdową na teren elektrowni.

Wtedy właśnie na niebie pojawia się pierwszy rozbłysk, a po nim huk. Wyrzutnie rakiet HIMARS i Patriot stacjonujące w bazie wojsk lądowych w Gdynii zapoczątkowały swoją kilkudziesięciominutową kanonadę.

Na niebie zaczyna się pokaz militarnych fajerwerków. Obronne systemy ochrony antyrakietowej działają bez zarzutów. Choć jest to ich chrzest bojowy, ze stuprocentową skutecznością strącają kolejne pociski. Nadlatujące rakiety rozrywane są w powietrzu, nie dolatują do wyznaczonego celu jakim jest elektrownia jądrowa. Robert wie, że musi się spieszyć. Musi zatrzymać pracę reaktorów jak najszybciej.

Przed bramą ustawiona jest barykada. Stoją tam żołnierze, policjanci ze służb specjalnych, strażacy i ratownicy medyczni. W bezpiecznej odległości wyczekują najgorszego.

Robert zatrzymuję samochód przed ustawioną zaporą z drutu kolczastego. W jego kierunku zbliża się żołnierz z długą bronią, chce go wylegitymować, ale zza jego pleców wyskakuje następny i dyskutuje z tym pierwszym, gestykulując przy tym żwawo. Pierwszy z nich usuwa zaporę z przejazdu, a drugi podchodzi do auta.

– Robert Sekulski? – Pyta.

– Tak, to… to… to ja. – Odpowiada przerażony w chwilę po tym jak niebo rozjaśnia kolejny zestrzelony pocisk.

Mężczyzna obiega pojazd, wskakuje na miejsce pasażera.

– Niech pan rusza, wszyscy na pana czekają.

Robert się stresuję, żyła na jego skroni pulsuje, zbyt szybko ściąga nogę ze sprzęgła, auto szarpie, po chwili gaśnie. Nerwowo pobudza silnik do dalszej pracy. Rusza z piskiem.

– Czy za… zagrożenie jest realne? – Głupio pyta żołnierza.

– Nie widzi pan co się dzieje? Ruskie zaatakowali elektrownie jądrowe na Ukrainie, teraz chcą się dobrać do naszej. – Mężczyzna mówi to z takim spokojem jakby podawał wyniki sportowe z ostatniej kolejki pierwszej ligi, a nie informację o początku konfliktu zbrojnego. – U Szwabów i Czechów radary też wykryły ruch na niebie.

 

Zajechali pod elektrownie przed główne wejście służbowe. Robert dał po hamulcach, ich ciała pochyliły się bezwładnie do przodu. Z kilku piętrowego budynku wybiegli kolejni żołnierze. Pośród nich wyłania się kolega z pracy Roberta: Mikołaj. Skinieniem ręki nakazuje Robertowi, aby się pospieszył. Ten gasi auto i wybiega w pośpiechu nie zatrzaskując nawet za sobą drzwi, nie zabierając kluczyków. Biegną przez korytarze w asyście wojaków.

Mikołaja też wyrwano z ciężkiego snu. Jest tą sytuacją tak samo przerażony jak Robert. Kto by zresztą nie był? Obudzili ich w środku nocy, kazali zbierać dupę w troki i oznajmiając konflikt atomowy, nakazali wyłączyć potężną elektrownie jądrową, kiedy nad ich głowami strącano kolejne rakiety. Każdy by się bał. Każdy by się jąkał ze strachu.

Przez moment znów pożałowali przyjęcia posady głównych inżynierów w elektrowni jądrowej. Przez ostatnie lata nie czuli takiego zawodu ani razu, a tu proszę, jedna noc, i kolejny raz myślą o tym jaki błąd popełnili. Do tej pory nie było na co narzekać. Praca na jedną zmianę, od poniedziałku do piątku, odbębnić swoje, i fajranckik. Trzydzieści pięć tysięcy wypłaty zawsze wpływało na konto na czas, do tego służbowy apartament na nowo wybudowanym osiedlu dla pracowników elektrowni. Czasem jakieś szkolenia, służbowe wyjazdy. Największy stres był wtedy, kiedy elektrownie wizytował premier bądź prezydent. A to było raz czy dwa razy do roku. Żyć nie umierać. Aż do dziś.

Wpadają w końcu do głównej sterowni. Kilkanaście osób w asyście uzbrojonych wojskowych czeka na swoich stanowiskach pracy. Między nimi kręci się kapitan Łukasz Smaga, nie kryjący przed nikim swojego zdenerwowania.

– Na miłość boską, gdzie pan się podziewał!? – Nawrzeszczał na Roberta od progu. – Stoimy na skraju trzeciej wojny światowej! Bierzcie się do roboty! Nasze systemy rakietowe i myśliwce z ledwością sobie radzą, a ruskie ani myślą by odpuścić.

– Panowie, słyszeliście co powiedział pan kapitan. – Sekulski rozejrzał się po sali. – Bie… Bierzemy się za awaryjne wygaszanie. Rozpocząć procedury!

– Ile to może potrwać?

Smaga podszedł do Sekulskiego, ale ten zbagatelizował go, ominął i podbiegł do pulpitu z dotykowym ekranem. Wpisał jakis kod, Mikołaj zrobił to samo na drugim pulpicie.

– Procedura rozpoczęta. Temperatura w normie. Reaktor nr jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, i sześć gotowe do schłodzenia i wygasz…

Wykrzyczał któryś z młodszych inżynierów, ale przerwał mu ogromny huk. Budynek zatrząsł się w posadach. Szyby roztrzaskały się, i wyleciały z framug. W pomieszczeniu zaczęła wyć syrena alarmowa.

– Kapitanie, jedna z rakiet uderzyła w budynek elektrowni.

Krzyczy ktoś z korytarza, po chwili wbiega do sterowni. Smaga wybiega z nim na zewnątrz. Mikołaj podbiega do okna.

– To reaktor numer pięć. – Krzyczy z przerażeniem.

Cała załoga podbiega do szafek usytuowanych pod jedną ze ścian. Otwierają je i w przedziwnym, nieskoordynowanym tańcu wkładają na siebie kombinezony i maski. Rozlega się dźwięk telefonów. Wszyscy współpracownicy Roberta mają to chwilowo gdzieś, najważniejsze jest jak najszybciej przywdziać ochronne ubranie.

Roberta telefon też hałasuje. Czuję to pod kombinezonem, czuję jak w jego kieszeni wibruje iPhone. Zaraz oddzwoni, to pewnie jego zmartwiona żona. Zmartwiona na śmierć, ale on teraz nie może oddzwonić, musi dokończyć procedurę, inaczej będzie koniec świata.

Niebo nad elektrownią płonie. Blask wybuchów rozświatla wszystko dookoła. Myśliwce szaleją w powietrzu, próbują zestrzelić kolejne nadlatujące pociski. Wyrzutnie na lądzie walą salwe za salwą. Wszędzie wyją syreny. Strażacy starają się ugasić płonący reaktor. Niedaleko spada kolejny pocisk. Nie trafia w elektrownie, ale tuż opodal niej, unosząc w powietrze dziesiątki drzew i tonę ziemi. Od niewyobrażalnej tragedii było naprawdę blisko. Już jeden płonący reaktor przyniesie ludzkie żniwo, a co dopiero kolejna eksplozja. Robert nie może do tego dopuścić, musi wyłączyć te cholerne reaktory.

Budynek znów się zatrząsł.

– Panowie zakończmy to wreszcie! – Wybełkotał niewyraźnie do kolegów.

Kończyli się ubierać. Dwóch uciekło kiedy tylko nałożyli maski. Nikt ich nie gonił, nie zatrzymywał. To ich wybór. Mają swoje rodziny, mają prawo się bać. Nikt ich nie będzie oceniać.

Ruszyli wszyscy do głównego kokpitu. Pracowali intensywnie. Cała załoga jak jeden organizm. Robert znów stuknął palcem w dotykowy ekran, wpisał coś na nim, zatwierdził przyciskiem.

– Gotowe! – Wykrzyczał. – Możecie wracać do swoich rodzin.

– Nic nie jest gotowe! Przecież reaktory będą potrzebować chłodzenia przez kolejnych kilka tygodni. – Zaczął mądrować się jeden z asystentów.

– Zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy! Piątka i tak wypluła już promieniowanie na zewnątrz. Wracajcie do swoich rodzin. Nic tu po nas! – Robert wczuł się w rolę mentora. – Teraz już wszystko w rękach naszego wojska, w Boskiej opatrzność. No już, na co czekacie? Ratujcie swoje rodziny!

Ponaglił ich, wszyscy wybiegli w popłochu. W pomieszczeniu został już tylko on sam. Rzucił jeszcze raz okiem na monitory. Na większości z nich wskaźniki sygnalizowały alarm i zagrożenie dla zdrowia i życia załogi. Promieniowanie było już wysokie. Teren przy elektrowni skażony.

Robert rozpiął kombinezon, wyjął z kieszeni komórkę i wybierając numer do swojej żony wcisnął ją pod gumową maskę. Zasunął kombinezon ochronny. Ruszył ciemnymi korytarzami na zewnątrz. Co rusz przebiegali nimi żołnierze i pracownicy elektrowni. Na suficie świeciły się lampy sugerujące drogę ewakuacji. W głośniku telefonu Robert usłyszał szmer, znak, że żona odebrała połączenie.

– Kochanie jak się trzymasz? Wszystko dobrze? – Zapytał ale odpowiedział mu kolejny szmer i szum. – Kochanie słyszysz mnie? – Ponowił pytanie, ale i tym razem damskiego głosu nie uświadczył. Pozostała mu nadzieja, że jego żona słyszy jego głos. – Monika, jeśli mnie słyszysz to nie wychodź z podziemia. Ja zaraz do ciebie dotrę, ale posłuchaj mnie uważnie. Wyjdź z samochodu. W północnej części po… po… podziemi naszego bloku znajdują się zielone drzwi. Wisi na nich tabliczka, że nie wolno tam wejść. – Robert dyszy i sapie, ciężko mu rozmawiać, stres ogarnął jego ciało. Na dodatek nawet nie wie, czy jego żona go słyszy, czy rozumie to co on chce jej wytłumaczyć. – Otworzysz je za pomocą kodu 279216, powtarzam 279216, wbiegnij tam i zatrzaśnij drzwi, zejdź na ukryty poziom pod parkingiem, tam znajdziesz kolejne drzwi… O… O… Otworzysz je kartą, którą ci wręczyłem. Znajdziesz tam schron. Nikomu, nie… nie… nie… nie otwieraj. Chyba, że ktoś sam będzie posiadał kartę dostępu. Nie wychodź stamtąd tak długo jak… jak będziesz w stanie. Kocham cię. Ja już do ciebie pędzę…

Połączenie wciąż było aktywne, nikt z nich się nie rozłączył. Robert chciał do nich mówić, być przy żonie i synu choćby w taki sposób.

Wybiegł na plac przed elektrownie. Jego auto stało tak jak je zostawił. Drzwi otworzone na oścież, a kluczyki w stacyjce.

– Już do was pędzę, pędzę kochanie. – Przebierał nogami ile sił.

Nim dobiegł do samochodu, świszczący grad pocisków uderzył w elektrownie. Wszystkie obiekty stanęły w płomieniach.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Dla mnie ten styl ma w sobie dużo niepotrzebnych słów np pierworodny potomek, przecież to prawie tautologia. Kiedyś może przeczytam całość, ale raczej nie
  • Dziękuję za komentarz i ocenę. Na pewno wezmę sobie Twoje rady do serca ;)
  • Michał_darkzone a nie, nie oceniam, szczególnie, że nie doczytałem zbyt daleko. Napisałem tylko dlaczego nie doczytałem zbyt daleko
  • Akwadar rok temu
    Ciekawa fabuła, ale technika leży. Pójdę jednak do następnej części.
  • Dzięki za chęć przeczytania. Cały czas się uczę.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania