Poprzednie częściBEZIMIENNI - Prolog.

BEZIMIENNI - Rozdział 1 - Witajcie we Wrocławiu..

WITAJCIE WE WROCŁAWIU

 

1

 

– Ciekawe jak tutaj żyło kiedyś… – Daniel Zatorski wraz z kolegami zaczyna rozmyślać.

Rozmyślali tak każdego wieczoru.

Każdego wieczoru snuli domysły i dzielili się podsłuchanymi historiami starszych mieszkańców. Każda z nich była dla nich cenna.

Trójka przyjaciół bardzo ceniła sobie historię, zwłaszcza tę zapomnianą, tę o której mówiono niechętnie, tę która wydarzyła się na kilka lat przed ich narodzinami. Wszyscy trzej urodzili się już w innych czasach, w innej rzeczywistości. Nic nie było takie jak z opowiadań starców, którzy jeśli tylko dożyli, lub ich mózg nie zamienił się w galaretę, to potajemnie dzielili się wiedzą z czasów zamierzchłych, kiedy świat był jeszcze spokojnym i pięknym miejscem. Z czasów kiedy Polska liczyła dziesiątki milionów mieszkańców, a jej terytorium nie ograniczało się do niespełna pięćdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych.

Oczywiście ludzką naturą jest nie doceniać otaczającej rzeczywistości, więc chłopcy często słyszeli od starszych pokoleń, że kiedyś to i tak była ta sama bieda, a świat który dobrze znali ich dziadkowie za szybko pędził naprzód by dogonić zachód: jego kulturę i politykę. Przodkowie i tak narzekali na co tylko mogli. A to psioczyli, że utrzymanie rodziny było za drogie, że służba zdrowia słabo zorganizowana i do lekarzy specjalistów czekano w kolejkach po kilka lat. Biadolili jak najęci, że w latach dwudziestych paliwo było horrendalnie drogie, ale co mają powiedzieć oni?

Oni nawet nie wiedzą jaką dokładna wartość ma złotówka. Oficjalna waluta już dawno przestała być akceptowana, teraz liczy się tylko towar. Im lepszy towar posiadasz, tym lepsze dobra jesteś w stanie nabyć. Proste jak budowa cepa.

Oni nie wiedzą co to jakakolwiek służba zdrowia, o lekarzach nie ma co wspominać, a o lekach można pomarzyć, no chyba że masz świetny towar to wiadomo: handel wymienny. Wszyscy jednak dobrze wiedzieli jedno: jak cię coś dopadło poważnego to kaplica. Nie ma ratunku.

Benzyna i ropa to osobny rozdział życia, towar ekskluzywny, zakazany dla szarych obywateli. W czasie Drugiej Wielkiej Wojny tych drogocennego surowców brakowało jak nigdy wcześniej na całej kuli ziemskiej. Kiedy konflikt się zakończył, a ziemię zawładnął mrok, towar stał się mitem, legendą, ci którzy go posiadali tracili życie. Państwo konfiskowano każdy mililitr drogocennych płynów. Za nielegalne posiadanie paliwa był po prostu stryczek.

Ale przyjaciół tego wieczoru stryczek nie interesował, interesowała ich historia świata.

– Może dziś lepiej porozmawiajmy jak życie może wyglądać gdzieś indziej. Jak myślicie, jak jest teraz w Ameryce? Chciałbym się tam kiedyś stąd wyrwać. – Łukasz proponuję zmianę tematu.

– A ten znowu swoje! Tylko ta Ameryka, i Ameryka! – Zaoponował najstarszy z nich: Paweł. – O Polsce porozmawiajmy, o naszym pięknym kraju!

– A co w niej pięknego? Jedno miasto, kilka osad, smród, kiła i ciągnący się w nieskończoność płot… A taka Ameryka bracie… tam ludzie są wolni. T noo musi być życie.

Łukasz nie ustępował. Dławił się szarym i brudnym krajem, w którym przyszło mu żyć. A życia tego nienawidził. Nienawidził po stokroć.

– Daj spokój Paweł, jutro Łuki ma urodziny, pogadajmy o tej jego Ameryce, co nam szkodzi. – Wtrąca swoje trzy grosze Daniel, mrugając w stronę Pawła okiem.

 

Łukasz uśmiechnął się i skinieniem głowy podziękował Zatorskiemu za wsparcie, po czym otworzył szeroko usta aby zacząć debatę na temat swojej wymarzonej Ameryki. Paweł wyczuł w moment intencje przyszłego jubilata i odezwał się szybciej.

– No właśnie, urodziny! Chłopie, jutro kończysz siedemnaście lat, za rok cię do służby wezwą, jak nie zdasz egzaminów to kaplica, będziesz gówna sprzątał.

– Pawełku, po pierwsze: gówna też ktoś musi sprzątać, a po drugie, zanim skończę osiemnaście lat wyrwę się z tego syfu, i tyle mnie widzieli.

– Zapomnij! – Paweł wybuchnął śmiechem. – Nie, kiedy ja stoję na warcie… Na mojej zmianie nikt nie przekroczy płotu. – Zrobił krótką przerwę. – Nikt poza mną oczywiście.

– Muszę cię zasmucić przyjacielu. – Daniel Zatorski poklepał po ramieniu Łukasza Białka. – Muszę się z nim zgodzić. Czasy są jakie są: każdy widzi. Ostatnio paru Strażników zmarło, miejsca się zwolniły, o etat przy płocie jest o wiele łatwiej niż jeszcze za czasów Kaczmarka. On się uczył i historii, i strzelania, i teraz nie żałuję co nie? – Spojrzał na Pawła.

– Nie mogłem trafić lepiej. – Odpowiedział Paweł Kaczmarek. – No ale jak chce sprzątać gówna i trupy chować to jego sprawa. Będzie miał dużo czasu do przemyśleń o tej swojej zasranej Ameryce.

 

2

 

O poranku Stefan czuje się już zdecydowanie lepiej. Po ostatnich tygodniach okupionych silnym kaszlem i dusznościami nie pozwalającymi mu spać, dziś w końcu obudził się wyspany. Poranna kawa była zbędna, czuł się naładowany energią.

Pomimo tego jego osobisty lekarz, doktor Marian Zaucha zjawił się z codzienną wizytą. Jego kultura pracy nie pozwalała mu odpuścić porannych wizyt u pacjentów, zwłaszcza u tak ważnych pacjentów.

– To co, zacznijmy od inhalacji. – Zaucha wyciągnął plastikową, pożółkłą już maskę do inhalacji i zaczął podłączać ją do aparatury usytuowanej w rogu gabinetu.

– Czy to konieczne? – Zapytał widocznie niezadowolony Stefan.

– Konieczne. – Odpowiedział mu ze spokojem. – Wyniki nie są zadowalające. No chyba, że chce pan Prezydent znów opaść z sił i trafić na wózek. To pański wybór.

– Niech już będzie.

 

Stefan usiadł na wysokiej klasy welurowym fotelu i założył maskę do inhalacji. Chciał jak najszybciej wrócić do pełni sił. Nie chciał natomiast aby jego poddani musieli znów widywać go poruszającego się na wózku inwalidzkim. To byłoby równoznaczne z jednym: czas Prezydenta Stefana Zatorskiego dobiega końca. Opozycjoniści rychło szykowaliby się do przejęcia władzy, a chętnych na objęcie stanowiska głowy państwa było przynajmniej kilku, w tym największy konkurent Stefana: Grzegorz Stolnicki.

Stolnicki w przeciwieństwie do aktualnie rządzącego Polską, a raczej jej skrawkiem - tym co z niej zostało, wolałby aby jałowa ziemia jego przodków stała się terenem neutralnym, a pozostałości polskich gruntów nadające się do zamieszkania wcielić w struktury państwa niemieckiego.

Prezydent Zatorski brzydził się nim. Brzydził się po stokroć każdym kto chciał splamić nieskazitelną historię jego przodków, tych którzy walczyli na wszystkich frontach, wszystkich wojen, o wolność i o niepodległość. Teraz tym samym państwom, które niegdyś grabiły, gwałciły i zabijały Polaków Stolnicki chciał oddać ostatnie kilometry ojcowizny. Zatorski na to nie mógł pozwolić. Nie chciał by jego kraj znów wymazano z mapy jak nic nieznacząca plamę.

W gabinecie rozległ się odgłos pukania do drzwi.

– Wejść! – Krzyknął doktor Zaucha wyręczając swojego pacjenta.

W drzwiach stawił się jeden z żołnierzy, wyższy stopniem, szczupły i wysoki brunet. W dłoniach miętosił czapkę, poliki miał zaczerwienione od pierwszego jesiennego wiatru. Zatorski wyczekiwał go jak każdego poranka.

– Można? – Zapytał niepewnie wojskowy.

Zatorski prawie niezauważalnym skinieniem głowy zaprosił go do środka. Mężczyzna jak zawsze usiadł na drewnianym taborecie, i zaczekał aż doktor Zaucha skończy regulować maszynę do inhalacji. Ta po chwili zaczęła pracować, wypełniając pomieszczenie odgłosem pracy silnika, kilka pomieszczeń dalej zaczął pracować agregat prądotwórczy napędzany benzyną. Doktor poklepał Stefana po ramieniu i bez słowa opuścił gabinet. Wróci do pacjenta za kilkanaście minut, kiedy dawka roztworu do inhalacji się skończy i będzie mógł mu na osobności przedstawić wyniki jego badań. Bardzo źle rokujące wyniki badań. Teraz czas na poranną audiencie, lepiej nie przeszkadzać.

 

– Raportuj. – Zaczął Stefan niewyraźnie. Maska zniekształcała jego głos.

– Sytuacja na Starej AOW… – Mężczyzna sypnął skrótem, ale Zatorski doskonale wiedział, że chodzi o dawną Autostradową Obwodnicę Wrocławia. Niegdyś tętniąca życiem autostrada teraz była ostatnią bezpieczną drogą dla człowieka, choć szarzy obywatele się tamtędy nie poruszają, w obawie przed wciąż zwiększonym promieniowaniem jonizującym i potworami. Po drodze poruszają się za to wojskowe patrole monitorujące sytuację całą dobę, strzegąc stołecznego miasta przed zagrożeniem ze strony łotrów i mutantów. – Jest daleka od choćby satysfakcjonującej. Patrole skarżą się na braki w zaopatrzeniu, Brakuje im już prowiantu i amunicji. Do tego zaczęły się pierwsze przymrozki, stróżowie nocami marzną, morale spadają, a Stolnicki usilnie próbuje ich buntować przeciwko Panu.

Stefan przewrócił tylko oczami z niezadowolenia, i dalej wsłuchiwał się w raport z ostatnich dwudziestu czterech godzin.

– Na Bielanach grupa Czecha zlikwidowała stado dzików, nie duże. Liczyło mniej więcej dwadzieścia osobników, większość z nich była zmutowana. Pobrano próbki do badań, ale żadna z nich nie wykazała właściwości leczniczych.

Stefan znów oczami wyraził swój zawód, i przysłuchiwał się kolejnym doniesieniom spoza płotu.

– W okolicach dawnego miasta Oleśnica, na jednej ze wsi zauważono nocą jakiś ruch. Podejrzewamy Włóczęgę albo Nagiego. Nakazałem podwoić patrole i wzmożyć czujność.

Prezydent tym razem pokiwał głową w ramach uznania.

– Jeśli chodzi o tę dzikie winiarnie niedaleko Trzebnicy, które pan Prezydent kazał zbadać… – Wojskowy posmutniał. – Niestety wszystkie owoce wykazują promieniowanie powyżej normy. Będziemy musieli obejść się smakiem… Ale mam jeszcze jedną wiadomość, taką która na pewno poprawi Panu nastrój.

Stefan Zatorski zrobił oczy jak pięć złotych. Liczył właśnie na taką końcówkę, liczył, że kiedy pułkownik Marek Skibicki skończy przekazywać mu złe informacje to na koniec zostawi mu jakąś perełkę, jakąś nadzieję, coś co zrobi mu dzień. Nie mylił się. Skibicki miał w rękawie prawdziwego asa.

– W nocy przy wschodniej części płotu, w sektorze dwunastym schwytano mężczyznę, w średnim wieku, na oko po trzydziestce. Młody Kaczmarek obezwładnił intruza, przeszukał go i powiadomił patrol. Przetransportowaliśmy go już do celi. Nie miał przy sobie oczywiście dokumentów, ale w jego plecaku znaleźliśmy słoik z zawartością pochodzenia roślinnego.

Zatorski zwinnym ruchem zerwał z twarzy maskę inhalacyjną. Skibicki stanął na równe nogi. Prezydent również zerwał się z welurowego fotela i rzucił rozkazująco.

– Prowadź mnie tam natychmiast! Na co my jeszcze czekamy.

 

3

 

Łukasz Białek zeszłej nocy nie zmrużył oka prawie wcale. Ciągle myślał o tej wyśmiewanej przez wszystkich Ameryce. To było jego marzenie, takie z dzieciństwa, i to marzenie przetrwało do dziś. Każda godzina jego nic niewartego życia, w nic niewartym kraju, przepełniona była marzeniem o ucieczce, najlepiej tam za ocean, tam gdzie wszystko jest inne - lepsze. Z łóżka zerwał się jeszcze przed budzikiem, i tak tylko kręcił się i wiercił na prowizorycznym łóżku zbitym z kilku drewnianych palet. Pierwszą myślą jak zawsze było śniadanie przy blasku świecy i czasopismo. Stare gazety, które mieszkańcom miasta służyły jako opał, albo papier do tyłka, on wykradał i czytał. Chciał wiedzieć jak się żyło kiedyś, kiedy jeszcze Europie nie groziło widmo Wielkiej Napaści.

Tego poranka przeglądał jakiś zagraniczny miesięcznik motoryzacyjny. Pełno w nim było zdjęć pięknych samochodów, takich samych jakie teraz zalegały na ulicach całego kraju. Kiedyś piękne i luksusowe, teraz zaniedbane, zdezelowane i skorodowane przez czas. Ah, ile on by dał żeby móc taką furą jak z obrazka przemierzać szosy Ameryki. Wsiąść w jakiegoś dodga albo mustanga i pomknąć w stronę zachodzącego słońca.

Tu na tym zadupiu, o jeździe autem może tylko pomarzyć, tak jak i o tej swojej Ameryce. Samochodami poruszać mogą się tylko wojskowi. Paliwo jest zarezerwowane przecież wyłącznie dla rządu, a i o sprawny wóz nie jest łatwo ani trochę. Cywilom zostają rowery i to co najwyżej te z drugiego sortu. Raz jeden z mieszkańców pokusił się o jazdę skradzionym wojskowym wozem, ale kara za to była surowsza niż można się tego było spodziewać. Do dziś biedak kopie doły na cmentarzu znajdującym się poza bezpieczna strefą, każdego dnia narażając się na ekspozycję promieniowania.

Przez brudną szybę okna przedarły się pierwsze promienie wschodzącego słońca. O tej porze roku oznaczało to przykry obowiązek pracy. Łukasz wrzucił na siebie płaszcz, który lata swojej świetności miał już dawno za sobą, i obojętnym – Do zobaczenia! – pożegnał się z bujającą się na fotelu matką.

Do koszar wojskowych dotarł po kilkukilometrowej pieszej wędrówce. Mróz i silny wiatr utrudniały przebycie trasy, i przyczyniły się do jego spóźnienia.

– A ten jak zwykle na zegarku się nie zna. – W szatni dostrzegł go jego przełożony Karol Kowalczyk. – Przebieraj te szmaty szybko i szoruj na obierak! Ale to już! Zaraz zejdzie się tu kompania, nie dość, że żarcia dostaną tyle co kot napłakał, to jeszcze będą musieli na nie Bóg wie ile czekać? Oj, doigrasz ty się kiedyś. Kończ no szybko te pełnoletność i niech cię po za strefę wyślą, to docenisz ciepła posadkę na zmywaku. Tffu…

Kowalczyk splunął na kafelki, dając upust sowjej złość. Był szefem kuchni w koszarach, z wszystkimi wojskowymi starał się żyć dobrze, żarcie dzielił sprawiedliwie to i żołnierze go lubili. Gdyby powiedział choć jedno słowo Łukasz wyleciałby z kuchni z hukiem, a tego główny obierający ziemniaki bardzo by nie chciał. Choć bardzo nie lubił swej pracy, to codziennie wpadał mu obiad na wynos, na co szarzy mieszkańcy Wrocławia nie mogli sobie pozwolić. Musiał więc tkwić i znosić Kowalczyka, a Kowalczyk jego. Toksyczny związek, no ale cóż, jakoś żyć dalej trzeba.

– Yak matka? – Zapytał go po chwili łamaną polszczyzną Vadym, Ukrainiec przybyły do Polski podczas kiedy w 2022 roku ruskie zaatakowały Ukraińców, rozpoczynając tym samym prolog do Wielkiej Napaści.

– Dziś mi nie była w stanie nawet mnie pożegnać. – Odpowiedział mu Łukasz przysiadając do niego i pochylając się nad wielką misą pełną kartofli.

– Blyat! Bedzie lepiej kiedy?

– Nie ma leku, lepiej nie będzie… Obieraj te ziemniaki Vadym, zaraz przyjdzie pierdolnięty i się będzie czepiał.

W myślach znów miał swoją Amerykę, ona pozwalała mu zapominać w jakim beznadziejnym i martwym punkcie swojego życia utknął. Na zadupiu, w odciętym od reszty świata kraju: gdzie psy dupami szczekają. Tak przynajmniej zawsze powiadał jego ojciec.

Z myśli o Wielkim Kanionie, o którym czytał kilka dni wcześniej wyrwał go nie kto inny jak przełożony Karol. Postawny chłop zaprosił go wymownym gestem przed ladę garmażeryjną. Czas wydawać posiłki. W kolejce ustawiło się już całe stado głodnych kogucików, gotowych do rzucania słownych zaczepek w stronę Łukasza. On tych chujów nie lubił tak samo jak oni jego, ale cóż, taka praca. Odpękać swojej i jakoś to będzie, powtarzał każdego każdego dnia.

Nadstawili swoje talerze, a Łukasz chochlą zaczął nakładać każdemu po kolei: ziemniaki, surówka z czegoś co przypominało warzywa, i jakiś ochłap zmielonego mięsa. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak gówno, ale do wyboru miało się dwie opcje: zjeść gówno, albo nie zjeść nic.

Żołnierze w kolejce zazwyczaj się kłócili, śmiali, śpiewali, klęli jak najęci bądź narzekali na swój los. Standard wojskowego życia jak w mordę strzelił.

Łukasz zazwyczaj oblewał ich małpie zachowania ciepłym moczem, ale tym razem zaciekawiła go rozmowa dwóch zakpiorów.

– … Pierdolisz? Naprawdę podejrzewają, że to ktoś z obszaru zero? – Zapytał jeden z nich, ten niższy.

– No, pojebana akcja. Kolejny w tym tygodniu bez papierów. Lgną teraz tu jak muchy do gówna. – Odpowiedział mi ten wyższy, z nonszalanckim wąsikiem.

Łukasz zaśmiał się pod nosem, słysząc idealne wręcz podsumowanie ich posiłku i jego życia, i w sumie nie tylko jego: każdego z polskich obywateli, którzy bez żadnego wyjątku zmuszeni są tkwić w tym samym gównie, aż po uszy.

– Stary pewnie wkurwiony co? Oberwie się temu chłopu po dupie za włóczenie się po strefie.

– To jeszcze nic. – Młody wąsacz ściszył głos, aby nikt nie słyszał co ma do oznajmienia swojemu niższemu koledze. Łukasz jednak będący na wprost nich, za ladą, usłyszał szept doskonale, i jeszcze bardziej nadstawił ucha. – Podobno znaleziony przy nim Algi!?

– Czyli to prawda? Sezon się zaczął! – Szepnął tym razem niższy.

Łukasz cały wzdrygnął, po chwili spojrzał w stronę mężczyzn, aby upewnić się czy aby czasem nie zorientowali się, że ich uslyszał. Mężczyźni szybko to zauważyli i ucięli temat.

– Na chuj się patrzysz? Chcesz w łeb? – Zaatakował Łukasza wyższy z wojskowych. – Ładuj mi tu kurwa mięska jeszcze! Raz, raz! Nie żałuj, kurwa!

Uff.. Chyba się nie zorientowali.

 

4

 

Metalowe drzwi do jednego z pokoi przesłuchań usytuowanego w koszarach wojskowych otwierają się na oścież. Do środka wchodzą cztery osoby. Dwóch żołnierzy, z bronią przewieszoną przez ramię, Pułkownik Skibicki, a na szarym końcu on: Prezydent Polski Stefan Zatorski. W centrum pomieszczenia stoi metalowy stół, metalowe stare krzesło, a na krześle siedzi schwytany przez patrol strzegący płotu mężczyzna.

Jest nagi, nagusieńki, taki jakim matka natura go stworzyła. Kuli się z zimna. Metalowe krzesło potęguje wrażenie chłodu. Jest zmarznięty na kość, jakby noc spędził nagi na dworze, a nie w pomieszczeniu. Zresztą cóż to za różnica, w pwinicznej celi, tak jak w całym mieście nie ma przecież ogrzewania. Prądu też nie ma. Światło wpada do pomieszczenia przez małe zakratowane grubym prętem okno. Ręce krępują mu kajdany, które są przyspawane do metalowego blatu stołu. Ogolono go na łyso. Twarz malują mu siniaki i guzy. Na popękanych wargach ma zakrzepłą krew. Jedno oko szczelnie zamyka mu spuchnięta skroń.

– Jego majestatyczność, Prezydent Polski! – Pierwszy złowrogą ciszę przerywa Skibicki, oficjalnie przedstawiając mężczyźnie gościa.

Mężczyzna zadziera do góry ciężką głowę, spogląda przez sekundę na Stefana i znów opuszcza łeb. Nie odpowiada nic. Cisza.

Skibicki przystawia krzesło obok stołu. Prezydent siada na nim, na wprost przetrzymywanego mężczyzny. Chwilę przygląda się zatrzymanemu, milczy.

– Nazwisko?

Pyta mężczyznę Zatorksi, ale odpowiada mu wymowna cisza.

– Grzecznie zapytałem, o twoje nazwisko…

Zagaja po chwili już trochę milej, ale mężczyzna skuty kajdanami ani myśli odpowiadać. Skibicki zrywa się z miejsca, chcę ruszyć w stronę mężczyzny, aby palnąć go w pusty łeb, tak żeby się usmarkał, ale skinieniem ręki, znaczącym „daj spokój” zatrzymuje go Stefan.

– Poczęstuj naszego gościa lepiej papierosem. – Oznajmia prezydent, zakładając nogę na nogę.

Skibicki niechętnie wyciąga pomiętą paczkę, wyjmuję z niej swojego ostatniego papierosa i wraz z benzynową zapalniczką kładzie na metalowym blacie.

Mężczyzna znów unosi głowę i kieruje wzrok na białej rurce bibuły pełnej tytoniu po brzegi. Oczy szklą mu się jak dziecku, które jedynie przez szybę sklepu może popatrzeć na cukierka. Ma ogromną ochotę zapalić i zaciągnąć się gryzącym dymem. Papierosy to towar tak samo ekskluzywny jak benzyna czy leki. Trudno o nie w bezpiecznej strefie, poza nią: jeszcze trudniej. Trudno zadbać o uprawę, aby nie dotarło do niej szkodliwe promieniowanie. Choć wielu próbowało, udawało się nielicznym.

– No śmiało, częstuj się! – Zachęca go Stefan, ale jego więzień nie reaguje. Prezydent chwyta papierosa, i na oczach wszystkich miażdży i kruszy go w dłoni. Skibicki robi maślane oczy. Jego ostatnia fajka poszła w diabły. – A więc dbasz o zdrowe… – Kontynuuje, otrzepując dłonie. – Bardzo odpowiedzialnie, bo papierosy są dla zdrowia bardzo szkodliwe. A wiesz co jeszcze jest szkodliwe dla zdrowia? – Mężczyzna nie patrzy na prowadzącego monolog prezydenta. – Długie narażanie organizmu na promieniowanie radioaktywne, czy to przez ekspozycję na promieniowanie na terenie skażonym, czy przez kontakt z przedmiotami emitującymi promieniowanie…Dlatego nie lubimy tu takich jak ty! – Stefan podniósł ton głosu. Zmarszczył nos i ciemne, krzaczaste brwi. – Przychodzicie tutaj jako Bezimienni, targacie ze sobą różne promieniujące gówna, opychacie je ocalałym mieszkańcom dając im fałszywą nadzieję na ratunek. Wciskacie im od lat tą samą ciemnotę, że w skażonym dystrykcie znajdują się cudowne rośliny, które uwolnią ich ciała od bólu i cierpienia. Ale za każdym jebanym razem oni giną w jeszcze gorszych męczarniach…

Prezydent Zatorski wstaje, skinieniem swoich palców przywołuje Skibickiego. Skibicki podbiega do siedzącego mężczyzny i uderza go otwartą dłonią w policzek. Jego twarz czerwienieje. Zatorski nachyla się nad stołem, opiera ręce na blacie. Mężczyzna patrzy mu teraz w twarz, ze złości zaciska zęby, zdaje się jakby warczał. Coś mamrota pod nosem niezrozumiałego.

– Zacznijmy od początku… Jak się nazywasz?... Z kim przehandlowałeś swoje dokumenty?

Prezydent nie słyszy odpowiedzi. Dłoń Skibickiego znów uderza w twarz więźnia.

– Jesteś Włóczęgą, Łowcą czy Grabieżcą? W to że jesteś Krajanem nie uwierzę za skurwysyna.

Na każdą kolejną próbę milczenia Skibicki tym razem wymierza karę pięścią. Ta trafia raz za razem w twarz mężczyzny. Pięść półkownika czerwienieje. Widoczne są na niej już otarcia. Stefan patrzy wymownie na Marka, kiwa mu głową, ten obraca się w stronę strzegących drzwi żołnierzy, im też skinieniem głowy daje znak. Jeden z żołnierzy porusza się, otwiera ciężkie drzwi, wychodzi na korytarz, by po chwili wrócić do pomieszczenia wraz z tajemniczą skrzynią która kładzie na stole. Zakłada gumowe rękawice i otwiera jej wieko. Wyciąga z niej szklany słoik. W środku niego znajduje się coś zielonego, jakaś maź, breja, coś przemielonego. Kładzie słoik na blacie przed oczyma schwytanego mężczyzny.

– Skąd to masz? – Stefan z pianą na ustach zasypuje swojego więźnia kolejnymi pytaniami. – Sam to zrobiłeś czy od kogoś odkupiłeś? Odpowiedz! To twoja ostatnia szansa! – Grozi mu uderzając pięścią w blat. Łańcuchy brzęczą. – To Złote Ziele?

Więzień spogląda Stefanowi w oczy. Wie, że jeśli nie odpowie, znów dostanie po mordzie. Nie dadzą mu spokoju póki nie zdradzi im pochodzenia tej mazi. Jednak on im niczego nie mówi. Nie powie im nigdy. Nie zdradzi tajemnicy Bezimiennych. Przysięgał strzec jej, oddać za nią własne życie. I teraz los wystawia go na próbę. Na egzamin, który mężczyzna nie zamierza oblać. Milczy jak grób.

– Na stryczek z nim! – Rzuca stanowczo Zatorski.

 

5

 

Na popołudniowym apelu stawiają się wszyscy żołnierze sił zbrojnych pełniący dziś służbę. Wiatr delikatnie faluje wojskowymi namiotami ustawionymi na głównym placu apelowym. Karabiny spoczywają przerzucone przez ramiona żołnierzy. Zawsze gwarny plac dziś jest nieswojo cichy. Wiedzą co wydarzyło się w nocy. Wiedzą, kogo udało się schwytać, i co takiego miał przy sobie. Wszyscy niecierpliwią się na przybycie pułkownika Skibickiego. Mają nadzieję, że dziś nie będzie darł na nich mordy. Marzą o pochwale, która im się należy.

Czekają już któryś kwadrans.

Najwyraźniej wydarzyło się coś, co zaburzyło dobowy cykl pułkownika. Zawsze tuż po audiencji u prezydenta dowódca pułku zjawiał się na placu, profilaktycznie bądź zasłużenie ochrzaniał podwładnych, wydawał nowe rozkazy, rozdawał dodatkowe przydziały broni i amunicji, czasem na koniec rzucał jakimś suchym dowcipem. Wszyscy rechotali jak jeden mąż, choć żarty przeważnie były beznadziejne.

Dziś pułkownika nie ma, i nie ma. Chłopcy nie wiedzą co mają robić. Oczekiwać na niego czy nie? Przecież ich koledzy czekają wzdłuż płotu i na starych autostradach na zmianę warty. W końcu ktoś w tłumie rzuca jakiś żart, którego bohaterem jest nie kto inny, jak ich przełożony. Ktoś żart powtarza, już zdecydowanie głośniej. Pół kampanii rży jak dzikie konie, drugie pół parska pod nosem.

Na placu apelowym znów jest gwarno. Wszystko wróciło do normy.

 

Drzwi od budynku, w którym mieści się sztab dowodzenia otwierają się. Z wnętrza wysypuje się kilkunastu kolejnych wojskowych, tworząc szpaler.

Hołota na placu w moment milknie, zrywa się, ustawia w szeregu, otrzepują swoje umorusane i dziurawe mundury, w końcu nieruchomieją, stoją na baczność.

Przyglądają się wojskowej elicie stojącej na wprost nich. Każdy w eleganckim, zadbanym mundurze, wojskowe buty lśnią, karabiny na ramieniu też jakby mniej zużyte. Musiały być wyprodukowane tuż przed Wielką Inwazją.

Ostatni na plac wchodzą Skibicki i Prezydent Polski Stefan Zatorski. Skibicki trzyma się za obolałą dłoń. Ma skrzywione z bólu usta. Stojący w szeregu zamierają, stoją w jednej linii, denerwują się, pocą.

Głównodowidzący armii, i głównodowidzący Państwa Polskiego stają na środku placu, obok nich w niewielkiej beczce tli się ognisko, przy którym wojskowi ogrzewali zmarznięte dłonie. Prezydent patrzy na nich surowo, ale na jego ustach pojawia się uśmiech. W ręku trzyma jakiś tajemniczy pakunek. Lustruje skamieniały szereg wojaków.

Skibicki w końcu przemawia, do zniecierpliwionego tłumu.

– Jak widzicie, mamy dziś zaszczyt gościć w naszych szeregach najważniejszą osobę w naszym wspaniałym państwie. – Stefan słysząc Skibickiego skinieniem głowy wita się z wszystkimi. – Przyjemność tę zawdzięczamy jednemu z was. Zeszłej nocy we wschodniej części płotu schwytano niebezpiecznego mężczyznę, wroga norodu, który próbował przedostać się z zewnątrz do bezpiecznej strefy naszego państwa. Za wzorową postawę na służbie, oraz oddanie najważniejszej spawie, Prezydent Stefan Zatorski osobiście chciałby odznaczyć żołnierza, który dokonał tego czynu. – Skibicki dłonią wskazuje na zwierzchnika polskich Sił Zbrojnych.

Paweł Kaczmarek stoi razem z kolegami w szeregu, napawa go duma ale i wstyd. Nigdy nie robił niczego na pokaz, nie lubił wychylać się przed szereg, wychodzić z swojej bezpiecznej strefy komfortu.

– Czołem Żołnierze! – Zaczyna Stefan.

– CZOŁEM PANIE PREZYDENCIE. – Odpowiadają mu krzykiem. Jeden chce być głośniejszy od drugiego.

– Spocznij! – Wydał im komendę. Żołnierze poczuli ulgę, rozluźnili napięte mięśnie. – Przybyłem tu dziś do was, aby wyrazić swoją wdzięczność i podziw dla waszej służby. Chciałbym wam serdecznie, z całego serca podziękować za wasze oddanie dla dobra naszej wspaniałej ojczyzny. Dzięki wam, wszyscy mieszkańcy naszego kraju mają prawo wierzyć, że nastaną lepsze dni kiedy odbudujemy potęgę i wielkość naszego państwa. – Żołnierze biją brawo, wiwatują, ktoś gwiazda, wszystko w dowód wdzięczności za słowa jakie padają z ust prezydenta. Spijają je, rozkoszują się nimi, cieszą się jak dzieci w przedszkolu. – Dziękując wam za bohaterską postawę, chciałbym wam jednocześnie przypomnieć, że nie będziemy nigdy tolerować osób, które do naszego cierpiącego po Drugiej Wielkiej Wojnie kraju, będą przynosić choroby, śmierć i cierpienie. Wszyscy którzy zdecydują się opuścić granicę strefy bezpiecznej, zawsze będą uznawani za zdrajców naszego wspaniałego narodu! Strzegąc naszych granic macie za obowiązek, bezwzględnie zatrzymywać takie zbuntowane jednostki. O wszystkich skonfiskowanych przedmiotach niezwłocznie poinformowany ma zostać Pułkownik Marek Skibicki! Bez żadnego wyjątku! On będzie wiedział co z tymi radioaktywnymi śmieciami zrobić. To co narodziło się w skażonej strefie, ma w strefie skażonej pozostać. Jeśli poziom radiacji spadnie, sam zadecyduje jako głowa państwa o poszerzeniu granic, i wtedy zaczniemy czerpać z korzyści jakie natura nam sprezentuje. Ale nie stanie się to dziś, ani jutro, ani nawet za dziesięć lat, ale wierzcie mi, dożyjemy lepszych dni. Teraz strzeżcie swoje rodziny przed Bandytami zza płotu! Pełnijcie swoje obowiązki godnie! Bym nie brzydził się nigdy podać wam ręki! Ojczyzna wam to wszystko wynagrodzi! Jeszcze raz wam wszystkim serdecznie dziękuję!

Prezydent kończy swoje przemówienie. Tłum żołnierzy znów bije gromkie brawa. Rosną w oczach. Uśmiech maluje twarz każdego z nich. Serca wyrywają się im z piersi.

 

– Kompania baczność! – Wydał komendę Skibicki, a wojskowi znów zdębieli w bezruchu. – Starszy szeregowy Kaczmarek wystąp!

Paweł się peszy, nie chce tego robić ale musi. Robi solidne dwa kroki w przód. Denerwuje się i poci jak cholera.

Skibicki wraz z prezydentem robią zwrot na lewo, maszerują dumnie i zatrzymują się tuż przed nim.

– Żołnierzu! Jako zwierzchnik Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej, za wzorową postawę wobec ojczyzny uroczyście mianuję cię do stopnia Kaprala. Spocznijcie żołnierzu!

Paweł Kaczmarek nie dowierza w to co właśnie się dzieje na placu apelowym.

Jego przypadkowe zatrzymanie Bezimiennego ociera się o bohaterstwo.

Prezydent Zatorski uśmiecha się do niego. Światło odbija się od jego łysej głowy. W tym momencie z Pawła schodzi ciśnienie i ciało się relaksuje. Zawsze bawiła go ta śmieszna glaca. Teraz choć ma chęć parsknąć śmiechem, to nie potrafi tego uczynić. Majestatyczność głowy państwa nie pozwala mu tego zrobić. Cała sytuacja dla niego jest abstrakcyjna i śmieszna.

– W ramach uznania chciałbym wręczyć ci również mały podarunek. Aby umilić ci czas wolny od służby. – Prezydent wciska mu pakunek w dłonie. – A dla całej kompani dziś na obiadokolacji będzie mała niespodzianka! – Powiedział donośnie tak by każdy słyszał.

– DZIĘKUJEMY PANIE PREZYDENCIE! – Odpowiedzieli mu wszyscy bez wyjątku.

 

6

Zamek w drzwi do mieszkania w kamienicy na Starym Podwalu chrzęści i chrobocze metalicznym dźwiękiem. Skrzydło drzwi się otwiera. Do mieszkania trzymając w dłoniach tajemnicze pudełko wchodzi Paweł.

– Cześć tato! – Krzyczy od progu na przywitanie. – Już jestem.

Kładzie na starej komodzie w przedpokoju prezent i nadstawia ucho. Codziennemu przywitaniu odpowiadał gruby męski głos dobiegający z jednego z pokoi. Dziś odpowiedziała mu cisza. Paweł w pośpiechu zdejmuje wojskowy płaszcz i odwiesza go na pamiętającym lepsze czasy wieszaku. W całym domu czuć stęchlizną, na ścianach łuszczy się niebieska farba. Butów nie ma co ściągać, drewniana posadzka przegniła prawie doszczętnie.

Chwyta za prezent, rusza żwawym krokiem, i wpada do pokoju. Jego ojciec leży na łóżku przykryty stosem pierzyn. Z trudem obraca głowę w stronę Pawła.

– Wszystko gra tato? – Pyta zmartwiony.

Jego ojciec z trudem przełyka ślinę. Jest niedożywiony i spragniony. Zapadnięte oczy na zaczerwienionej, łuszczącej się twarzy przyprawiają o ciarki na ciele. Samemu Pawłowi z trudem patrzy się na wrak człowieka jakim jest jego ojciec. Niegdyś wysportowany i pełen życia facet, jest teraz przykutym do łóżka uosobieniem śmierci. Zachorował stosunkowo niedawno, ale ostra postać choroby zżarła już jego ciało doszczętnie.

To w kraju przecież nic nowego. Prawie każdy po trzydziestce przewlekle choruje, więc Paweł powinien się do tego przyzwyczaić, oswoić się z nieuniknionym faktem, ale on tego nie potrafi znieść. Miał ogromną nadzieję, że zdarzy się cud i promieniowanie w jakiś magiczny sposób nie wywoła spustoszenia w organizmach jego bliskich. Mylił się. Śmierć nie pyta nikogo o zdanie, nie kwalifikuje swoje ofiary według jakichkolwiek kryteriów. Jej kosa dosięgnie każdego, kto narazi się na złowieszcze promieniowanie. Exterminator dawnej Europy dobrze wiedział na jakie cierpienie skazuje jej mieszkańców i nie pomylił się skurwiel w swoich zamiarach ani trochę.

– Tak synku, wszystko gra. – Mówi z trudem, głośno łapiąc każdy oddech. – Co tam przyniosłeś swojemu staruszkowi?

Jakiemu staruszkowi? Myśli sobie Paweł. Jan Kaczmarek ma zaledwie czterdzieści cztery lata. W czasach kiedy Polska była jeszcze pięknym tworem, taki wiek uznawany był za złote lata, rozkwit, drugą młodość. A teraz? Teraz to kaplica. Mało kto dożywa w ogóle samej czterdziestki. A jak dożyje to z reguły jest już na wykończeniu. Tylko kilka osób starej daty dożyło starości, ale ludzie mówią, że to inne pokolenie, inne organizmy. Wszyscy urodzeni po trzydziestym czwartym, na pewno nie będą mieć tyle szczęścia. Promieniowanie zeżre ich organizmy zanim skończą trzecia dekadę, a kobiety nie dożyją nawet ćwierć wieku, i ich ciała pochłonie ziemia, albo jeszcze szybciej, kto to wie?

– Jeszcze nie wiem co jest w środku. Dostałem to dziś od samego Prezydenta, w ramach podziękowań za służbę.

Na twarzy Pawła maluje się udawany uśmiech, próbujący jakoś podtrzymać na duchu schorowanego tatę. Wie ile dla niego znaczy ojczyzna. Jan był wzorowym patriotą, i oddanym żołnierzem. W trakcie Wielkiej Napaści na jego ukochany kraj pełnił służbę wojskową. Był zawodowym żołnierzem. Swoje oddanie narodowi okupił bliznami, a teraz śmiertelną chorobą.

– Otworzymy razem? – Zapytał ojca, a ten delikatnym ruchem głowy przystał na jego pomysł. Paweł usiadł na krzesełku obok i zaczął odwijać pakunek. – Zobacz co tu mamy! – Wyciągnął metalową puszkę, i tym razem szczerze uśmiecha się do ojca. – KONSERWA WOJSKOWA, GULASZ WOŁOWY – Akcentuje wyraźnie każdy literę. – Nałożę ci od razu, pewnie jesteś bardzo głodny.

– Nie! Synku zostaw na czarną godzinę.

Odpowiada Pawłowi cicho. Ale Paweł ani myśli żeby go posłuchać. Leci do kuchni, nożem rozrywa wieko puszki i wylewa na talerz mięsne kawałki w czymś co przypomina zalewę. Wykwintny zapach unosi się po całym domu, czule łaskocze nozdrza. Paweł zerka na termin przydatności do spożycia. Dwa lata po terminie. – Elegancko. – Mówi do siebie pod nosem. Nie takie rzeczy się jadło, a te kawałeczki wołowinki to istne mistrzostwo. Zresztą co mogło by się tam popsuć. To i tak sama chemia, a żołądki Polaków przyzwyczajone już były do trawienia posiłków po terminie ważności. Najważniejsze, że nie było spleśniałe.

Biegiem wraca do pokoju, poprawia ojcu poduszkę, do ręki wręcza mu talerz. Oczy jego tatulka szklą się na sam widok mięsnej potrawy.

– A ty? – Pyta go ojciec, spoglądając wymownie. – Ty nie będziesz jadł?

– Jadłem w jednostce. Nie jestem główny. – Odpowiada mu.

Gówno prawda. Zjadłby konia z kopytami, i to z takimi kopytami upapranymi błotem. Na jednostce jego przydział kaszy zajebał Gruby Zdzichu. Wszystkim podkradał żarcie, ale Pawłowe przydziały ulubił sobie aż zanadto. Postawnemu chłopisku nikt się nigdy nie odważył sprzeciwić, a że Paweł nie lubił się przed szereg wychylać, no to służbę pełnił z pustym żołądkiem średnio raz na tydzień. Teraz patrzy jak jego tatko pcha kawałki mięsa wprost do ust. Tłuszcz spływa mu po brodzie. Paweł stara się jakoś uniknąć tego widoku, rozgląda się po ścianach, suficie, podłodze, byleby jakoś zagłuszyć wewnętrzne pragnienie.

Ojciec wpycha ostatni kawałek mięsa do ust. Przy tak silnym głodzie, taka porcja to jak dla byka kartofel. Zjadł by jeszcze z cztery takie puszki.

Teraz Pawłowi jest łatwiej. Spogląda na ojca jak ten ociera ręką usta. Uśmiecha się do ojca, cieszy się, że ten choć trochę nasycił głód. Paweł też jakoś go zaspokoi. Wieczorem w piwnicach zapoluje na jakiegoś szczura. Kręci się tam ich jeszcze kilka sztuk. W czasach przed Wielką Napaścią, to była plaga Wrocławia, z którą nie można było sobie poradzić. Dziś szczury nie panoszą się już tak zuchwale. Można wręcz stwierdzić, że stanowią podstawową formę posiłku wrocławian. Posiłkiem będącym zbawienną rozkoszą dla podniebienia.

– No, to co tam jeszcze masz? – Pyta go Jan.

– Chyba jakaś badziewna książka. – Pokazuje ją przed oczami schorowanego. – Encyklopedia! Tak tu jest napisane: Encyklopedia! – Młody Kaczmarek tłumaczy wszystko jak krowie na rowie. – Tom od M do P. Czyli badziew.

– P… P… P… A o Piłsudskim tam coś napisali?

Paweł wertuje zdezelowane strony i po chwili znajduje.

– A no coś tu piszą! – Śmieje się wesoło. Wie, że jego ojciec uwielbia słuchać o wspaniałej historii kraju. – Józef Klemens Piłsudski, urodzony 5 grudnia 1867 w Zułowie, zmarły 12 maja 1935 w Warszawie. – Spogląda na ojca. Oczy szklą mu się jak dwie gwiazdy. Łza cieknie po policzku. – Polski działacz społeczny i niepodległościowy, żołnierz, polityk, mąż stanu…

– Słuchaj synku… – Przerywa mu ojciec. – Był dziś lekarz.

Młody Kaczmarek zamyka książkę z hukiem.

– I co powiedział?

– Tylko tyle, że wyniki są bardzo złe. Nie rokuje to najlepiej. Podejrzewa, że nowotwór jest złośliwy… – Przełyka głośno ślinę. – Zaatakował nie tylko płuca. Obawiam się mój drogi chłopcze, że nie dożyje przyszłej wiosny.

Kaczmarek wstaje, całuje ojca w zmarznięte czoło i kładzie rękę na jego ramieniu.

– Coś wykombinuje Tatko. Przeżyjesz jeszcze mnóstwo wiosen.

 

7

 

Solenizant wraca do domu po ekscytującym dniu na obieraku. Jasne, samo obieranie kartofli dla wojska nie jest niczym nadzwyczajnym, niczym z czego Łukasz Białek mógłby być dumny, niemniej jednak tego dnia podsłuchał ważną informację, którą chciałby się podzielić ze swoimi kolegami i to jak najszybciej. Dobry nastrój definitywnie pierdoli mu jego ojciec. Znów schlał się w trupa. Ostatnio, żeby dostać wódę przehandlował rower Łukasza, co zastawił tym razem? To będzie zagadką na kolejne kilka dni. Może przehandlował parę gołębi, którą kilka dni temu udało się złapać Łukaszowi, ale którąś z par butów, które naprawiał ostatnimi dniami. Czymś napewno zaskoczy. Czymś, czego stara zaboli. Jak zawsze zresztą.

– Masz coś do żarcia? – Pyta go ojciec prawie nieprzytomny.

– Mam niewiele. – Z plecaka wyciąga mały słoik, w środku którego znajdują się tłuczone ziemniaki z tłuszczem.

Nietrzeźwy zrywa się z materaca usytuowanego w kącie. Chwiejnym krokiem podchodzi do Łukasza, wyrywa mu słoik z dłoni.

– Tylko tyle? Przecież tu gówno jest. – Drze się na syna bełkocząc. – Gdzie jest kurwa mięso?

– Mówiłem ci, że pracuje na obieraku. Skąd mam wziąć mięso. Dają mi tylko ziemniaki.

– Masz ręce i chuj, to kombinuj!

Zamachnął się by uderzyć Łukasza w twarz, ale jego nawalone cielsko wykonywało zbyt powolne ruchu. Zachwiał się, i oparł o ścianę. Powędrował po niej, aż do swojej prowizorycznej pryczy. Odkręcił wieko słoika i dłońmi zaczął wyjadać ziemniaczane purèe. Łukasz podszedł do matki siedzącej na bujanym fotelu. Patrzyła się w brudną szybę, tępym i nieobecnym wzrokiem. Promieniowanie zrobiło z niej roślinę, a z jej mózgu coś na wzór tego czym zajadał się właśnie jej mąż.

– Hej mamuś! – Objął jej zmarzniętą dłoń. – Nienajlepsza dziś pogoda co? Cały dzień zaciąga mrozem. Trzeba wyciągnąć dla ciebie jakiś dodatkowy koc.

Mówi do niej, a ona milczy. Wysila się, ale ona chyba nie pojmuje słów, kto wie czy pojmuje w ogóle dźwięki albo barwy? Czy w ogóle coś widzi? Czy jej mózg cokolwiek koduje? Nie wiadomo. Nikt nie wie. Potrzeba by badań, ale ci bardziej wyedukowani obywatele wysnuli jedno. Promieniowanie zmienia mózg w galaretę. Prawdopodobnie powodując rozpad neuronów i tych wszystkich innych synapsów. Łukasz nie za bardzo wie o co w tym wszystkim chodzi. W szkołach uczą tylko czytać i pisać, nie wykładają anatomii. Rozumiał tylko, że matka zostanie do końca życia jego kulą u nogi. Kulą którą pomimo ogromnej miłości, chciałby odciąć. Przecież gdzieś w świecie musiało czekało dla niego lepsze miejsce niż to tutaj we Wrocławiu, z ojcem pijakiem i matką Meduzą. Wrocławianie mówili tak na tych z galaretą zamiast mózgu. Ktoś gdzieś kiedyś rzucił głupi dowcip, ktoś go przekazał dalej, i nazwa Meduza przylgnęła do wszystkich którzy przeistoczyli się w roślinki. Przykre ale chyba wolałby żeby jej marazm się wreszcie zakończył. Wtedy i jego zmartwienia zakończyłyby się wraz z jego ucieczką. Tak bardzo jej pragnie. Wyrwać się z tej dziury. Już mu wszystko jedno gdzie. Byle jak najdalej stąd.

– Gówno a nie koc. – Bełkocze podsłuchujący wszystko pijak. – Koca nie ma… oddałem bezdomnym.

Oho, wyjaśniło się skąd stary miał na samogon. Łukasz rozpiął swoją koszulę i narzucił ją na zmarznięte ciało matki.

– A właśnie! Prawie bym zapomniał. – Cedzi przez zęby ojciec. – Szalet wyczyść. Trochę się tam tego gówna nazbierało.

 

Łukasz zaciska pięść. Najchętniej dałby w pysks temu ochlejmordzie, ale wie, że skończy się to źle dla nich obojgu. Najlepiej byłoby stąd uciec. Pozbyć się starego. Zabić tego chuja i uciec, choćby zaraz, za momencik.

 

8

 

Daniel znów spóźnił się na kolację. Długo na niego czekają. Jego ojciec znów będzie musiał udzielić mu reprymendy i wykładu jak ważna jest punktualność. Przechodząc przez salon do jego uszu docierają odgłosy dukania. To jego siostra siedząc wyprostowana przy biurku uczy się kolejnych liter. Obok niej leżą niewielkie stosy książek wydane kilkadziesiąt lat temu. Jako córka prezydenta musi być czytająca i piśmienna. To ona być może będzie kiedyś stanowić o potędze tego kraju, jeśli tylko naród zechce jej słuchać.

Stefan Zatorski krząta się po kuchni. Odkąd zmarła jego żona jest głową państwa i jednocześnie głową rodziny na pełen etat. Choć jest silnym mężczyzną, nie boi się załączyć fartuch i przyrządzić posiłki dla rodziny. Dziś na kolację jest jajecznica. Frykas, na który szarzy obywatele nie mogą sobie pozwolić od tak. Chów drobiu jest ściśle kontrolowany przez rząd, żeby zdobyć takie jajka na kolację trzeba być naprawdę szychą.

– Znów się włóczyłeś z kolegami. – Zaczepia Daniela.

– Oszalałeś! W ciągu dnia pracują, nie mają czasu na pierdoły.

– Ah, tak masz rację synu. Zapomniałem. – Zasiadają razem do stołu, po chwili przybiega młodsza siostra Daniela, Alicja. – Zapomniałem, że to całkiem porządni młodzi mężczyźni. Kiedyś będą stanowić o sile naszego kraju. Dlatego warto o takich dbać.

– Taaa… – Odpowiedział przeciągając, bez większego zaangażowania.

– Szczególnie ten starszy wydaje się być przyzwoitym chłopakiem. Paweł. Dobrze pamiętam?

– Tak ojcze. – Przytakuje mu.

– Dziś nawet awansowałem go do wyższego stopnia. Od teraz jest kapralem.

– Imponujące…

Znów odezwał się krótko i bez emocji. Nudziło go to pieprzenie ojca o wojsku i polityce. Potrafił tak ciągnąć temat godzinami, a Daniela to nie interesowało w ogóle. Miał w dupie bycie generałem albo premierem, lub co gorsza prezydentem. Chciał po prostu, żyć w spokoju, bez presji ze strony ojca, że musi w życiu być kimś. On chce być po prostu sobą.

– Z nim nigdy nie było problemów w armii, zbiera dobre opinie na swój temat. Może mógłby cię podszkolić z obsługi karabinu? – Nawija makaron na uszy nastolatkowi, do momentu w którym zaczyna intensywnie kasłać. Zakrywa usta bawełniana chusteczka, ale dusi się tak bezustanku dłuższą chwilę. – Słuchaj Daniel musimy poważnie porozmawiać. – Mówi spokojnie kiedy udaje mu się opanować kaszel. – W grudniu kończysz szesnaście lat, jesteś już no… można powiedzieć, że dorosłym mężczyzną! Niedługo może nastać taka sposobność, że będziesz musiał zaopiekować się Alicją. – Ich wzrok się spotyka i spoglądają sobie prosto w oczy. – Nie zostało mi zbyt wiele czasu… Jesteś mądry, mógłbyś w końcu zainteresować się trochę polityką. Ludzie ufają mnie, to i tobie zaufają. Będziesz miał duże poparcie, tylko weźże się w końcu do nauki…

Rozmowę dyscyplinarną przerywa im kołatanie do drzwi. Stefan cichnie w pół zdania. Daniel otwiera drzwi, i do mieszkania bez pardonowo wchodzi pułkownik Marek Skibicki. Stary Zatorski odrywa się od stołu.

– Później dokończymy tę rozmowę. – Rzuca do syna.

Krząka. Coś jeszcze siedzi mu na płucach. Ręką wskazuje kierunek swojego gabinetu. Wchodzą do niego zamykając za sobą drzwi, pod które Daniel podchodzi po cichu i przykłada do nich swoje ucho. Podsłuchuje ich z zimną krwią. Chce się dowiedzieć co takiego ważnego sprowadza Skibickiego do ich domu. Cóż to za nowina nie cierpiąca zwłoki.

– Przepraszam, że przerywam w kolacji. – Tłumaczy się pułkownik.

– Skoro nachodzisz mnie o tej porze, to zakładam, że masz dla mnie dobre nowiny przyjacielu. – Prezydent wyciąga z szafki samogon. Rozlewa go do literatek i podaje jedną z nich swojemu gościowi. Ten od razu umacza w nim usta.

– Ta breja, którą miał przy sobie ten Bezimienny… – Bierze kolejny łyk palącej jak ogień wódy.

– Pewnie gówno z tego wynikło, co?

– To Złote Ziele! – Unosi radośnie ton głosu. – Mamy to. Mamy! Sezon się w końcu musiał zacząć. – Uśmiech maluje się na twarzy Stefana i Marka. – Przekwitły i są gotowe do zbioru! Możemy wysłać tam ekspedycję! Najlepiej już, zaraz! Przeżyjesz Stefek, jeszcze nas wszystkich przeżyjesz!

Stefan marszczy brwi. Niepokoi go delikatny odgłos, który dobiega zza drzwi wejściowych do gabinetu. Zeruje swoją literatkę, marszczy twarz, i rusza by sprawdzić dochodzący odgłos. Łapie za klamkę, otwiera drewniane skrzydło. Daniel stoi teraz na wprost swojego ojca z oczami wielkimi jak przedwojenne pięciozłotówki.

– Podsłuchujesz? – Zapytał go surowo.

– Ależ skądże ojcze!

– To na co tu tak sterczysz jak widły w gnoju?

– Czy mógłbym pożyczyć jedną z twoich książek? Łukasz ma dziś urodziny, a ja nie mam prezentu.

– Za naukę byś się wziął, a nie jakieś głupie latanie po nocach ci w głowie.

 

9

 

Łukasz jako ostatni wdrapuje się na dach ogromnego centrum handlowego. Dawnej oprócz stref usługowych w piwnicach budynku znajdował się zintegrowany główny dworzec autobusowy.

Majestatyczna budowla musiała robić kiedyś piorunujące wrażenie. Na dachu czekają już na niego Daniel i Paweł, którzy umówili się, że przyjdą dziś ciut wcześniej i przygotują dla swojego przyjaciela urodzinową niespodziankę. Daniel zorganizował ognisko, przyniósł skradzioną ojcu wódkę, jak się dowie spierze go na kwaśne jabłko. Nie przystoi tak młodocianemu synowi prezydenta spożywać alkohol. Daniel jednak miał to dziś głęboko w poważaniu, tak jak i inne wartości wyznawane przez głowę państwa. Dla niego były zbędne, chciał żyć po swojemu, czerpać jakąkolwiek radość z tego ponurego życia pozbawionego choćby odrobiny barw. Paweł natomiast przyniósł gitarę. Znalazł ją w jednym z opuszczonych mieszkań na Ostrowie Tumskim, a w wojsku nauczyli go grać. Mozolnie szła mu ta nauka, palce chciały odpaść od chwytania stalowych strun, ale jakoś mu to w końcu zaczynało wychodzić. Na kompani nie był lubianym żołnierzem, ale jego grze na gitarze nikt się nie sprzeciwiał. W zniszczonym świecie każdy przejaw sztuki budził podziw i uznanie.

Sama gitara była już zdezelowana: z pudła zszedł lakier a dostrojenie jej graniczyło z cudem. Jednak pomimo to, Paweł cieszył się grą. To go zawsze uspokajało. Innych zresztą też.

Kiedy Łukasz wyłania się z włazu prowadzącego na dach, Paweł zaczyna przygrywać na gitarze sto lat. To jedna z tych piosenek, która przetrwała wojnę atomową, i przetrwa zapewne kilka kolejnych potyczek międzyludzkich. Muzyka wprowadza solenizanta w świetny nastrój. Uśmiech maluje się na twarzach przyjaciół.

– O wy małe chujki! – Zaczyna Łukasz. – Mówiłem wam, że nie chcę żebyście cokolwiek dla mnie szykowali.

– Pierdolicie towarzyszu! – Odpowiada

mu z szyderczym uśmiechem Daniel, a Paweł dalej przygrywa i cicho śpiewa. – To od nas obojga. Żyj sto lat wariacie. – Wręcza przyjacielowi prezent.

Ten odkłada go na jednym z pieńków usytuowanych w koło ogniska. Rzuca się na kumpli aby ich uściskać, tak narwanie, że prawie wszyscy się wywracają. Gitara cichnie w moment. Łukasz nie pozwala Pawłowi na niej grać.

– Nie otworzysz prezentu? – Pyta go Daniel.

Łukasz siada na pniu. Na kolanach rozwija podarek zapakowany w stare pudełko po butach i gazetę. Kiedy dostrzega co jest w środku zaczyna szczerzyć zęby, jak gdyby w środku znajdowało się szczere złoto.

– Chyba oszaleliście już do reszty. – Wyjmuje z pudełka jego zawartość. Spogląda na tabliczkę czekolady i myśli w duchu: skąd oni do cholery wytrzasnęli tę czekoladę. Przecież to niemożliwe dostać w bezpiecznej strefie ten mleczny produkt. Musieli się nieźle nakombinować. Rzuca spojrzeniem po chłopakach, obu im radują się serca widząc zadowolenie na twarzy Łukasza. Na spodzie pudła znajduje się coś jeszcze. Łukasz odsłania warstwę zgniecionych gazet, i dostrzega tam książkę, a na jej okładce napis: WIELKI ATLAS ŚWIATA: STANY ZJEDNOCZONE.

Łukasz zaczyna wertować strony. Przygląda się lekko wypłowiałym ilustracją. Bezlitosny upływ czasu pozbawił zdjęcia ostrości i barw. Daniel sięga za niewielki murek po ukrytą tam butelkę samogonu.

– Tutututu.. tuuu…

Naśladując fanfary macha wesoło buteleczką. Paweł z zadowolenia przebiera nogami. Wszyscy są w siódmym niebie. Rozlewają do pożółkłych literatek berbeluchę.

– Za Łukasza! – Paweł unosi swoją literatkę na wysokość oczu. – Przyszłego czyściciela miasta. Niech mu gówna lekkimi będą! – Uśmiecha się z przekąsem.

Łukasz Białek nie denerwuję się jednak na słowa przyjaciela wiedząc, że stroi sobie żarty. Sam się uśmiecha i rechocze, po chwili jednak milknie.

– Ni chuja, nie zobaczycie mnie w tej roli. – Oznajmia im w końcu plan, który galopował w jego głowie całe popołudnie. Może i niemądry plan, z niskim prawdopodobieństwem sukcesu, ale przynajmniej koncepcja eliminowała z jego życia prześmiewcze zbieractwo trupów i ludzkich odchodów. – Jutro daje stąd nogę.

Chłopaki parskają. Nie wiadomo czy ze śmiechu, czy po prostu samogon jest dla nich za mocny.

– Co ty za głupoty nam tutaj wygadujesz Łukaszku? – Dziwi się Paweł Kaczmarek. – Ty dasz nogę? Haha… Niby jak? Odstrzelą cię przy płocie jak dzikie mutanty.

– Pojutrze ma być egzekucja na rynku tego Bezimiennego. Swoją drogą jak ty go dorwałeś co? – Łukasz kieruje pytanie w stronę Pawła. – Całe wojsko o tym huczy.

– Śmieszna historia, która wolę zachować dla siebie… O! Jeśli ci się uda nawiać, to z chęcią zdradzę ci szczegóły jak zostałem bohaterem na jednostce. – Uśmiecha się.

– Głupi jesteś! Jak dam nogę, to mi jej już nigdy nie opowiesz, ale jak tam chcesz…

– No ale co z tą egzekucja? – Wtrąca się Daniel podśmiewując się ze swojego kompana. – Chcesz się poświęcić zamiast tego szubrawcy, i uciec stąd prosto do raju poprzez drogę męczeństwa? – Rechocze.

– Zobaczymy czy jutro też będziecie się tak naśmiewać!

– Dobra, dobra widzę, że wcale nie żartujesz. – Paweł spoważniał rozlewając kolejną kolejkę samogonu. – To jaki masz plan przyjacielu. Z chęcią wybrałbym się razem z Tobą.

– Mówisz serio? Ty też. – Daniel nie do końca wierzy w to co mówi Kaczmarek.

– Serio, serio. Co mnie tu trzyma?

– A co z twoim ojcem? – Pyta go Daniel.

– Zaopiekujesz się nim? Siedząc tutaj, w tym zapyziałym mieście na dupie nie uratuję go w żaden sposób, a tam, gdzieś na południu kraju rośnie Złote Ziele. Zdobędę je i go uratuje. – Łyka samogon. Moc alkoholu wykrzywia mu twarz.

– Hola! Hola! Piękny kawalerze, ładnie to tak cudzy plan podkradać? – Piekli się z przekąsem Łukasz, po czym wlewa w siebie zawartość literatki.

– Ocipieliście do reszty. – Daniel podnosi na nich głos. – Rozstrzelają was przy płocie albo zginiecie gdzieś w skażonej strefie. Mój ojciec was uzna za zdrajców narodu.

– Chyba zapomniałeś mój drogi koleżko, że przejścia przy płocie znam jak mało kto. Czmychniemy na drugą stronę raz dwa. Gorzej będzie już za płotem.

– Podobno we Wrocławiu żyje pewien Bezimienny Włóczęga, który za drobną opłatą pomaga ludziom przeżyć w skażonej strefie.

– Podobno? – Zaśmiał się Daniel. – Podobno to Kopernik nie żyje i Skłodowska-Curie.

– Kto ?

– Nie wiem kto. To takie powiedzenie. Mój ojciec je powtarza. Nie znacie

– W takim razie nie mów czegoś czego nie rozumiesz. – Bulwersuje się Łukasz. – Mniejsza o to. Wybadałem już temat, i ten Włóczęgą ma ksywę Bosy, jeśli nam się poszczęści to spotkamy go na bazarze.

– No to wszystko wiemy. Lecimy jutro na bazar dogadać temat, a pojutrze Łukaszku będziemy już wolnymi ludźmi. – Paweł polewa ostatni raz.

– A ja? Ja to co?

– Ty się Daniel ojca boisz. Zresztą jesteś synem prezydenta, nie możesz zrobić mu takiego świństwa. Jego kariera legła by w gruzach. Bardziej przydasz się tutaj na miejscu. Ktoś musi zadbać o nasze rodziny.

– No ta… ta… masz rację Łukasz… W takim razie wypijmy za powodzenie waszej ekspedycji!

– Za naszą wyprawę!

– Za nas!

– Za lepsze jutro!

– Za lepszy los!

Paweł sięga po gitarę.

 

Lepszy losie, losie szczodry do nas przyjdź,

Zabierz samotność, co nie daje nocą spać

Przynieś miłość, niech trwa z nami milion chwil

Niechaj miłość szczera z nami wieki trwa.

 

Lepszy losie, losie szczodry do nas przyjdź,

Zabierz wrogów, którzy mierzą w naszą twarz,

Przynieś brata, co dla niego warto żyć,

Niechaj brat przy bracie ramię w ramię trwa.

 

Lepszy losie, losie szczodry do nas przyjdź,

Zmaż podziały, co tak mocno różnią nas,

Przynieść równość, która zamknie śmierci drzwi,

Niechaj równość zawsze ta przyświeca nam.

Lepszy losie, losie szczodry do nas przyjdź,

Znieś niewolę, która pęta ręce nam,

Przynieść wolność, niechaj przetnie srogą nić,

Niechaj wolność zerwie łańcuchy z wszelkich bram.

 

Lepszy losie, losie szczodry do nas przyjdź,

Zrzuć kurtynę kłamstwa, którą karmią cały czas.

Przynieść prawdę, co pozwoli sercu bić

Niechaj prawda ta wyzwoli cały świat.

Lepszy losie, losie szczodry do nas przyjdź,

Scal rozłamy, które w piekło zamieniły nasz raj

Przynieść jedność, bo pragniemy jej z całych sił.

Niechaj jedność szczera odbuduje kraj.

 

Wszystko już mają dogadane. Postanowione. Butelka jest pusta. Wódka otworzyła ich umysły. Czas pośpiewać, nacieszyć się obecnością Daniela. Pojutrze będą już za płotem. Z dala od zapyziałego Wrocławia. Z dala od biedy i chorób. Będą robić co im się żywnie podoba. Będą wolni! Ale czy bezpieczni? Mają nadzieję i wiarę, że tak.

Nie wiedzą jednak jak bardzo się mylą.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Akwadar rok temu
    Warto popracować nad tekstem, naprawdę warto.
  • Dzięki za dobre słowo i radę ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania