Cumberland - 1 - Posiadłość na Northwater Holmes

I POSIADŁOŚĆ NA NORTHWATER HOLMES

 

Na północy hrabstwa Cumberland, na zielonych połaciach Solway Coast, gdzieniegdzie poprzecinanych kamiennymi murkami, co ledwie do kolan czcigodnych dam sięgały, rozciągały się rodzinne posiadłości ziemian, żyjących ze sobą w mniejszej bądź większej zażyłości. Były to familie wywodzące się z różnych sfer; pochodzące ze szlachetnych rodów i te, których pokolenia awansowały niedawno. Jednych było stać by kupić całą gminę, inni ledwo wiązali koniec z końcem. Różniły ich poglądy, upodobania, skłonności do innego alkoholu, ale łączyła rzecz jedna. Wszyscy próbowali żyć na stopie wyższej, niż wynikało to z ich możliwości.

Wśród kilku znaczących dla tej historii klanów, winno się zwrócić uwagę na mieszkańców Northwater Holmes, dworu niewielkiego, umiejscowionego nieopodal klifu, zatem z okien rozciągał się widok na spokojne tafle Morza Iryjskiego. Lord Burton, potomek rodu o wcześniej niezachwianej reputacji, zmierzał właśnie na swój poranny spacer, jaki codziennie odbywał dla zdrowotności. Było to jedno z jego wielu dziwactw i kaprysów, o których szeroko rozprawiano niemalże przy każdej możliwej okazji. Z uśmiechem jednak kłaniano mu się, gdy przed ósmą na ścieżce dało się słyszeć jego pogodne „Miłego dnia, Johnie!", „Och, przepraszam, Miltonie!" i jeszcze „Każdego dnia jest pani piękniejsza, panno Mary Jane!". Tego też ranka minął Jeffersona Abbeya, spieszącego się w stronę zatoczki w ujściu rzeki Wampool i owo króciutkie spotkanie, trwające zaledwie chwilę, by wzajemnie uchylić kapelusze z grzecznym przywitaniem, stało się przyczyną kolejnych rozważań o przeszłości, teraźniejszości i wreszcie, o przyszłości.

Henry Burton w ciągu kolejnych pięciu lat miał obchodzić swoje pięćdziesięciolecie. Nie uważał tego za osiągnięcie, chociaż sąsiedztwo uważało, że przekroczenie tak dostojnego wieku świadczyło o dobrym zdrowiu, umiejętnym prowadzeniu finansów, renomie wśród lokalnej społeczności. Sam zaś lord Burton nie dostrzegał w tym żadnych zależności. Uważał, że to efekt tylko i wyłącznie szczęścia, prawidłowej diety i spacerów. Czasem, po kieliszku porto, wspominał, że zdrowie psychiczne zawdzięcza wyśrodkowanemu angażowaniu się w politykę; na tyle był świadomym obywatelem, że wiedział, kiedy należało oszczędzać i na tyle wyobcowanym, żeby nie przejmować się problemami monarchii. Lady Abbey raczyła wtedy kąśliwie sugerować, iż lord Burton był w młodości zwolennikiem Napoleona, oczywiście też libertynem (zasłyszała owo określenie podczas rozmowy dżentelmenów i zaznajomiwszy się z jego znaczeniem, uznała za idealne do obrażania innych) i torysem (chociaż pozostawało to sprzeczne z przekonaniem o wspieraniu Napoleona). Usłyszawszy panujące opinie, Henry orzekł w duchu jedno. Na pewno nie miał zamiaru wyprawiać hucznych urodzin i zapraszać socjety z Cumberland. Ani teraz gdy za chwilę miał świętować czterdzieste piąte urodziny, ani też w przyszłości. Oczywiście, uznano to za kolejne z jego niezrozumiałych zachowań, skoro i tak poczytywano Henry'ego za cudaka, i po cichu opowiadano, że najpewniej był na skraju bankructwa. Wszelkie bowiem odstępstwa od ogólnie przyjętych zasad życia społecznego tutejszej arystokracji tłumaczono zawsze dwiema możliwościami; brakiem ogłady albo brakiem pieniędzy.

Jegomość tymczasem przystanął na pagórku, skąd mógł podziwiać widok na okolicę. Niewiele się zmieniła za jego życia. Przed nim układały się nierówne dywany traw, wzniesienia i kotlinki, a widnokrąg odcinał błękit nieba od ciemniejszej barwy zatoki. W dzikość natury elegancko niemalże grotesko wdzierały się dwory i dworki jego sąsiadów; niektóre wypiękniały, inne obrzydły, a jeszcze kilka trwało wciąż w tym samym stanie, jakby same o sobie stanowiły Status Quo. Abbeyowie i de Balfourowie na początku wieku pokłócili się o wielkość swoich domów i ci pierwsi dokonali gruntownego remontu, a ci drudzy nie odzywali się do tamtych przez okres krótszy niż Wielki Post. Popkinsowie dbali o gospodarstwo i zatrudnili wielu mieszkańców okolicznych wsi do oporządzania swoich pól, zatem każdego roku zboża wyglądały tak samo dostojnie w świetle nieczęstego angielskiego słońca. Dwór Jenningsów w ostatnich latach widocznie zubożał, ale o tym się głośno nie mówiło; właściwie, może nawet się tego nie zauważało. Na horyzoncie widniała opuszczona kopalnia żelaza; ostatnie wydobycie miało miejsce przed dziesięcioma laty. Później, co jakiś czas wyciągano z niej jedynie kontrabandę. Obok stał niewielki, dawny dom Cavendishów. Przypominał Henry'emu o pierwszej miłości.

Ruszył przed siebie. Wiatr owiewał mu plecy, poranne promienie ciepło rozświetlały pomarszczoną już twarz. Nadal miał jednak przymioty interesującego wizualnie starszego pana. Choć wiek nie oszczędził jego gęstych włosów, które niczym u irlandzkiego męża stanu za młodu były rude, teraz zaś przyprószyły się lekką siwizną, to posturę miał wysoką a ramiona barczyste. Dodawały mu niezwykłej przystojności. Powiadał często, że nawet starość i choroba nie tłumaczą braku dbałości o siebie i codziennie równo strzygł swoje bokobrody i zarost. Czynił to jeszcze przed spacerem. Niezaprzeczalnie Henry w minionym wieku był młodzieńcem atrakcyjnym i w Boże Narodzenie tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku pojął za żonę Marianne z domu Cavendish, która prócz urodzenia syna i dwóch córek, wniosła mu w posagu dwadzieścia tysięcy funtów. Los nie dał im się jednak zestarzeć spokojnie. Pewnego nieszczęsnego dnia, gdy najmłodsza ich córka, Elizabeth, miała ledwo roczek, Marianne Burton wybrała się do Allonby, aby odwiedzić dom mody i wpadła pod rozpędzone konie. Te bowiem w rzadko spotykanym w Anglii upale oszalały ze zmęczenia i skwaru.

Do dzisiaj od śmierci małżonki minęło ponad dwadzieścia lat. W tym czasie Europa zmierzyła się z imperialnymi zakusami Napoleona Bonapartego, Anglia zyskała nowego króla, Jerzego IV, a dwa lata temu James Monroe ponownie został zaprzysiężony na prezydenta Stanów Zjednoczonych, co w opinii Henry'ego, w sposób, w jaki pojmował świat, mogło mieć dalekie skutki dla monarchii, obecnie niedostrzegane przez resztę arystokracji. Tuż po Nowym Roku w tysiąc osiemset szóstym Henry ożenił się ponownie z Josephine Woodville i z nią doczekał się jeszcze czwórki potomstwa. Lokalnym bohaterem stał się pułkownik Robertson, który cudem ocalał pod Waterloo, Cavendishowie zmarli, ich posiadłość zaś została przejęta przez kuzynostwo nieboszczki żony i sprzedana Pierce'om. W czasie słynnego sztormu przed pięcioma laty poważnemu uszkodzeniu uległ kościół w dolinie, zaś zerwana belka śmiertelnie raniła proboszcza Howardsa; prebendę objął pastor Thomas, jegomość niezwykle rezolutny, ale biedny jak mysz pod miotłą. Szybko więc stał się częstym gościem na obiadach i kolacjach w Northwater Holmes.

Lord Burton skłonił się przechodzącej obok damie w czerwonej sukni, wciętej mocno w talii i przepasaną szarfą, na jakiej kolor w ogóle nie zwrócił uwagi. Właścicielkę toalety widział wielokroć na nabożeństwach, ale nie potrafił przypomnieć sobie nazwiska, zatem nie zapytał jej o zdrowie męża. Nie uważał za potrzebne przeprowadzać rozmowy z kobietami mu całkiem obcymi, sądząc, iż głównymi tematami takich rozmów bywały pogoda i relacje rodzinne, co kłóciło się z jego potrzebą dyskutowania o sprawach intelektualnie ciekawszych. Na nieszczęście Henry'ego, dama doskonale wiedziała, kim jest dżentelmen i następnie chętnie opowiedziała innym o grubiaństwie i braku kultury, z jakim się spotkała.

— Droga pani Lennarck — odpowiedziała na to lady Abbey, z wyższością spoglądając na rozmówczynię — żeby tylko ten jeden występek można było zarzucić lordowi Burtonowi.

Plotkarska śmietanka towarzyska północnej Anglii nie mogła znieść salonowych zachowań Henry'ego, które były wbrew etykiecie. Burton nie bał się drwić z innych. Nie udawał też zażyłości, jeśli kogoś nie darzył sympatią. Miewał prostolinijne odpowiedzi, czasem zapomniał się przy stole i zaczynał wino przed gospodarzem. Chętnie dyskutował o medycynie, ekonomii i przemyśle. Za wzory do naśladowania uważał Thomasa Addisona, lekarza będącego na tropie rzadkiej i poważnej choroby, któremu naukom zresztą powierzył swojego syna, Anne Atkins i przede wszystkim, dozgonnego przyjaciela, George'a Stephensona, wizjonera marzącego o wielkich lokomotywach. Do wszystkich zwracał się po imieniu. Nawet czytał księgi nazwane przez Kościół bezbożnymi. Szydził z panien dążących do zamążpójścia i nie zwracał uwagi na dobre wydanie swoich córek. W dodatku do swojej posiadłości zapraszał podobnych mu entuzjastów, przez sąsiedztwo uznanych za odmieńców. Jednak gościnność mieszkańców Northwater Holmes wprost nakazywała odwiedzić rodzinę Burtonów przy każdej niemalże okazji. Tak też w willi często bywali goście jak przyjaciele lorda Henry'ego, a także przyjaciele jego przyjaciół. Bywali tu zarówno goście sąsiadów jak i przyjaciele gości sąsiadów. Nie mogło absolutnie zabraknąć gości plebani i, oczywiście, przyjaciół gości plebani. Zatem, jeśli jakikolwiek przyjaciel przyjaciół przyjaciela mieszkańca Cumberland zechciałby odwiedzić tę uroczą okolicę, mógłby liczyć na ciepłą pierzynę, filiżankę herbaty i jagodowe konfitury w domu państwa Burton.

Pogoda zachęcała do dalszego spaceru i Henry Burton, zamiast wrócić na śniadanie, podążył traktem prowadzącym przez dzikie pastwisko. Tym sposobem podejrzewał uniknąć spotkania z panią Edwardową, co nie byłoby przecież nieprzyjemne, ale jakże męczące. Oddawał się dalszej zadumie, spoglądając na letnie oblicze przyrody. Usłyszał ostatnio kilka razy, że zaniedbał wychowanie dzieci. Zauważył, że tak jak o nim samym, lubiano rozprawiać o jego potomstwie. Nie było tajemnicą, że mężczyzna nie przejmował się zbytnio kwestią ślubów potomstwa, stawiając wpierw na ich edukację i rozwój pasji. Mawiał bowiem często przy okazji licznych bali (a należy zauważyć, że Burton uwielbiał przekomarzać się z przedstawicielami swojej klasy właśnie w czasie spotkań towarzyskich), które stanowiły świetną rozrywkę, że prędzej pójdzie wypasać osobiście owce, niźli dopuści, by jego córki uganiały się za kawalerami, jak to w opinii jego czyniły inne panny z dobrych domów. Każdą zaś z osobna pouczał, żeby pamiętały, że nie małżeństwo jest w życiu najważniejsze i żeby wybierały mądrze i w zgodzie z własnymi przekonaniami.

Nie wiedział o tym, że wszystkie damy z innych majątków łapały się więc za głowy, gdy słyszały, jakie to w ich mniemaniu herezje opowiadał. Przychodziły wtedy do Josephine i uprzejmie informowały ją o tym, że jeśli będzie pozwalała na takie wychowanie, żadna z panien Burton w końcu nie zostanie żoną.

— Masz trzy córki, Josephine — przypominały. — Skończą jak Elizabeth i Charlotte.

Najstarsze córki lorda Burtona, pochodzące z jego poprzedniego małżeństwa, były zupełnie inne od siebie, ale każda niezwykle charakterna i dały się poznać całemu hrabstwu ze swych ambicji i wpadek. Złotowłosa Charlotte, starsza, ukończyła wiosną dwadzieścia jeden lat i mimo kilku propozycji małżeństwa, nie zdecydowała się do przyjęcia żadnych oświadczyn. Dziewiętnastoletnia Elizabeth miała zaś usposobienie tak przewrotne jak kolor jej włosów i żaden młodzieniec nie odważył się na oświadczyny. Bywała melancholijna niczym strumień, przepływający nieopodal ich domostwa, gdzie zresztą spędzała wolne chwile, pochylona nad skórzanym notesem. Innego razu wstępowała w nią dzikość nieokiełznana i w rozwianych włosach siadała na konia i gnała przez pola i lasy, śmiejąc się z mijanych dam, które to znów za głowę się łapały i opowiadały, że córka Burtona zachowuje się jak wieśniaczka i dzikuska.

Josephine uważała, że nie powinna wtrącać się w zamążpójście Charlotte i Elizabeth, sama jednak z czasem poczęła martwić się losem pierworodnego Henry'ego, Roberta. Miał on zaraz obchodzić dwudzieste trzecie urodziny i choć zdaniem lady Burton nabrał już na pewno odpowiedniej ilości nauk i studiów, nadal pozostawał w Londynie, tłumacząc się potrzebą przyswojenia sobie kolejnych ksiąg i praktyk. Długi czas był niezdecydowany i nie potrafił określić, czy chciałby zgłębiać prawo, czy medycynę, a nawet przez chwilę zastanawiał się o byciu ekonomistą. Wreszcie wybór padł na medycynę, do czego zresztą żywo namawiał ojciec. Ku przerażeniu Josephine, a nawet delikatnej Charlotte, ale też i zadowoleniu Helen, Robert, gdy odwiedzał rodzinę, ochoczo opowiadał o tym, jakiej siły musi użyć chirurg, by tylko w sześciu ruchach piły odciąć nogę zdezorientowanemu pacjentowi.

Lokalna arystokracja spoglądała na ten wybór ze wstrzemięźliwością. Lubili mieć lekarzy, najlepiej wykształconych, stosujących sprawdzone metody, ale uważali, że takie zajęcie nie przystoi przedstawicielowi ich klasy. Lady Burton znosiła docinki, ale wreszcie uznała, że winna się wtrącić. Kiedy jednak upominała małżonka, by przyjrzał się obecności syna w Londynie, ten tylko uśmiechał się i mówił, że na naukę zawsze będzie łożył pieniądze i rad jest, że przyszły spadkobierca Northwater Holmes będzie na pewno znamienitym lekarzem i że koniecznie będzie musiał porozmawiać z Thomasem Addisonem o postępach Roberta. Zdarzało mu się też wtedy odkładać gazetę i, rozglądnąwszy się po salonie, zastanawiał się na głos, czy może nie powinien zarządzić remontu posiadłości, bo kto wie, czy w przyszłości nie będzie ona przypadkiem pierwszym szpitalem w okolicy.

— Nie masz pojęcia, moja droga Josephine, ile ludzkie ciało nadal przed nami chowa tajemnic. Skoro możemy żyć z uciętą nogą, to jakich jeszcze cudów mogą dokonać medycy? — pytał i wracał ponownie do lektury, myślami jednak będąc kilkanaście lat później i wyobrażając sobie, jak syn dziękuje za pokładaną w nim wiarę, która dała mu siłę, by dokonać wspaniałych odkryć.

Lady Burton wzdychała na to ciężko i choć miała wiele podejrzeń co do zasadności (może nawet prawdziwości) studiów Roberta, nie podejmowała więcej tematu. Musiała się też wreszcie skupić na losie swojej własnej najstarszej córki. Margaret miała już siedemnaście lat i urodę dopiero rozkwitającej angielskiej róży. Sama dziewczyna, choć wdzięczna była ojcu, że ten nie kwapił się do wyboru dla niej męża, jednak liczyła na znalezienie dobrej partii, ewentualnie wprawnego kochanka. Dziwiła się więc często starszym siostrom, że nie spieszą się do ślubu, szczególnie gdy słyszała od wielu dam z Cumberland, że coraz mniej pozostało wolnych i przyzwoitych kawalerów, gotowych się związać z którąś z panien Burton.

Oczywiście, większość rodzin nad Solway Coast nie omieszkała komentować sytuacji sióstr Burton.

I lady, i lordowie nie wiedzieli już sami, co ich bardziej irytowało w obyciu Burtona i jego rodu. Wielebny Milton Thomas za to doskonale zdawał sobie sprawę, co mieszkańcy Cumberland lubili u swego sąsiada — jego majątek.

Możliwe, że to właśnie było przyczyną, iż w niedługim czasie Henry na drodze spotkał hrabiego de Balfoura, podążającego energicznym, jak na jego posturę, krokiem z naprzeciwka. Obwieścił, iż w okolicy pojawił się jego krewniak, młody wdowiec, który niedawno wrócił z podróży po Indiach.

— Człowiek ten — opowiadał — planuje otworzyć kopalnię diamentów i poszukuje akcjonariuszy, chętnych wesprzeć inwestycję. Czy zatem w twojej posiadłości, drogi Henry, znalazłby się pokój dla ugoszczenia siostrzeńca mojej żony?

— Siostrzeńca? — zapytał zdumiony lord Burton.

— Co prawda, lord Berkeley jest spokrewniony z moją małżonką poprzez jednego rodzica, stąd nie odczuwaliśmy do tej pory potrzeby utrzymywania z nim rodzinnych więzi — przyznał hrabia. — Jednak gdy doszło do takiej sposobności, że przybywa on w interesach, nie godzi się nie pomóc w znalezieniu gościny.

— W Balleycourt masz za mało sypialni, mój drogi Arthurze? — zaśmiał się Henry i pokiwał z dezaprobatą głową.

Wszak wszyscy wiedzieli, że willa hrabiego była jedynie o słynne trzydzieści pięć cali mniejsza od domu lorda Abbeya, co wynikiem było kłótni ojców obu panów.

— Przyjąłbym go do siebie, lecz jak wspominałem, nie mieliśmy okazji się poznać osobiście, a w swoim dworze rozpoczynam remont, nie wiem więc, jaki będzie jego stosunek do zaistniałej sytuacji. Wierzę, że w Northwater Holmes będzie mu wygodnie — tłumaczył się de Balfour. — Aktualnie Charles przebywa w Carlisle, jeszcze dzisiaj wyślę mu epistołę, że oczekujesz go w najbliższym czasie.

Henry zgodził się, sądząc, iż dżentelmen zajmujący się tak ciekawym przedsięwzięciem, wpisuje się w kanon gości w Northwater Holmes. Rozejrzał się raz jeszcze po pofalowanych dziedzinach Solway Coast. Pastwiska nieopodal klifu nie cieszyły się taką zielenią jak w głębi hrabstwa. Wysokie trawy szarpane były przez słony wiatr, suche liście podrywały się na trakcie. Chmury swobodnie podążały niebem.

Przed stojącymi dżentelmenami rozciągało się obniżenie terenu, gdzie znajdowało się kilka wiejskich chat, zamieszkałych przez społeczność biedną i niewykształconą. Różnica klas była tu aż nadto widoczna i jeszcze bardziej przestrzegana. Żadnej z tamtejszych dziewcząt nie przyszłoby do głowy wodzić na pokuszenie dziedzica majątku, ich ojcowie zaś szczerą niechęcią darzyli właścicieli ziemskich. Ćwierć wieku temu podobała im się wizja wylądowania wojsk francuskich w Anglii; wzajemnie się podburzali do zamieszek i liczyli na podobny obrót spraw, jak miało to miejsce w Paryżu. Pokora przyszła z czasem. Okres głodu, zamknięcie największej kopalni żelaza, rosnące koszta dzierżawy i zmiany w gospodarce całego kraju początkowo podżegały do buntów, ostatecznie stłumiły emocje. Mieszkańcy wsi rozumieli, że nigdy nie będą równi wobec prawa, które zawsze stawało po stronie arystokracji.

Nie znosili więc starych rodów, często mających sakwy puste podobnież jak oni, ale zaufaniem obdarzali Johna Wentwortha, młodego prawnika o ambicjach zgoła innych niż większość mu podobnych. W tej właśnie chwili pan John siedział w jednej z chat i naradzał się z dobrze znaną De Balfourowi, dzięki pewnym sprawom, ale kompletnie obcą Burtonowi rodziną.

Za nimi w oddali było widać Northwater Holmes. Wszystko zdawało się senne i idylliczne. Tak jakby region ten żył daleko od problemów całego świata.

— Ostatnie lata są niezwykle stabilne i spokojne, prawda Arthurze? — zagadnął Henry przed pożegnaniem hrabiego. De Balfour potwierdził. — Za naszej młodości rozmawiało się o francuskiej armii, dziś zajmują wszystkich pogawędki o francuskiej modzie. Oby rozpoczynające się lato nie zaskoczyło nas żadną tragedią.

 

***

 

O brukowany dziedziniec uderzały ciężkie krople angielskiego dżdżu, a powietrze niosło charakterystyczny ostry zapach z rodzącej się dopiero w zalążkach dzielnicy przemysłowej. Carlisle było ponure niezależnie, czy był to poranek, czy może południe, o wieczorze nawet już nie wspominając. Po uliczkach rozścielała się leniwie mgła, która iskrzyła się w blasku gazowych latarni. Ceglane kamieniczki, ściśnięte jedna z drugą, niewysokie dachy, mało zieleni i świeżo dopiero powstały zakład włókienniczy — wszystko to sprawiało, że widok był okropnie nużący i przytłaczający. Takie same zresztą myśli towarzyszyły Charlesowi, gdy niechętnie wyglądał z okna hotelu, gdzie się zatrzymał po przybyciu na północ Anglii.

Lord Berkeley nie był już najmłodszym mężczyzną, młodsi bowiem od niego mieli stateczne życie. Liczył sobie dwadzieścia osiem lat i zdawałoby się, że miał dość czasu, by dorobić się przyjaciół, sąsiadów i przede wszystkim potomka. Życie jednak gnało go nad wyraz krętą drogą. Jeszcze przed tysiąc osiemset piętnastym rokiem, ojciec Charlesa wprowadził go w tajniki inwestowania w Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Majątek własny i spory procent od spadku rodzinnego poświęcił więc na interesy w Kalkucie, Benares, Basanti, a nawet podjął ryzyko z kilkoma innych lordami i wyłożył niemałą sumę w Asam, do którego Zjednoczone Królestwo się przymierzało, by rozprzestrzenić swoje wpływy. Ostatnie zaś dwa lata poświęcił na podróż po Indiach, gdzie doglądał transakcji kompanii, zwanej też przez prześmiewców herbacianą. Nabawił się tam pięknej opalenizny, która Anglikom wydawała się wysoce niestosowna, a także blizny na policzku, postrzeganej również za świadectwo chuligaństwa i życia rozbójnika.

Po powrocie do Zjednoczonego Królestwa na kilka tygodni zatrzymał się, pod Londynem, u swojej siostry. Wspomnienie Caroline i jej gromadki pociech, zajmujących go prawie całymi dniami, prosząc o kolejną historię o radżach, Gangesie i plantacjach herbaty, pomagało wytrzymać nieprzyjemne otoczenie w największym mieście Cumberland, gdzie czuł się niemożebnie samotny. Choć odbył już kilka spotkań, jakie miały na celu zawiązać intratne kontakty i poznał szanowne towarzystwo zadufanych w sobie lordów, którzy w swej konduicie dorównywali londyńczykom, nie uważał, aby zaprzyjaźnił się z tutejszą arystokracją. Podobnież też uważała elita miasteczka, mając obycie lorda Berkeleya za nieco ponure i mało przyjemne. Otrzymawszy zaproszenie na bal w ratuszu, przybył bez towarzyszki, zamienił jedynie kilka słów z sąsiadami przy stole, zaś w czasie tańców, wodził smętnym spojrzeniem po licach dziewcząt, jakby upatrując w ich radości czegoś poniżającego. Utarła się więc o Charlesie opinia, jakoby był panem zbyt dumnym i nonszalanckim, dyskutującym wyłącznie o pieniądzach, co choć imponowało prywatnie innym, tak na balu postrzegane było za brak kultury. Opuścił też uroczystość po dwóch godzinach, żegnając się tylko z nielicznymi.

Występki pana Berkeleya przyczyniły się do jego małej sławy w Carlisle, co przyjął ze stoickim spokojem, nie musiał bowiem odprawiać rządku dziewcząt, pragnących zagiąć na niego parol.

Z radością wpierw przyjął list od hrabiego de Balfour z zawiadomieniem o rychłej możliwości przybycia do Northwater Holmes. Pisał w nim, że mając w pamięci powiązania z hrabiną, by nie czuł się pokrzywdzony z braku propozycji gościny w Balleycourt, wyprawi powóz po jego personę. Charles pomyślał sobie, że wykazał się wielką krótkowzrocznością, prosząc swoją ciotkę o wsparcie zorganizowania wizyty w Cumberland. Początkowo zakładał, że rodzina przychylnie spojrzy nań i jego wolę podtrzymania zażyłości. Oficjalny ton epistoły dał mu jednak do zrozumienia, że bycie synem przyrodniej siostry hrabiny umniejsza życzliwości, której się spodziewał. Niestety, nie mógł już odmówić, wiązałoby się to bowiem z komplikacjami jego finansowych planów. Wszystko bowiem krążyło wokół obecnie zgromadzonych przez Charlesa pieniędzy.

Majątek lorda Berkeleya opiewał na pięćdziesiąt tysięcy funtów, a także osiem tysięcy rocznie, stanowiących dochody z konsorcjum, jakiego był członkiem we Wschodnich Indiach. Również do jego sakwy wpływały drobne i większe wpłaty, wynikające z pomniejszych, dodatkowych inwestycji. Korzystał z monopolu Brytyjskiej Kompanii na handel herbatą, która mimo horrendalnych cen, cieszyła się ogromną popularnością na stołach angielskich arystokratów. Charles jednak nudził się łatwym zarobkiem, a że był człowiekiem z głową wizjonera, szukał propozycji wykraczających poza działania rynku spożywczego. Odpowiedzią na jego pragnienia stała się propozycja pewnego lorda z Bindżapuru, zamieszkałego w brytyjskiej kolonii już od kilkunastu lat. Skusił on Berkeleya interesem, jaki mężczyźnie wydawał się wprost niecodziennym i niemożliwym. Otóż namawiał do inwestycji w kopalnię diamentów. Stał się ponoć właścicielem obiecującej działki, gdzie w skalnych rozpadlinach miał on dostrzec błysk wspaniałego kruszcu. Na dowód swoich słów pokazał Anglikowi nieoszlifowany diament, odrąbany z fragmentem skały macierzystej. Wkrótce więc po tym spotkaniu Charles listownie zawiadomił o przystąpieniu do spółki i począł przygotowywać swój powrót do Anglii, celem zabezpieczenia majątku i zgromadzenia środków, mających wesprzeć przedsięwzięcie.

Londyńczycy jednak byli ludźmi dużo bardziej ostrożnymi. Mogli inwestować w nowinki, ale kopalnie diamentów brzmiały dla nich absurdalnie. Na pytania, czy są właściwie świadomi, skąd biorą się szlachetne kamienie w ich biżuterii, odpowiadali wymijająco, aż wreszcie zmieniali temat na bardziej dla nich dogodny. Świetny humor i zapał Charlesa szybko zgasiła angielska wstrzemięźliwość. Na szczęście lorda, przypomniano sobie o Cumberland, gdzie osadziło się sporo arystokracji południa, której majątki jeszcze nie zdążyły się roztrwonić na dzikich terenach graniczących z dawną Szkocją. Berkeley oszacował możliwości i w końcu zdecydował się złożyć wizytę swej dalszej rodzinie.

Takimi właśnie powodami kierował się Charles, kiedy latem tysiąc osiemset dwudziestego trzeciego roku pojawił się na Solway Coast. Gdyby był świadom kłopotów, jakie miały spaść na jego przystojną głowę w chwili, kiedy przybył do Northwater Holmes, najpewniej szukałby inwestorów gdzie indziej. Kto wie, może w ogóle by nie odważył się myśleć o diamentach z Indii.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • lenkoslawa1 25.04.2021
    Miałam okazję czytać na Wattpadzie Cumberland, ale widzę już małe różnice w tej wersji i tamtej, więc to jest bardzo na plus. Czekam na poprawki całości!
  • MJSychowska 28.04.2021
    Lenka, Dziękuję za opinię! Tak, nowa wersja będzie będzie nieco zmieniona ;)
  • Narrator 26.04.2021
    Znakomite opowiadanie napisane w bezbłędny sposób. Wciągające opisy, nastrojowe sceny wiernie oddające klimat północno-zachodniego zakątka Anglii. Początek jak u Galsworthy’ego, choć oczywiście konkurować z nim to czyste szaleństwo. Jeśli literatura to pożywienie, tym tekstem można się raczyć na deser. Daję 5 i pozdrawiam.
  • MJSychowska 28.04.2021
    Dziękuję! Nie spodziewałam się tak miłego feedbacku, szczególnie że wersję jeszcze przed poprawkami publikowałam na serwisie Wattpad i tam były różne stosunki co do tego wstępu. Zarzucano mu zbytnią ekspozycyjność, chociaż nie ukrywam, był to trochę zabieg celowy, mający pokazać narratora jako gawędziarza. Muszę przyznać, że nie znam twórczości przytoczonego autora, ale chętnie sprawdzę i zobaczę, czy jestem w stanie się czegoś od niego nauczyć ;)
    Dziękuję jeszcze raz i pozdrawiam gorąco. Jutro pewnie opublikuję drugą część i pójdę zobaczyć co u Ciebie na proflu znajdę ;)
  • MJSychowska 28.04.2021
    profilu*
  • Zaciekawiony 29.04.2021
    Widzę że to opowieść trochę w stylu Austen.
  • MJSychowska 29.04.2021
    Tak, była to dla mnie silna inspiracja ;)
  • Clariosis 01.08.2021
    No, jak mam porównanie z pierwszą częścią "Korreadan" to widzę naprawdę dużą różnicę. ;) Podejrzewam, że nie dałaś się zajechać tysiącom sugestii "poprawek" od narzekających czytelników, co sprawiło, że w końcu mogłaś stworzyć rozdział z krwi i kości, napisany tak, jak Ty sobie tego zażyczyłaś - brawo! Sposób opisu jest naprawdę znakomity, podobnie jak jednemu z komentujących przywiódł na myśl powieści Austen Jane. ;)
    Dobrze nakreśliłaś całość i przedstawiłaś bohaterów w sposób klarowny, dzięki czemu można bez pytań przejść do rozwoju fabuły bez poczucia zagubienia. W takim razie jadę dalej, widzimy się pod kolejną cześcią.
    Pozdrawiam. ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania