Cumberland - 3 - Córki lorda Burtona

Lady Burton oczekiwała na gościa w bawialni. Pan Berkeley trafił właśnie na porę obiadową, zatem pani domu pragnęła najpierw zaprezentować się w swojej eleganckiej sukni, po czym uroczyście zaprosić Charlesa do jadalni. Josephine mimo umysłu szerokim na tyle, by móc dywagować czasem o polityce, była osóbką próżną i przyznać należało, że pani Edwardowa miała nieco racji, osądzając przyjaciółkę przywarą, aby ta zbytnio zajmowała się urodą. W towarzystwie krążyły nawet słowa o lady Burton, że kiedy ma się tyle swoich i nieswoich córek na wydaniu, winno się własny powab ujarzmić i skupić się na wyszukaniu odpowiednich kandydatów, oczywiście dobrze sytuowanych i eleganckich. Za takiego miano uważać Charlesa Berkeleya. Josephine jednak uznała, że choć nie miała nic do zarzucenia pięknu panienek Burton, nie będzie złą koncepcją, by samą siebie dobrze zaprezentować. Cóż mógłby pomyśleć lord, gdyby, ujrzawszy matkę ewentualnej żony, stwierdził, że brzydko się starzeje? Jaki miałby strach w oczach na myśl, że owa panna, choć teraz urodziwa, w przyszłości pokryje się takimi samymi zmarszczkami? Należało więc zadbać w każdym względzie o dobro dziewcząt, szczególnie kiedy pani Burton wiedziała, że na pewno nie minie zbyt wiele czasu, nim do Northwater Holmes rozpoczną się wyprawy i podchody, aby tylko przedstawić panu Berkeleyowi inne niezamężne panny z sąsiedztwa.

Kiedy wreszcie w progu pojawił się Henry i wprowadził pana Berkeleya, twarz Josephine przybrała najsłodszy wyraz zachwytu i sympatii. W żadnym też wypadku nie kierowała nią obłuda, prezencja bowiem Charlesa, mimo przypomnijmy, zmęczenia podróżą, była nienaganna i w dodatku bardzo ujmująca.

— Charles, pozwól, przedstawię ci moją małżonkę, lady Josephine — zawołał wesoło Henry i wskazał na kobietę, która od razu ruszyła do przodu.

Gość początkowo sterczał onieśmielony przyjęciem, jakie go spotkało. Wyraźna dobrotliwość wykazywana przez lorda Burtona i poczet jego córek, które to chichocząc i uśmiechając się rozkosznie, towarzyszyły tym całym powitaniom, wzbudzała w nim poczucie, jakoby żadne z nich nie uważało go za intruza.

— Lady Burton, niezwykle miło mi panią poznać — powiedział i ujął dłoń damy.

— Czy podróż minęła panu dobrze? Mam nadzieję, że powóz hrabiego de Balfoura był wygodny? Drogi w Cumberland bywają potwornie wyboiste! — zainteresowała się Josephine, na co Charles spojrzał na nią z wdzięcznością.

Za plecami usłyszał piskliwy chichot jednej z młodszych dziewczynek.

— Powóz na pewno musiał być wygodny, wszak hrabina nakazała wyłożyć go dodatkowymi poduszkami, po tym, jak sama obiła sobie kości po ostatniej podróży!

— Helen! — fuknęła lady Burton. — Proszę, zachowuj się!

— Ma panienka rację — odpowiedział na to pan Berkeley, obracając się w stronę sióstr.

Zapałał nagłą ochotą obrony.

— Niezwykle komfortowo mi się podróżowało i będę musiał podziękować swej ciotce za jej uprzejmość. Mogła przecież poprosić o wyciągnięcie poduszek, tymczasem miała pamięć o moich własnych plecach.

Wszystkie wydały z siebie dźwięk przypominający zdławiony śmiech i Charles poczuł się pewniej w tak rozbawionym gronie. Dziewczynka spąsowiała, ale po chwili szybko uniosła wysoko podbródek.

— Możesz zostać moim przyjacielem, Charles — dodała z udawaną wyniosłością.

— Helen, na miłość boską, nie wolno zwracać się tak do dżentelmena! To pan Berkeley.

Panienka Burton zaparła się na biodrach.

— Ale papa też mówi dla Charlesa „Charles”!

— Skaranie boskie... — jęknęła Josephine i dotknęła opuszkami palców czoła.

Tymczasem Elizabeth, średnia z sióstr, opierała się o dębową framugę bawialni i obserwowała reakcję ich gościa. Przeszło jej przez myśl, że musiał być mężczyzną pełnym humoru i dystansu do siebie. Szczególnie ją rozśmieszył fakt, że pan Berkeley z gracją nie wspomniał, iż przecież na pewno nie tylko o plecy się rozchodziło w tej krótkiej wymianie zdań. Uniosła kącik ust, gdy chrząknął, jakby nie wiedział, co powinien zrobić w tej chwili, aż wreszcie, chcąc skończyć temat poduszek i kości ogonowej, począł, zgodnie z oczekiwaniami lady Burton, wygłaszać stosowne do czasu i miejsca peany o jej wdzięku i dobroci serca, jaką się wykazała, przyjmując go w gościnę. Beth odrzuciła włosy i pomyślała, że ujmujące zachowanie pana Berkeleya to wynik jego interesowności. W końcu wciąż miała w pamięci prawdziwą przyczynę jego przyjazdu.

Młody lord zrobił jednak na rodzinie lepsze wrażenie i Burtonowie później orzekli, że nad wyraz jest to człowiek kurtuazyjny i czarujący. Lord Burton spoglądał na to wszystko przyjaźnie i radował się, że w domu jego miał okazję zabawić jegomość tak kulturalny i możliwe że pożądany dla majątków wielu person z Cumberland. Jako mężczyzna skory do interesów i bardzo światowy (chociaż nosa poza hrabstwo nie wytknął) interesował się żywo przyjazdem Berkeleya, upatrując w tym i własnego zysku. Mając na uwadze zamążpójście (oczywiście nie takie bliskie) aż pięciu córek, już od dłuższego czasu pragnął powiększyć swój dochód, aby dla każdej zapewnić stosowny posag. Nauka i utrzymanie na stancji Roberta pochłaniały sporą część zgromadzonych pieniędzy, a przecież jeszcze musiał mieć na uwadze przyszłość leżącego jeszcze w kołysce Alberta. Nie było więc trudne do przewidzenia, że pan Burton odkąd usłyszał o przyczynie przyjazdu Charlesa, nosił się z zamiarem, by rozważyć propozycję gościa i podpisać z nim kontrakt. Takie mu właśnie rozważania krążyły po głowie, kiedy pan Berkeley stawiał pierwsze kroki w Northwater Holmes.

Wtem otworzyły się bielone drzwi prowadzące z bawialni do jadalni. Stanął w nich kamerdyner państwa Burton i, skłoniwszy się, ogłosił, że podano do stołu. Nie pozostało więc nic innego, jak udanie się na obiad, będącym jednym z pierwszych wyrazów serdeczności rodziny. Josephine osobiście zaplanowała dania w najdrobniejszym szczególe i dumnie wkraczała do pokoju, gdzie na stole, pokrytym białym obrusem, piętrzyły się półmiski parujących przysmaków. Przy ścianie w gotowości stało pięciu służących, wyjątkowo czystych, uczesanych i ubranych w szare fartuszki, co było rzadkością.

Zwyczajny strój służącego tak bardzo różnił się od strojów państwa, że nawet w tak postępowym domu jak Northwater Holmes nie dbano o zapewnienie uniformów na co dzień.

Helen wyminęła starsze siostry i szarpnęła spódnicę Elizabeth.

— Beth, spójrz na talerze — wyszeptała.

Na prośbę pani Burton wyciągnięto najlepszą porcelanę, tę ze złoconymi brzegami i malowaną w okazałe różyczki i piwonie. Josephine sprowadziła ów zestaw prosto z Włoch, dzięki zaradności hrabiny de Balfour, i stał się on prędko powodem wizyt wielu dam z Cumberland, które zazdrościły ogromnie tak pięknej zastawy. Kiedy Elizabeth ujrzała talerze, przypomniała sobie, że ostatni raz wyciągane były na święta Bożego Narodzenia.

— Nawet uroczysty obiad z okazji urodzin ojca ani też wizyta wielebnego Thomasa nie szczyciły się taką rangą jak pierwszy obiad dla pana Berkeleya — odpowiedziała.

Panna Burton musiała przyznać, że rozumiała odrobinę te wielkie przygotowania do jego przyjazdu, ale sama niekoniecznie dostrzegała w osobie pana Charlesa taką wielkość, jaką to został osławiony w Cumberland. Widziała w nim mężczyznę, owszem przystojnego, i nawet blizna na policzku, którą odsłoniło światło wpadające przez wysokie okna, nie odejmowała mu walorów. Świadoma była również majątku i planów wobec kopalni diamentów, mimo to bawił ją fenomen Charlesa. Zdawała sobie sprawę, że nowo przybyły gość, o ile był dżentelmenem bogatym, wdzięcznym i przede wszystkim wolnego stanu, stawał się natychmiast obiektem westchnień zdecydowanej większości kobiet, jednakże kiedy wiedziano, że kieruje nim jedynie chęć zarobku i ponowna wyprawa do Indii, nie jawił się według niej jako kandydat odpowiedni na męża.

Choć możliwe że u Elizabeth Burton mało który dziedzic nawet najbardziej znamienitego rodu miał jakąkolwiek szansę na małżeństwo. Te bowiem uważała za słuszny cel tych panienek żyjących jedynie w jej opowieściach.

Zasiedli (choć nie obyło się bez jęków młodszych dziewczynek, chcących usiąść obok gościa i przepychających się między sobą, co wreszcie skończyło się odesłaniem ich na drugą stronę stołu) i cieszyli oczy łakociami. Charles zajął miejsce nieopodal lorda Burtona i dopiero po chwili spostrzegł, że do krzesła po jego lewej zbliżyła się Charlotte. W czasie, kiedy gorączkowo próbował dopasować twarz do imienia, by nie wyjść na ignoranta, gwałtownie podniósł się i pociągnął za oparcie, stając tuż za nim.

— Panno Charlotte — w ostatniej chwili imię wpadło mu do głowy — proszę.

Wskazał na siedzisko. Dziewczyna podziękowała i usiadła, zaś Charles dosunął krzesło do stołu.

Kątem oka spostrzegł lecące w powietrzu ziarnko ugotowanego groszku, wystrzelone widelcem przez najmłodszą, bardzo wiercącą się latorośl Burton , które, niezauważone przez nikogo innego wpadło w kruczy kok Margaret. Przynajmniej tak mu się zdawało, że to była Margaret. Zdecydowanie lord Burton ma za dużo dzieci, pomyślał z rozpaczą i w końcu on sam zasiadł przy nakryciu.

Charles musiał przyznać, że choć jedzenie w hotelu w Carlisle było pyszne, brakowało w nim czegoś, czego sam nawet nie umiał nazwać. Wcale też nie chodziło o mdłość potraw, bo, choć przyzwyczajony był do przypraw, które w Indiach uświetniały zarówno pieczyste, jak i jarzynki, więc angielska kuchnia szybko mu zbrzydła. Było to coś zgoła innego, co Berkeley skrywał w swoim sercu i starał się o tym głośno nie rozprawiać. Marzył o smaku obiadu w rodzinnej atmosferze, sprawiającej, że wszystko smakowało lepiej. Kiedy więc zewsząd docierał do niego pomruk szeptów dziewcząt, podziwiał promienny uśmiech pani domu i nawet nie zirytowało go "Spróbuj pieczonych ziemniaczków, Charles", obudziło się w nim rzewne poczucie, że Cumberland mogłoby być dla niego domem.

Obiad, wbrew zasadom oficjalnych wizyt, jakie propagowała hrabina de Balfour, nie podano à la russe, co Charles przyjął z zadowoleniem. Krępowała go konieczność wołania służby, za każdym razem, gdyby zapragnął spróbować innego dania. Nałożył więc sobie zarówno proponowanych ziemniaczków, jak i schabu w maladze, a nawet skusił się na surówkę z buraczków, chociaż obawiał się wielce, że mógłby poplamić koszulę. Sączył białe wino podane do obiadu i odpowiadał grzecznie na zadawane pytania. Głównie tyczyły się ponownie jego podróży, a także stosunków pomiędzy nim a hrabiną de Balfour. Udzielał odpowiedzi, które jednocześnie były niezwykle wylewne, ale zawsze pozostawiały odrobinę niedomówienia. Swobodnie unikał wyjaśnień w temacie własnej rodziny, rzucając często krótką informację i odwracając uwagę własnym pytaniem. Pomiędzy nimi dyskretnie obserwował. Musiał to czynić ostrożnie, sam bowiem był pod ciągłym, czujnym spojrzeniem biesiadników, chociaż na jego szczęście nie były one karcące czy oceniające. Miał wrażenie, że wzbudzał ogromne podniecenie. Jedyną jednak osobą, która wyglądała, jakby nie żywiła zbytniego zainteresowania, była Elizabeth, i Charlesa zadręczyła na chwilę myśl, czy może w nieświadomy sposób nie obraził panny Burton. Nie wiedział, czy nie poświęcił jej może przy przywitaniu należytej uwagi, czy też taką właśnie miała naturę. O ile sam nie bywał zbyt śmiałym dżentelmenem, tak poczuł konsternację, że nie wzbudził w niej względów. Byłby nawet posądził ją o pewnego rodzaju nieuprzejmość, gdyby wreszcie nie spojrzała na niego swymi niemożliwie zielonymi oczami i zapytała:

— Panie Barkeley, jak długo planuje pan zabawić w Cumberland? Liczę, i zapewne nie tylko ja, że nieprędko będzie pan chciał się pożegnać z naszym pięknym hrabstwem.

— Ależ, Beth kochana, nie jest stosownym pytać gościa, kiedy planuje wyjazd! — oburzyła się Josephine, ale sama była ogromnie ciekawa, ile ma czasu na sprawienie, aby Charles rozkochał się w Margaret lub Charlotte.

— Mniemam, że moje interesy zatrzymają mnie w Cumberland co najmniej do jesieni. Jednakże na Boże Narodzenie planowałbym wrócić do Londynu, obiecałem mojej siostrze, że potowarzyszę rodzinie w czasie świąt.

— Wspaniałe nowiny! — ucieszyła się pani Burton, oddychając z ulgą. — Obawiałam się, że ledwie kilka tygodni zechce pan pozostać z nami, niezmiernie więc cieszy mnie, że tak długo pragnie pan ostać się w Northwater Holmes!

Henry spojrzał na żonę ze zdziwieniem. Skąd w niej taka ekscytacja?

— Czyli to nieprawda, że w przypadku interesów wskazany jest pośpiech? — dopytywała Elizabeth z dziwną zgryźliwością w głosie, a jej pytaniu towarzyszył chichot Margaret.

Obie panny otrzymały karcące spojrzenie pani Burton. Berkeley, zdeprymowany i nieco zaskoczony nagłym atakiem młodej damy, nie dał się jednak zbić z tropu i odrzekł spokojnie:

— Jak najbardziej jest to prawda, czasem jednak, kiedy mówimy o sumach, o których pojęcia nie powinny mieć panny nieuczone w ekonomii, zaleca się rozsądek i czas.

Josephine wciągnęła ze świstem powietrze i wstrzymała na chwilę, obawiając się, że impertynencja Beth, jakiej byli wszyscy świadkami i dosadne słowa pana Berkeleya mogą prowadzić zaraz do konfliktu, ten zaś byłby jej nie na rękę. Lord gotów się obrazić i poszukać innej gościny, a wtedy kto inny skorzystałby i oczarował go swoją urodą do tego stopnia, że zaproponuje małżeństwo nie tej dziewczynie, której powinien zdaniem lady Burton. Próbując więc znaleźć odpowiednie słowa, by wyrazić głębokie przeprosiny za zachowanie Beth, dłubała po talerzu w kawałku schabu. Kiedy chciała już się odezwać, do jadalni wkroczył lokaj ze srebrną tacą. Dłonią w białej rękawiczce uniósł dwie złożone w pół i zalakowane karteczki. Wpierw podał liścik napisany do Henry'ego, potem skierował się do Margaret. Ta pospiesznie zerknęła na podpis i wsunęła epistołę pod talerz. Starszy mężczyzna odczytał swoją wiadomość, po czym z wielkim uśmiechem zwrócił się do Berkeleya, gdy on obserwował twarz Elizabeth. Zauważył, jak opuściła ją pewność siebie po wypowiedzianych przez niego słowach, jakby uznała je za okrutnie bezczelną zniewagę.

— Charles, będziesz musiał wypocząć po obiedzie, ponieważ po kolacji zapraszam cię na wieczorną partię wista. Przybędą panowie Abbey i Popkins, będziesz miał więc pierwszą okazję, by opowiedzieć wszystkim o Indiach.

Berkeley podziękował serdecznie. Do posiłku podano teraz porto, więc sięgnął po kieliszek, czując na sobie ciężar napastliwie posyłanego wrogiego spojrzenia Beth. Upił odrobinę alkoholu i nieznacznie się uśmiechnął, tyle tylko, by prawy kraniec ust się uniósł, nieznacznie poruszając przy tym blizną. Wpadające przez rozsunięte zasłony światło ujawniło jego zmęczenie na twarzy.

— Panie Berkeley, czy smakuje panu porto? — Usłyszał dźwięczny głos Charlotte.

Obrócił się w jej stronę. Gdyby ktoś zapytał, czy uważa najstarszą córkę lorda Burtona za piękność, może by się z tym nie zgodził. Musiał przyznać, że wszystkie panny w towarzystwie trzeciej z sióstr, Margaret, traciły w oczach mężczyzn. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że Charlotte miała w sobie kruchość, która sprawiała, że dżentelmen o dobrych manierach, czystym sumieniu i przede wszystkim rozsądny w swych poczynaniach, na pewno by się w niej zakochał.

Charles siebie za takiego nie uważał.

— Dziękuję, panno Burton, porto jest absolutnie przepyszne.

Nawet gdyby był to napitek godny podrzędnego szynku, skłaniałby się do uznania go za wyborny; ciężko mówić inaczej, kiedy Charlotte wpatrywała się w niego z anielską dobrocią. Nie chciał zostać nazwany grubianinem, chociaż domyślał się, że w ten i pewnie mniej wybredny sposób określiłaby go Elizabeth. W Carlisle nie zależało mu zbytnio na nieposzlakowanej opinii. Uważał tamto miasto za nieprzyjemne, a zamieszkujących tam ludzi za aroganckich i nadto przywiązanych do swych majątków. Chętnie by przyłączyli się do proponowanej im inwestycji, ale najlepiej w przyszłym roku, albo za dwa lata, kiedy to kopalnia wykaże pierwszy zarobek. Zatem Charles nie widział potrzeby przypodobania się tamtej społeczności. Co innego arystokracja z Solway Coast, o której mu wspominano, że za obietnicę kolejnego tysiąca funtów poświęciłaby nawet dwa tysiące.

— Panie Berkeley, jest pan jutro zajęty?

To pytanie byłoby nawet zabawne, gdyby pamiętać, że gościna Charlesa w Northwater Holmes nie trwała nawet jeszcze godziny. Nie dał się jednak zbić z tropu i zwrócił się do lady Burton, które spokojnie wyczekiwała odpowiedzi:

— Jak sądzę, jeszcze nie. — Zamilkł na krótki moment. — Ale chyba już tak?

— Wspaniale! — Klasnęła Josephine. — Planujemy jutro wycieczkę do Glasson.

Margaret Burton teatralnie wywróciła oczami i uderzyła nożem o talerzyk.

— Och, matko, tam jest mokro i latają komary!

— Jak w całej Anglii, Maggie — burknęła Helen, za co teraz ona została upomniana wzrokiem.

— Panie wybaczą — wtrącił się Charles. — Co jest w Glasson?

Lord Burton upił wina i odpowiedział:

— Taki nasz wiejski Hyde Park, Charles.

Berkeley uniósł zdziwione brwi. Nie spodziewał się w tej okolicy parków innych niż prywatne ogrody bogatych ziemian.

— Hyde Park, ale bez koncertów, sztucznych ogni i zabaw — dodała znów mała Helen i zaraz z poczuciem winy spuściła wzrok do swojego obiadu.

— W takim razie — nagle przez stół przebił się głos Elizabeth — lord Berkeley nie będzie odczuwał satysfakcji z tak prowincjonalnych rozrywek. To jedynie morze traw, mchów i strumyki.

— Brzydko tam pachnie! — zawołała z końca stołu najmłodsza dziewczynka, która na początku obiadu strzelała groszkiem.

— Nie obchodzą mnie komary i brzydki zapach — oznajmiła lady Burton i posłała uśmiech w stronę gościa. — Glasson to piękne miejsce, które pan Berkeley powinien zobaczyć. Obiecuję, że popływamy łódkami.

Nagle perspektywa łódek rozpromieniła młodsze siostry i nawet Margaret przyznała, że to jednak może być dobry pomysł. Kiedy więc towarzystwo wyczekująco spojrzało na Charlesa, nie mógł im odmówić.

— Z rozkoszą wybiorę się z państwem — odrzekł i przez chwilę poczuł się we właściwym czasie i we właściwym miejscu.

Znów zapanowała cisza, bo służba zebrała ze stołu brudne talerze i podała czyste. Charles więc rozejrzał się po jadalni. Jak na dom tak ciepłej rodziny, wyglądała bardzo zwyczajnie, może odrobinę pretensjonalnie. Jasna sztukateria na ścianach, żeberkowy sufit, kilka portretów, stary, długi stół, z widocznymi odpryskami w drewnie, ale za to nakryty piękną zastawą. Nie mógł też obojętnie minąć wzrokiem obrazu wiszącego nad kominkiem, przedstawiającego damę w białej sukni. Miała podobny nos jak Charlotte i Elizabeth i łagodny wyraz twarzy, który podziwiał u tej starszej panny Burton. Czyżby była z nimi spokrewniona?

— Czy miał pan w Indiach niewolników? — zapytała nagle Helen i wybiła Charlesa z krótkich rozmyślań.

Berkeley jeszcze o tym nie wiedział, ale gdyby ich rozmowom przysłuchiwałaby się jego ciotka, orzekłaby stanowczo, że panny Burton nie mają za grosz kultury, bo niepodobne by nieproszone zadawały tyle pytań. Szczególnie te najmłodsze, które nie powinny w ogóle przy stole gościnnym się znaleźć. Sam jednak uśmiechał się, widząc, że cieszy się tak żywym zainteresowaniem.

— Nie. Na mojej plantacji zapewniłem godną pracę dla wolnych Hindusów.

— A więc masz zdrowe poglądy, drogi Charlesie! — Ucieszył się lord Burton. — Tyle się słyszy o wyzyskiwaniu ludności z kolonii brytyjskich, tymczasem miło wiedzieć, że choć jeden dżentelmen ma odrobinę honoru. Niewątpliwie, trzeba być niezwykle silnym mężczyzną, by umieć opanować się żądzy i przeświadczeniu o własnej wyższości. Zawsze mówiłem, że tylko słabość charakteru arystokracji buduje przepaść między nią a zwykłymi ludźmi. Wielu przedstawicieli naszej klasy nie potrafi znaleźć sposobu, by zdobyć szacunek wśród ubogich, uciekają się więc do siły pieniądza i przemocy. Jak ty uważasz, Charles?

— Ależ lordzie Burton, chciałbym z taką łatwością umieć oddzielić mężczyzn silnych od słabych, sam mógłbym wtedy określić siebie — zaczął Charles poważnym tonem. — To tylko wydarzenia, których los nam nie szczędzi, decydują o tym, jakim charakterem się wykażemy, zatem myślę, że jednego dnia mogę być, jak to pan nazwał, silnym mężczyzną, następnego jednak ulec słabości i wykorzystać majątek i swój status społeczny do tego, by uprzykrzyć życie, chociażby, krnąbrnej służbie. Któż bowiem tego nie czyni, lordzie Burton?

— Ma pan zupełną rację! — zawołała Margaret, której bardzo spodobało się, w jak zwinny sposób gość zapędził jej ojca w kąt. — Ojcze, przyznaj się, że nawet tobie zdarzyło się źle rozporządzić służbą i zwolnić starego Jacka tylko dlatego, że ten zapomniał wyczyścić ci buty, a ty miałeś zły dzień, bo pokłóciłeś się z pastorem Thomasem!

Henry burknął coś niezrozumiałego pod nosem, po czym głośno zapewnił, że następnego dnia osobiście wybrał się do chaty, gdzie mieszkała rodzina Jacka i nie tylko przywrócił go do pracy, ale też zatrudnił jego żonę i młodszego syna.

— Winniśmy mieć więcej pokory w ocenie naszych postępków. Charakter zaś oceńmy na podstawie ewentualnego poczucia winy, jeśli zdarzy nam się nadużyć swoich możliwości — orzekł Berkeley i wrócił do jedzenia.

Elizabeth prychnęła, ale nie odezwała się ani w tej chwili, ani już do końca obiadu. Większą ochotą do rozmowy wykazała się Margaret. Nie miała w tym celu, aby uwodzić gościa, ale bezsprzecznie podobała się jej wizja, by ten czasem spróbował się do niej pozalecać. Pochwaliła jego poglądy, zapytała o życie towarzyskie w Indiach i udała zainteresowanie, gdy Charles opowiadał o częstych spotkaniach urzędników z Kampanii. Kiedy też obiad doszedł końca i wszyscy poczęli wstawać od stołu, panna Burton zabrała liścik spod talerza i skłoniwszy się Charlesowi, szybko opuściła jadalnię. Berkeley szukał wzrokiem Beth. Stała razem z Charlotte, ukrywając zdenerwowanie pod serdecznie brzmiącym śmiechem. Ale gdy Charles podszedł i zapragnął przeprosić dziewczynę za swoje słowa, ta nie poświęciła mu nawet spojrzenia i wyszła z jadalni.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania