Czekając na Roberta

Trzecia nad ranem. Dzwonek telefonu.

— Halo, kto mówi?

Głucha cisza. Już miałem odłożyć słuchawkę, gdy z drugiej strony doszedł ledwie słyszalny szmer. Na głupie zabawy nie miałem ochoty. Zmieniłem bok, nasunąłem na plecy kołdrę i zasnąłem.

Nie na długo.

Po kilku minutach telefon zadzwonił ponownie. Tym razem położyłem słuchawkę na piersiach i nie otwierałem oczu. Chwilę później usłyszałem słaby głos:

— Krzychu, to ty?

Milczałem, bo jeśli ktoś dzwoni o barbarzyńskiej porze, to powinien być bardziej rozmowny.

— Krzychu jesteś? — pytał mnie głos w słuchawce, a nie otrzymawszy odpowiedzi, dodał niepewnie:

— To ja, Robert…

Robert! kolega ze studiów, którego nie widziałem od wielu lat. Dlaczego zadzwonił akurat teraz? Nie wiedziałem co powiedzieć, a jednocześnie starałem sobie przypomnieć nasze ostatnie spotkanie…

 

Przyjechał do Warszawy na jakieś szkolenie i tym pomyślnym zbiegiem okoliczności wpadliśmy na siebie. Nie na długo wprawdzie, bo następnego dnia musiał wracać. Wypiliśmy po kilka piw w Zielonej Gęsi, poprawili czymś mocniejszym u mojej kuzynki, a na noc zabrałem go do mieszkania ojca, służącego mi za bazę wypadową podczas tygodniowego urlopu. Spaliśmy w największym pokoju na rozkładanej wersalce. Chyba drugi raz w dorosłym życiu przyszło mi dzielić łóżko z facetem. Zanim poszliśmy spać, siedzieliśmy do późna w kuchni, przepijając do siebie przy akompaniamencie często otwieranych drzwiczek lodówki. Na pierwszy rzut poszedł bigos, kilkudniowy, dobrze zgryziony, po nim śledzie w oleju, pięknie wymoczone, doprawione dużą ilością cebuli i pieprzu. Kiedy przyszła kolej na pęta kaszanki, mój gość zauważył, że takiego specjału nie należy spożywać na zimno i to nas zgubiło: nęcący zapach obudził mojego staruszka, który natychmiast wygłosił tyradę na temat dobrych obyczajów. Wczesnym rankiem, gdy ciemność zaglądała jeszcze w okna, Roberta poderwał na nogi budzik. Wybiegłem za nim na ulicę, ale w drodze na przystanek ogarnęły mnie mdłości, a gdy nadjechał autobus udałem, że coś ważnego nie pozwala mi go odprowadzić na dworzec. Odjeżdżając, patrzył za mną, a ja nawet nie pomachałem mu ręką. Gdybym wiedział, że już nigdy więcej go nie zobaczę…

 

Teraz rozmawialiśmy przez telefon jak dawniej, ale szybko zdałem sobie sprawę, że kluczy, powtarza w kółko to samo, traci pewność siebie. Wolałem nie pytać o przyczynę i podtrzymywałem rozmowę, aż wydusił drżącym głosem:

— Wiesz… Właściwie to mam do ciebie wielką prośbę…

Nie przerywałem mu i słuchałem cierpliwie.

— Pożyczyłbyś ciut kasy… — i zaraz raźniejszym tonem dodał: — Zwrócę wszystko za miesiąc.

Na taką ewentualność byłem zupełnie nieprzygotowany, ale jednocześnie poczułem ulgę, że najgorsze mamy już za sobą. Zostaje tylko obgadać detale i sprawa załatwiona.

— Żaden problem — odpowiedziałem nieswoim głosem, bo tak po prawdzie, nie była to reakcja zgodna z moim zamiarem. — Powiedz ile i na kiedy potrzebujesz.

Suma była raczej wysoka, termin krótki, najlepiej zaraz.

Odniosłem wrażenie, że jestem kasjerem w kantorze, o którym można zapomnieć, gdy tylko wymieni klientowi walutę. Ponadto jakaś zadra ukłuła mnie w środku: nie będzie już Roberta-kolegi, będzie Robert-dłużnik, a ja zostanę na zawsze znienawidzonym Krzychem-wierzycielem. Będzie mnie unikać, oszukiwać, robić wszystko, żeby tylko nie wracać do tej chwili: niemiłej i poniżającej. Nie na darmo powiadają, że pieniądze są korzeniem wszelkiego zła. Pomimo tych rozterek, obstawałem przy swojej decyzji, a nawet zapytałem, czy nie wysłać mu coś ekstra.

— Jeśli nadasz przez Western Union to przekaz dojdzie w całości. Najlepiej płać kartą kredytową, wtedy uzyskasz długi okres bezodsetkowy.

Był dość dobrze zorientowany w operacjach bankowych, ale puściłem tę uwagę mimo uszu.

— Krzychu, nie pękaj, pieniądze dojdą — przekonywał mnie, najwidoczniej w obawie, żebym nie zmienił zdania. — Ten bank jest… na bank!

— Skąd ta pewność?

— Bo nigdy nie miałem problemów.

Nie miał, to znaczy uprawia ten proceder od dłuższego czasu. Trochę mnie to zbiło z tropu.

— Dostawałeś już pieniądze tą drogą? — usiłowałem potwierdzić swoje domysły.

Robert zwlekał z odpowiedzią.

— Tak… dostawałem.

— Od kogo?

— Od Larego.

— Larego? Niemożliwe, skąd?

— Ze Szwajcarii.

— A co on tam porabia?

— Prowadzi praktykę dermatologiczną.

„Skoro Lary cię wspomaga, niech to robi dalej” — chciałem mu poradzić, a jednocześnie widziałem w tym zdarzeniu ironiczną przewrotność losu: Robert zawsze powtarzał, że największym nieszczęściem byłoby po zatonięciu okrętu trafić z Larym do jednej tratwy.

 

Nie przerywając rozmowy, cofnąłem film: Lary leży wyciągnięty na górnej pryczy w pokoju akademika. Cały w pląsach, bo dwie Niemki zaszczyciły go wizytą. Lary był Łotyszem i znał perfekcyjnie niemiecki, a serce miał jak u lwa, miłości wystarczy dla każdej z nich. Niech im tylko to powie. Zresztą, nieważne słowa, ważny sposób mówienia. A Lary mówił głosem człowieka skazanego na sukces. Nie, on za sukcesem nie gonił, on po prostu sukcesu nie mógł uniknąć; sukces podążał za nim krok w krok. Lary dermatologiem w Szwajcarii! Nie Niemki już, ale Szwajcarki, zamożne szwajcarskie ślicznotki, odwiedzają Larego w jego gabinecie. Lary wita je uśmiechem i wypisuje receptę. A Robert? Jak długo musiał go błagać, ile gorzkich słów przełknąć, zanim Lary łaskawym gestem dokonał przelewu?

— Krzychu, to co, będziemy już kończyć, dobra?

Tak, pora kończyć albo to co dostanie, nie pokryje rachunku za rozmowę. Pożyczyłem mu powodzenia i pożegnałem słowami:

— Robert, zadzwoń do mnie kiedy będziesz miał ochotę pogadać i pamiętaj: wierzę w ciebie.

 

Nie zadzwonił, a ja również sposobności do rozmowy nie szukałem.

Pieniądze pewnie już wydał i biega za następną pożyczką. Gdy tylko załatał dziurę, gdzie indziej powstała następna, może jeszcze większa. Ciekawe, czy pamięta zimowe popołudnie na stoku lesistego wzgórza za Grabówkiem? Brnęliśmy w głębokim śniegu, odbijającym niczym kryształowe okruchy blask słońca, aż ciemniało w oczach i wówczas odkrywaliśmy, że Wybrzeże to coś więcej, aniżeli piaszczyste plaże i pisk wypłoszonych mew. Jeśli tamte chwile nic nie znaczą, jeśli powroty nie mają sensu, cóż takiego w życiu ma sens?

 

Nastały ciepłe wieczory, zakwitły jakarandy, przykrywając jezdnie delikatną, niebieściuchną mgiełką. Przez miesiąc najlżejsze podmuchy wiatru będą strącać kwiaty i gruba warstwa purpurowej wiechy pokryje ziemię, tak cudownie, że grzechem będzie stąpać po niej. Nadchodziła pora wyjazdu na krótkie wakacje. Pakując walizkę, myślałem o Robercie. Miasteczko, gdzie był świadkiem na moim ślubie, stanowiło wymarzone miejsce na rendez vous. Wyjechałem pierwszym pociągiem, kiedy na dworze panował jeszcze mrok. Ze względu na roboty kolejowe, skierowano nas okrężną drogą. Pociąg sunął ostrożnie po oblodzonych szynach, na zmurszałych i wpół spróchniałych podkładach, podążał torem przerośniętym mchem i kępami zeschłych traw, rozsypując w leśnej głuszy snopy iskier, to znowu znikał zupełnie pod poszyciem rosłych świerków, by za chwilę wypłynąć na powierzchnię w promieniach bladego słońca, zerkającego nieśmiało zza gałęzi nagich drzew. Na przesiadkę wybrałem rzadko uczęszczany przystanek w środku pola, okrytego obłokiem gęstej mgły. Peronowa wysepka nie zdradzała oznak żywej duszy i myślałem o tym z wdzięcznością. Pociąg mający zawieźć mnie do celu zapakowany był szczelnie ludźmi śpieszącymi do pracy. Na szczęście trafiłem na miejsce z boku, gdzie mogłem przytulić głowę do oparcia i nie myśleć o jadących, wysiadających i całym tym zamieszaniu. Za oknem migały wstęgi pól, lustrzane odbicia stawów, niepozorne i zagubione chatynki, krzywo przyklejone do podmokłych dróg… Na widok rzędu rezydencji wyrastających w oddali, uniosłem głowę: otynkowane ściany otulał siny tuman zimowego poranka, w czerni pól kształty gubiły barwę, jakby w wiosce panowała odwieczna żałoba, lecz im bliżej stacji docelowej, tym radośniej turkotały koła: ro-be-be, ro-be-bert! oby tylko zdążyć na czas!

 

Zgodnie z planem miałem przybyć pół godziny przed Robertem. Zaczekać na stacji, czy ponaglić teściów w podawaniu do stołu? Od wiaduktu doleciało metaliczne kwaknięcie i na stację wjechał krótki, żółto-niebieski skład. Obstawiłem jedyne wyjście z peronu, zaglądam każdemu z wysiadających bezczelnie w twarz, pod kaptur, badam co niesie w rękach, dopóki strumień pasażerów nie przepłynął wartko. Następnie obszedłem dwukrotnie peron, zajrzałem do poczekalni i przechowalni bagażu, stanąłem na postoju taksówek. Ci z ostatniego pociągu zdążyli już odjechać, bo przed budynkiem dworca nie było nikogo. Ruszyłem i ja, wolnym krokiem, ale pierwszy powiew wiatru znad tataraków, przywrócił mi optymizm: na pewno przyjedzie następnym pociągiem. Do śniadania usiadłem sam, bo teściowa jadła wcześniej, a jej małżonek stracił zupełnie smak, pewnie na skutek zażywania olbrzymiej ilości środków antydepresyjnych. Pocieszałem go, że gdy przyjedzie Robert, zabierzemy go na wyspę i na pewno złowi coś większego. Nic na to nie powiedział, tylko popatrzył na mnie jakoś dziwnie i wrócił do oglądania telewizji. Obiad miał być gotowy o dwunastej, co zakrawało na wieczność, więc zamiast znosić posępną atmosferę, poszedłem na spacer.

 

Tafla jeziora była szara i poszarpana wiatrem, na wodzie pusto i niegościnnie. Znad przystani dochodziło pobrzękiwanie metalowych linek na masztach porzuconych żaglówek. Brzmiało to przygnębiająco, jakby jakiś niewidzialny deszcz walił w przedmioty żelaznymi kulkami. Przeszedłem mostem na drugą stronę, minąłem budynek ogólniaka, do którego chodziła Maria, zanim została moją żoną. Ulicę zdobiły szykownie wykończone wille, a ja nie mogłem uwierzyć, ile ulepszeń poczyniono od ostatniego razu. Na końcu chodnika zamiast zawrócić, brnąłem w błocie po kostki, nie zważając na nowe trzewiki, które wyglądały teraz jak znoszone buciory. Pod lasem droga szła wyżej, była mocniej ubita i pokryta asfaltem, wprawdzie nieco wydziobanym przez kapryśną pogodę. Zgadywałem gatunki mijanego drzewostanu: to o długich, wąskich igłach to oczywiście sosna, tamto o srebrzystym pniu to musi być buk, a to krępe i poskręcane chyba grab, lecz nie jestem pewien. Wchodziłem w las coraz głębiej, leśne poszycie otaczało mnie zwartym kręgiem, rzucając dookoła smugi cienia. Tu i ówdzie czerniały pnie martwych drzew, dających pokarm nowemu życiu. Zadarłem głowę i błądziłem wzrokiem po wyciągniętych ku sklepieniu wygaszonego nieba wierzchołkach. Jak długo drzewa mogą żyć? na co umierają i czy cierpią ból?

 

Nie czułem już nóg, a mimo to postanowiłem nadłożyć drogi. Doszedłem bez pośpiechu do ujścia rzeczki, gdzie w przerzedzonych szuwarach dogorywały jakieś stare, bezużyteczne łajby. Jedna była wyjątkowo ohydna: brudna, obdarta z farby; wyłamane drzwi na burcie; w miejscu bulajów na dziobie wytrzeszczone od śmiertelnej agonii rybie oczy; niżej rdzawe strugi cieknące niczym krew ze stelaży kotwicznych; istny upiór jeziorzyska, a mimo to, coś pociągało mnie ku niej — wejść na pokład, upaść na samo dno kabiny, leżeć cicho i nasłuchiwać… Czy to monotonny plusk fal, czy może wycie wiatru hulającego wściekle tuż nad głową po zbutwiałych deskach?… W takich chwilach należy być bezgranicznie posłusznym żywiołom natury, a jednocześnie docenić nikły płomyk szczęścia w zaciszu ustronia.

 

W domu teściów czekał na mnie stół zastawiony po brzegi półmiskami, bo teściowa naszykowała jak na drugie wesele. Pewnie Maria znowu nagadała, że wyżeram wszystko na noc i rano nie ma z czego zrobić dzieciakom śniadania do szkoły. Powinna słuchać matki, która powiadała, że syty mąż prędko z domu nie odfrunie. Teść siedział w tym samym miejscu, gdzie go zostawiłem i ledwie coś przegryzł.

Czy apetyt może być miarą sukcesu? Przypadek Larego w dużym stopniu to potwierdzał.

 

Przed rejsem pakowaliśmy rzeczy w białe worki z grubego płótna. Później worek można było wcisnąć w każdy kąt, a nawet na nim spać. Otóż z takim workiem na ramieniu przyjechał do akademika Robert — na spód włożył podręczniki do mechaniki okrętowej, na to wsypał jabłek, wyżej cieńszą warstwę orzechów włoskich, a na samym wierzchu zapakował ubranie, żeby go nie pognieść. Lary obserwował, jak Robert wyciąga zawartość i układa na półkach w szafce. Gdy przyszła kolej na jabłka, Laremu zaświtał rewelacyjny pomysł:

— Słuchaj, ja też przywiozłem jabłka, ale co będziemy brać każdy ze swojego pudła? Najpierw zjedzmy te, co wypakowałeś, a moje zostawmy na potem.

Jeszcze tego samego dnia Lary zjadł wszystkie jabłka Roberta, a nazajutrz te przeznaczone „na potem”. Podobny los spotkał orzechy i z zapasów, które miały wystarczyć na miesiąc, nie pozostało śladu. Lary miał dobre intencje, ubytki pokrywał z własnej kieszeni, ale że jadł więcej niż inni, na „kooperacji” tracił każdy.

 

Ogólnie kwestia odżywiania w szkole morskiej wyglądała nie najlepiej: to, co podawano w szkolnej stołówce było niejadalne, pomimo iż zatrudniano mistrzów sztuki kucharskiej. Wiadomo jednak, że na statku kucharz jest motywowany do lepszej pracy, bo jeśli czegoś nie doprawi lub przesoli, natychmiast wylatuje za burtę. Alternatywnie, tanie żarcie serwowano w barze mlecznym za rogiem, ale w jadłospisie figurowały tylko pyzy i krokiety nadziewane karaluchem, dlatego mało kto wytrzymywał na takiej diecie dłużej niż semestr. W przerwach między zajęciami można było spożyć pączka z kawiarenki drobnego przedsiębiorcy Piszczyka, który sprzedawał je po kilkukrotnie wyższej cenie niż ta, płacona rankiem cukiernikowi. Spłukanym kredytu nie udzielał, dlatego większość studentów pitrasiła w akademiku. Korzystałem tylko z jednego przepisu: znaleźć jak największy garnek i wrzucić do niego wszystko, co wpadło w rękę. Rezultat był nie najgorszy, bo podczas jednej wizyty Maria oświadczyła, że nic pyszniejszego w życiu nie jadła.

 

Na drugim roku, gdy awansowano nas do stopnia mata podchorążego, Robert odkrył prawdziwą oazę — stołówkę studencką w Sopocie. Czemu na stołówkę wybrano stylowy pensjonat kilkanaście kilometrów od uniwersytetu, tego nikt nie wiedział. Wysiadaliśmy na przystanku Wyścigi i szli z kilometr w kierunku morza, gdyż pensjonaty są położone zazwyczaj w malowniczych miejscach, inaczej wczasowicze nie mieliby czym cieszyć oczu. Nikt nas w jadłodajni o nic nie pytał, podchodziliśmy po danie do okienka, a gdy jakaś kucharka marudziła coś pod nosem, dawaliśmy jej parę złotych i wracała szczęśliwa do garów. Nawet czarne swetry i kurtki od munduru, które ubieraliśmy w chłodne dni, nikomu nie robiły różnicy. Droga powrotna wypadała przez plażę, do mola, czasem wypijaliśmy herbatę w empiku, przeglądając zagraniczne magazyny i czasopisma. Zimą morze wyglądało zupełnie inaczej, nie tracąc jednak uroku: powietrze nabierało ostrości jodu, łachy piachu były zbite i twarde, co ułatwiało chodzenie, ptactwo krążyło wokół nielicznych dokarmiających, a sama plaża bielała kojącym bezludziem, aż po ciemniejące zarysy klifu w Orłowie. Jednej nocy temperatura spadła poniżej minus dwudziestu ośmiu stopni i zatoka zamarzła, nie na gładką taflę lodowiska, ale pofałdowaną, chropowatą powierzchnię o zarysie zastygłych fal. Przez dwa dni statki cumowały uwięzione w porcie. Lary wierzył, że po lodzie można bezpiecznie uciec do Szwecji, lecz zawrócił na widok oswojonych łabędzi, które nie posłuchały instynktu i utkwiły w lodowej skorupie, sztywniejąc powoli, bez szansy na ratunek. Jednakże nawet zimą czuć było dzień wędrujący daleko, gdzieś za bezkresem mórz, nad czerwoną, rozpaloną słońcem równiną; dzień w którym topnieją śniegi, soki zaczynają krążyć, a wydmy pokryją znowu kwiaty bursztynowych rokitników i blado-fioletowych rukwieli.

 

Gdy Laremu doniesiono o stołówce, został jej stałym bywalcem; nie opuściłby żadnego posiłku, nawet po zawodach wioślarskich, rozgrywanych niedługo przed jej zamknięciem. Ten dzień szczególnie zapadł mi w pamięci, gdyż uzupełniałem wolne miejsce w załodze po nieobecnym wioślarzu. Trasa wiodła ze Skweru Kościuszki do plaży w Redłowie. Lary poruszał wiosłem z lekkością, jakby to było ździebełko słomy i ciągnął za trzech, aż jęczało w dulkach, wyrzucał ręce do przodu potężnym wymachem szerokich ramion, dzięki czemu pióro wiosła zagarniało wodę z siłą młyńskiego koła. Wiatr znosił nas na płyciznę, wtedy Lary zdwoił wysiłek. Nagrodą było nie miejsce na podium, lecz bezpłatny obiad. Nadaremnie Robert próbował mu wyperswadować, żeby zaspokoić głód czymś bliżej, choćby frytkami ze smażalni. Lary nie chciał o tym słyszeć. Prosto z kolejki pognał ulicą, my za nim. Drzwi od stołówki były wciąż otwarte, ale w środku nie zastaliśmy nikogo. Kucharki zebrały już resztki po obiedzie i wychodziły przez zaplecze, zaś Lary siedział przy stole pośrodku pustej sali, przed olbrzymim kotłem, z którego wielką chochlą wybierał ostygłe ziemniaki.

Upór został wynagrodzony.

Czekaliśmy bez szemrania aż skończy, aż odczuje upragniony ucisk na tylną ściankę żołądka i zadowolony oznajmi: mam pełny brzuch!

 

Minęło południe, Robert nie odpowiadał na moje telefony. Dopiero za którymś razem odebrał. Zapytałem, co go zatrzymało.

— Krzychu, widzisz… Stara urządziła awanturę i nie puszcza mnie…

Stara! ta, której zmajstrował pięcioro dziewczynek i z którą dzieli mieszkanie, tylko do końca miesiąca, chyba że zapłaci zaległy czynsz. Może brakowało mu na bilet i nie miał odwagi o tym napomknąć, albo w ogóle zdziczał i odwykł od ludzi? Coś we mnie runęło i czułem, że nigdy tego nie odbuduję. Jedynie widok teścia rozwiązującego krzyżówkę, działał na mnie uspokajająco.

— Co o tym myślisz, Czesiek? — zapytałem bez emocji. — Robert… Pamiętasz jak w dniu ślubu burza dopadła nas na środku jeziora i gdyby nie on, może kto inny byłby twoim zięciem?

Teść posłał mi pobłażliwy uśmiech, jakbym plótł bzdury.

— No, powiedz, dlaczego nie przyjechał?

Nie oczekiwałem nic odkrywczego, lecz ku mojemu zdumieniu, ten prosty i niewykształcony człowiek, pracujący ciężko od dziecka na utrzymanie rodziny, udzielił mi filozoficznej odpowiedzi:

— Zmienia ludzi życie…

Właśnie, zmienia! Dobrze, że bilet powrotny wykupiłem na pociąg jadący inną trasą. Nie zawracam, nie patrzę wstecz, prę naprzód, ale stojąc w drzwiach wagonu rzuciłem okiem na przejście pod torami, gdzie jeszcze kilka godzin temu wystawałem z taką nadzieją. Nadzieja też jest potrzebna. Czekałem długo, zaczekam do samego końca.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 8

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (21)

  • rozwiazanie 5 miesięcy temu
    Sugestywne opisy pozwalają docenić wizję natury i zapomnieć o długu zaciągniętym przez Roberta. Dobry tekst.👍 Pozdrawiam:)

    "w miejscu bulajów na dziobie wytrzeszczone od śmiertelnej agonii rybie oczy; niżej rdzawe strugi cieknące niczym krew ze stelaży kotwicznych; istny upiór jeziorzyska, a mimo to, coś pociągało mnie ku niej — wejść na pokład, upaść na samo dno kabiny, leżeć cicho i nasłuchiwać… Czy to monotonny plusk fal, czy może wycie wiatru hulającego wściekle tuż nad głową po zbutwiałych deskach?… W takich chwilach należy być bezgranicznie posłusznym żywiołom natury, a jednocześnie docenić nikły płomyk szczęścia w zaciszu ustronia. " Precyzja pióra. 5.
  • Narrator 5 miesięcy temu
    Ponoć samotności towarzyszy wiele słów, a szczęściu pustka uczuć, albo to może polski krajobraz swoją tajemniczością skłania do wylewności.

    Dług nie tylko poszedł w niepamięć, lecz nawet został z nawiązką spłacony.

    Dziękuję za odwiedziny.👋
  • słone paluszki 5 miesięcy temu
    "Nic się nie dzieje, nikt nie przychodzi, nikt nie odchodzi, okropność." - cytat z Becketta, z którym kojarzy się nie tylko tytuł opka. Teść to Estragon.

    Urzekający opis ohydnej łajby z jeziorzyska. Ale najbardziej zapamiętam jakarandy, które sprawdziłam i mnie oczarowały. Cudowności!

    Fajnie, że wciąż publikujesz. Pozdrawiam.
  • Narrator 5 miesięcy temu
    „Nic się nie dzieje, nikt nie przychodzi, nikt nie odchodzi…" i tak to jest pięknie, by autor mógł przeżyć i opisać to.😊

    Jakarandy w tym roku, ze względu na ciepłą zimę, zakwitły wyjątkowo wcześnie.🌸🌸

    Opublikowałem krótkie opowiadanie o blackfella🪃, do czego mnie zachęcałaś, lecz chyba nie był to najlepszy pomysł.

    Pozdrawiam serdecznie.👋
  • słone paluszki 5 miesięcy temu
    Narrator
    Przegapiłam, ale nadrobię :)
    Bywa, że autor nie trafia czasami w odpowiedni moment i publikacja spychana jest na margines. Nie zniechęcaj się tylko! Przeczytam i dam znać. Pozdrawiam🎅
  • Trzy Cztery 5 miesięcy temu
    Piękna opowieść. Dłuższy komentarz wkrótce!
  • Narrator 5 miesięcy temu
    Dobrze jeśli ktoś przeczyta, jeszcze lepiej gdy zostawi ciekawy komentarz, ale nic tak nie cieszy co impuls do napisania czegoś naprawdę wspaniałego na podobny temat:
    https://www.opowi.pl/przyjazn-sklada-sie-z-poczatku-kilka-a88511/

    »Von Herzen — Möge es wieder — Zu Herzen gehn!«
    ❤️→💜😊
  • Trzy Cztery 5 miesięcy temu
    Narratorze, zapowiedziany przeze mnie dłuższy komentarz, to właśnie ten zalinkowany wyżej tekst. Twoja opowieść nie pozostawia obojętnym. To zaleta pisania.
  • Bajeczna 5 miesięcy temu
    Bardzo ładne opisy-można się rozmarzyć.....jest bajecznie... :)
  • Narrator 5 miesięcy temu
    Miało być prozaicznie, konkretnie, ale to miło jeśli wyszło bajecznie.😊

    Dziękuję za cenny czas włożony w przeczytanie. 🙏
  • Tjeri 5 miesięcy temu
    Hej, Narratorze!
    Trafiłam do Ciebie przez portal u Trzy Cztery. Cieszę się, że go wyczarowała, bo przegapiłabym piękny tekst.
    Kolejny raz stwierdzam, że jesteś mistrzem opisów. To nie są reporterskie sprawozdania krajobrazowe, a pełne przemyśleń i magii wejścia w głąb. Czytelnik czyta — i nagle świat otaczający bohatera nie tylko staje się bardziej widoczny, ale i bardziej zrozumiały.

    Sama historia znajomości smutna, choć nie pozbawiona nadziei — dla chcących ją widzieć. A bohater chce. I ja też bym chciała.

    Magiczny tekst.
  • Narrator 5 miesięcy temu
    Owszem, wiem jak trudno do mnie trafić… Mieszkam na szczycie stromej góry, pośrodku bezludnej wyspy, nie wiadomo gdzie… 🏝️😄

    Ale Trzy Cztery zrobiła mi taką reklamę, że teraz nawet w mojej pustelni jest tłoczno. Nic tak nie zachęca do lektury co superlatywna recenzja renomowanej autorki.

    Tak czy owak, najważniejsze że przeczytałaś i nie byłaś całkowicie rozczarowana.

    Pozdrawiam gorąco. 🖐️
  • Tjeri 5 miesięcy temu
    Narratorze, ja bywam tu teraz w trybie przemiennym — znaczy długie niebytności przetykam incydentalną obecnością, a nawet podczas tej ostatniej zamykam oczy, by pewnych rzeczy nie widzieć :D. Sporo więc mnie omija i czasem niestety są wśród nich takie wartościowe pozycje jak Twój tekst.
  • Narrator 5 miesięcy temu
    Tjeri

    Gdzie wiele blasku, tam również sporo cienia i to naturalne, że jesteś selektywna.

    Powodzenia.🙂
  • Pasja 5 miesięcy temu
    Znowu wspomnienia przeplatane rzeczywistością. Lata młodości i czas nauki w każdym z nas odkrywa obrazy, które po latach są już inne. Lata studenckie chyba najbardziej pozostawiają w nas niedomówienia. Niby dorosłość, ale jednak niedojrzała. Wybory i kształtowanie przyszłości oparte są na marzeniach o dobrym starcie w życie. Dobry zawód i dobre pieniądze. Trzej “przyjaciele” i inne oczekiwania. Po latach nawet ten…
    /bigos, kilkudniowy, dobrze zgryziony, po nim śledzie w oleju, pięknie wymoczone, doprawione dużą ilością cebuli i pieprzu/… inaczej smakuje, ale wywołuje uśmiech i refleksję…
    /Gdybym wiedział, że już nigdy więcej go nie zobaczę…/
    i nagle głos… /Pożyczyłbyś ciut kasy… — i zaraz raźniejszym tonem dodał: — Zwrócę wszystko za miesiąc/… zawahanie i pewnie na miejscu, bo wiemy jak się kończą takie transakcje?
    I ta… /zadra ukłuła mnie w środku: nie będzie już Roberta-kolegi, będzie Robert-dłużnik, a ja zostanę na zawsze znienawidzonym Krzychem-wierzycielem/… pozostawia rysę na życiu.
    Chociaż wiedział od samego początku , że Robert

    /Był dość dobrze zorientowany w operacjach bankowych, ale puściłem tę uwagę mimo uszu/…
    Mijają lata, ale tak naprawdę chwile wątpliwości, może zapominamy, a może chcemy zapomnieć. Jednak wciąż czekamy… Zawsze zastanawiam się, czy z drugiej strony też są takie momenty zamyślenia?
    /Jeśli tamte chwile nic nie znaczą, jeśli powroty nie mają sensu, cóż takiego w życiu ma sens?... jestem po lekturze Trzy Cztery i zgadzam się, że nie będzie już nigdy powrotu do początku, bo go tak naprawdę nie było, był ciąg chwili i nie ma też końca, bo nie wiemy kiedy, gdzie jest jutro?

    /Pociąg sunął ostrożnie po oblodzonych szynach, na zmurszałych i wpół spróchniałych podkładach/… jechał po i wiedział po co, miał nadzieję do końca. Być może nie chodziło w tej podróży o pieniądze, chodziło o prawdę o przyjaźni. I bohater jechał do niej i szedł i rozmyślał jak to będzie, kiedy się spotkają. Ani razu nie pomyślał o pożyczce.
    /W takich chwilach należy być bezgranicznie posłusznym żywiołom natury, a jednocześnie docenić nikły płomyk szczęścia w zaciszu ustronia/… potrzebował tej ciszy i powrotu myśli do worka pełnego jabłek i orzechów. Do sprytu Larego i do tego mniej Roberta.

    /Dopiero za którymś razem odebrał. Zapytałem, co go zatrzymało.
    — Krzychu, widzisz… Stara urządziła awanturę i nie puszcza mnie/… usprawiedliwienie znowu wypełniło myśli i pewne postrzegania na problem. W jakimś stopniu też usprawiedliwienie.
    i … /Coś we mnie runęło i czułem, że nigdy tego nie odbuduję/… jak często nie potrafimy się odbudować po takim uderzeniu. Jednak on potrafił się unieść ponad i nie zawrócić w podróży, ani nie pozostać. Pojechał dalej z nadzieją że kiedyś?
    / Czekałem długo, zaczekam do samego końca/… nie ma końca i nie ma początku. Chwila zatrzymania czasu

    Pozdrawiam i miłego dnia
  • Pasja 5 miesięcy temu
    Przecudne pejzaże malowane słowem. :))
  • Narrator 5 miesięcy temu
    Pasja

    Nawet gdyby nikt nie przeczytał tego przez milion lat, Twój jeden komentarz wynagrodziłby trud pisania.

    Do tej pory byłem ja, Robert i Lary; teraz dołączyłaś do nas. 😊
  • Aleks99 5 miesięcy temu
    Opisy wygrywają wszystko, ale sama historia bardzo fajnie utkana. - wyczucie i pewność pióra. Nie ma miejsca na zbędność :)
  • Narrator 5 miesięcy temu
    Można jechać opisem, można dialogiem, licho wie co lepsze, trzeba wyczuć nosem lub posłuchać instynktu. Opisy też mogą być różne.

    Na przykład: „szła ulicą i było jej smutno” lub „szła ulicą i patrzyła na pozbawione liści drzewa”. Obydwa wyrażają to samo, ale ten ostatni jest niebezpośredni przez co nadaje tekstowi subtelności. A jeśli kogoś nagie gałęzie drzew nie nastrajają zbyt pesymistycznie, może pomyśleć, że nie wiedziała co zrobić z wolnym czasem i przez to opowiadanie nabiera uniwersalnego charakteru. Pisanie to droga przez dżunglę: nie wiadomo gdzie jesteśmy, dopóki nie staniemy na polanie.

    Muszę wejść na Twój profil, żeby zobaczyć, jak sobie z tym radzisz, a tymczasem dziękuję za uwagę i życzę powodzenia. 👋
  • Skorpionka 3 miesiące temu
    Pięknie napisane. Widzi się to wszystko, co się przeczytało.
  • Narrator 3 miesiące temu
    Dziękuję za miłe i pokrzepiające słowa.🙏

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania