Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Dekadencja - 13. Artem
Dzień tętnił swoim powolnym, jesiennych rytmem. Damian wyszedł ze sklepu, obładowany siatkami. Obok niego w podskokach szła Marta. Byli w dobrych humorach — zakupy do nowego mieszkania niosły ze sobą zastrzyk radosnej ekscytacji. Szli przez parking, kiedy Marta krzyknęła, wskazując palcem na chodnik nieopodal:
— Kuba! — Nie zważając na brata, puściła się biegiem, zręcznie wymijając zaparkowane pojazdy.
— Kuba, cześć! Wiesz co? Przeprowadzamy się! Do super nowego mieszkania!
Jakub niezgrabnie oparł się o latarnię. Jego wzrok, szklisty i nieobecny, omiatał Martę bez żadnej refleksji. Uśmiechnął się pustym, nienaturalnym grymasem, udając zainteresowanie.
Dołączył do nich Damian. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby zrozumieć, że Kuba jest kompletnie odurzony. Z trudem koordynował ociężałe ruchy, patrząc z otępiałym wyrazem twarzy.
— Nowe mieszkanie? Zakupy? Wow, powodzi się, co? — rzucił do Damiana, a w jego głosie pobrzmiewała urągliwa kpina, gdy spojrzał na wypchane siatki.
Damian powstrzymał się od odpowiedzi. Spojrzał na siostrę.
— Martuś, idź już do samochodu, proszę. Masz kluczyki, poczekaj na mnie.
Marta poczuła się zdezorientowana nagłym obrotem spraw.
— Ale… chciałam pogadać z Kubą.
— Idź — powiedział Damian stanowczo, choć z delikatną nutą prośby, posyłając jej niezrozumiałe, nieznoszące sprzeciwu spojrzenie.
Dziewczynka zmierzyła brata lodowatym wzrokiem, ale posłusznie odeszła do auta zaparkowanego kilka metrów dalej.
— No proszę, dałem się wyruchać! I to dwa razy! A może trzy? Straciłem już rachubę! — wypalił znienacka Jakub, nie zważając na to, że Marta wciąż była w zasięgu słuchu.
Damian poczuł, że w gardle rośnie twarda, dławiąca go blokada. Był zdruzgotany stanem przyjaciela. Wyrzuty sumienia stały się tłem dla nowo kiełkujących wątpliwości: co doprowadziło Jakuba do takiego stanu?
— Dzwoniłem tyle razy, Kuba. Proszę cię, porozmawiaj ze mną w końcu. Co się z tobą dzieje? Co tam się wydarzyło? — Damian starał się dotrzeć do niego spokojnym głosem.
Jakub ledwo trzymał się na nogach. Pokręcił głową, a ten ruch wydawał się dla niego ogromnym wysiłkiem.
— Jakie to ma znaczenie, Damian? Nawet jak ci powiem, to co zrobisz? Pogrozisz im palcem? Poskarżysz się szefowi?
To był przebłysk — moment, w którym Damian przeczuł prawdę. Była jednak zbyt druzgocąca, by ją przyjąć, więc z całej siły ją od siebie odpychał.
Złapał Jakuba za ramię.
— Podwiozę cię do domu, stary. Wsiadaj.
Jakub gwałtownie się od niego odsunął.
— Jestem kompletnie porobiony, a ty jesteś z młodą. Uważajcie na siebie. O mnie się nie martw. Poradzę sobie, jak zawsze zresztą. Mam hajs rodziców, więc problemy mi nie straszne, no nie? — Wykrzywił usta raz jeszcze w tym pustym, sztucznym uśmiechu i ruszył chwiejnym krokiem w dół ulicy, zostawiając Damiana w pełnym niejasności milczeniu.
Półmrok lokalu zdawał się narastać z każdą minutą, a zapach rozlanego alkoholu i tytoniu drażnił nozdrza Damiana bardziej niż zwykle. Nie mógł przestać myśleć o Jakubie. Dzisiejsze spotkanie ożywiło wspomnienie dnia, w którym przyprowadził go wprost w ręce Luana. Od tamtego wieczoru minęło już kilka tygodni, a on wciąż czuł się, jakby tkwił w sennym koszmarze, z którego nie mógł się obudzić.
Barman, wycierając szklankę brudną ścierką, zaklął siarczyście w stronę telewizora, w którym właśnie podano do publicznej wiadomości informację o tragicznym finale poszukiwań dziewiętnastolatka z Poznania — syna wpływowego biznesmena.
— Szkoda dzieciaka. Dziewiętnaście lat miał, ledwo od ziemi odrósł — mruknął, nie podnosząc wzroku. — Ale jak się człowiek wkręci w prochy tak głęboko, że zrobi wszystko za działkę... to w końcu pętla sama się zaciska.
Damian zamarł, patrząc pustym wzrokiem w ekran, na którym wyświetlała się już prognoza pogody. Przed oczami natychmiast stanęła mu twarz chłopaka, którego spotkał w toalecie przed kilkoma tygodniami. Daniel, tak miał na imię. Pamiętał jego skatowaną twarz, trzęsące się ręce i to zwierzęce przerażenie w oczach, gdy próbowali zamienić kilka słów. Wtedy wydawał się tylko kolejną ofiarą nocnego życia, ale teraz, w świetle słów barmana, jego postać nabrała nowego, tragicznego znaczenia. To on. Ten z łazienki. Już wtedy wyglądał, jakby szukał ratunku.
Chwilę później poczuł lodowaty dreszcz. Tamten dzieciak... Jakub teraz wyglądał niemal identycznie. To samo otępienie i ten sam brak iskry w spojrzeniu. Jakub stał się echem chłopaka, który właśnie skończył na sznurze.
— Co masz na myśli mówiąc, że zrobi wszystko? W co on się dokładnie wplątał? — zapytał Damian, a jego głos ledwo przeszedł przez ściśnięte gardło.
Mężczyzna za barem wzruszył ramionami.
— Długi u Yaviego nie znikają same. Jak nie masz portfela, płacisz tym, co ci zostało. Ciałem, godnością... Yavor lubi mieć swoje zabawki na własność. Ten mały był jedną z nich. Regularnie odpracowywał to, co wciągnął nosem.
— Nie wiedziałem, że brat Luana, że on….
— Chłop czy baba? Dla niektórych z nich to chyba nie ma większego znaczenia. Tu chyba nawet nie chodzi popęd i orientację. Daniel chyba faktycznie miał do niego słabość, ale dla tego świra to był raczej pokaz dominacji. On po prostu lubi znęcać się nad słabszymi, pokazywać kto ma tutaj prawdziwą władzę…
Słowa barmana uderzyły w Damiana z potworną siłą. Znów wróciły wspomnienia.
— Tamtej nocy... — zaczął Damian, nachylając się nad blatem tak nisko, by mężczyzna nie mógł uciec wzrokiem. — Jakub siedział w loży z Luanem, a Yavi dołączył do nich później. Wiesz, co działo się potem na zapleczu?
Barman przestał polerować szkło. Uniósł głowę i spojrzał na niego w sposób, który nie pozostawiał złudzeń – było to spojrzenie ciężkie od wiedzy, której nikt nie odważył się ubrać w słowa. Sugestywnie przesunął wzrokiem w stronę zamkniętych, dębowych drzwi na końcu korytarza.
— Oficjalnie? Nikt nic nie widział — wyszeptał, niemal bezgłośnie. — Ale ludzie plotkują o tym, co działo się za tymi drzwiami. Yavi nie bierze jeńców, chłopcze. On bierze to, na co ma ochotę, i nie pyta o zgodę, kiedy ktoś jest zbyt naćpany, by w ogóle wiedzieć, gdzie się znajduje. Czasem wystarczy jedna głupia odzywka albo krzywe spojrzenie i po tobie.
Damian poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Obraz Jakuba – bezwolnego, pozbawionego własnej woli – stał się teraz przerażająco jasny. To nie była kwestia długów czy interesów. Jakub był po prostu nową zdobyczą, świeżym i tanim substytutem, który miał zaspokoić chorą ciekawość Yaviego. Kolejną zabawką wrzuconą do klatki z drapieżnikiem.
W jednej chwili Damiana ogarnęła panika tak gwałtowna, że niemal odebrała mu możliwość swobodnego oddechu. Potwierdziły się najgorsze przypuszczenia, których tak bardzo bał się dopuścić do świadomości. Poczuł, jak w jego wnętrzu coś pęka, ustępując miejsca wyrzutom sumienia.
Mógł tam być. Mógł się bić, mógł do skutku taranować ochroniarzy, mógł rzucić wszystko na jedną szalę, byle tylko wyciągnąć Jakuba z tamtego pokoju. Ale zamiast tego posłuchał Arka. Dał się zwieść racjonalizowaniu i strachowi. Został na zewnątrz, podczas gdy za zamkniętymi drzwiami Jakub tracił wszystko.
Był współwinny. Każda sekunda jego wahania, każdy krok, który zrobił w stronę wyjścia zamiast w stronę gabinetu Luana, był gwoździem do trumny Jakuba. Nie uratował go, choć stał zaledwie kilka metrów dalej. To przeświadczenie paliło żywym ogniem, zamieniając szok w czystą, obezwładniającą nienawiść do samego siebie.
Nocna mgła była gęsta i lepka, a zapach starego smaru w aucie Luana mieszał się z drogimi perfumami szefa. Damian siedział na fotelu pasażera, zaciskając spocone dłonie na kolanach. Luan wziął go z zaskoczenia, nie miał odwagi odmówić.
— Mykoła wziął urlop na żądanie — zachichotał Luan, nie odrywając wzroku od drogi. — Ciesz się, młody. To twój dzień.
Damian wymusił uśmiech, choć w żołądku czuł ucisk. Miał stopniowo odcinać się od interesów Luana, tymczasem siedział w czarnym SUV-ie, mknącym przez podmiejskie bezdroża. Każdy kilometr głębiej w las był kolejnym węzłem zaciskającym się na jego szyi. Czuł, że umacnia swoją pozycję w strukturze, której nienawidził całym sercem, brnąc w mrok, z którego nie było już powrotu.
— Gdzie my właściwie jedziemy? — zapytał, starając się opanować drżenie głosu.
— Na lekcję podstaw — odparł krótko Luan, a błękitne światło deski rozdzielczej nadawało jego twarzy trupiego blasku. — W tym biznesie lojalność to fundament. Bez niej wszystko sypie się jak domek z kart. Nauczę cię dzisiaj, jak dbać o fundamenty.
Zatrzymali się przed kompleksem opuszczonych, zardzewiałych hangarów. Ciszę nocy przecinał jedynie trzask stygnącego silnika i dalekie szczekanie psów. W środku śmierdziało pleśnią, chemią i prochem. Kilku barczystych mężczyzn w skórzanych kurtkach stało w półkolu, oświetlonych jedynie blaskiem pojedynczej, dyndającej u sufitu żarówki. Światło odbijało się od oksydowanej stali pistoletów wetkniętych za paski spodni.
W samym centrum, na betonowej posadzce, klęczał mężczyzna.
Był zmasakrowany. Krew, ciemna i gęsta, wyciekała z rozbitego łuku brwiowego i ust, tworząc pod nim szkarłatną kałużę. Luan podszedł do niego z niemal ojcowską czułością i położył dłoń na jego ramieniu.
— To jest Artem — przedstawił go Damianowi, jakby prezentował starego znajomego. — Ma trzydzieści pięć lat i wszystko, czego dusza zapragnie. Dałem mu towar, dałem mu ludzi, dałem mu ochronę. A on? On uznał, że moje pieniądze będą lepiej wyglądać w jego kieszeni. Założył własny folwark na moim podwórku. Wykorzystał moją infrastrukturę, żeby tuczyć własny portfel.
Damian cofnął się o krok, chcąc zniknąć w cieniu innych, ale Luan natychmiast chwycił go za łokieć i przyciągnął do siebie jak niesfornego psa na smyczy.
— Nie chowaj się. Patrz mu w oczy — syknął Luan, po czym wyciągnął z kabury ciężki, czarny pistolet. Chwycił dłoń Damiana i siłą wcisnął mu broń w palce. — Odbezpieczasz tutaj. Kciukiem. Tak. Teraz wyceluj.
— Nie... Luan, proszę, ja nie mogę... — wykrztusił Damian, patrząc na trzęsącą się lufę.
Artem, słysząc to, uniósł głowę. Zaszlochał, a z jego ust wydobył się bełkotliwy dźwięk. Miał skute z przodu ręce, ale desperackim ruchem zdołał sięgnąć do kieszeni kurtki. Na beton wypadł wytarty portfel. Mężczyzna drżącymi palcami wyłuskał z niego zdjęcie.
— Błagam... — zajęczał w swoim języku, a potem łamaną polszczyzną: — Żona... syn... córka... ona ma rok... tylko rok...
Na fotografii uśmiechała się młoda, piękna kobieta, trzymając na rękach małą, kilkumiesięczną dziewczynkę w różowej czapeczce. Obok dumnie stał nastolatek w koszulce drużyny piłkarskiej. Kontrast między tym obrazkiem, a brutalną rzeczywistością hangaru był nie do przyjęcia dla umysłu Damiana. Zachwiał się, czując, że robi mu się słabo.
— Nie zrobię tego! — Damian krzyknął kategorycznie, próbując oddać broń, ale Luan nawet nie drgnął.
Twarz szefa nagle stężała. Uśmiech zniknął, zastąpiony przez lodowatą furię. Luan uniósł dłoń i dał krótki, ale sugestywny znak jednemu z goryli. W tej samej sekundzie Damian poczuł na skroni chłodny dotyk lufy innego pistoletu.
— Nie masz wyboru — powiedział Luan cichym, pozbawionym emocji głosem. — Zasady są proste: albo on, albo ty. Jeśli nie pociągniesz za spust, on i tak zginie, ale ty polegniesz obok niego. Też masz w portfelu jakieś rodzinne zdjęcia? To jak? Oglądamy?
Damian stał sparaliżowany. Czuł metaliczny zapach broni przy swojej głowie i widział łzy Artema kapiące na zdjęcie jego rodziny. Świat "wielkich, łatwych pieniędzy" znów ukazał swoje prawdziwe oblicze – bezwzględnej, brudnej rzeźni.
Palce Damiana zacisnęły się na rękojeści pistoletu tak mocno, że aż zbielały mu kłykcie. Czuł, jak każdy mięsień w jego ciele drży w niekontrolowanym, drobnym rytmie, a pot spływa mu po karku, przesiąkając kołnierzyk koszuli. Żołądek podszedł mu do gardła, dławiąc go metalicznym posmakiem strachu. Widział wszystko jak przez mgłę — jedynym ostrym punktem była postać Artema, który kulił się przed nim na betonie.
Damian czuł na skroni lodowaty, nieruchomy krąg lufy goryla. To nie była już tylko groźba, to był wyrok śmierci odroczony o ułamki sekund. Rozpacz rozrywała mu klatkę piersiową; chciał krzyczeć, błagać o litość, ale jego krtań była jak zaciśnięta pętla. Łzy, których nie był w stanie powstrzymać, paliły go w oczy, mieszając się z potem i zniekształcając obraz klęczącego mężczyzny.
Artem wyczuł ten moment. Jego przerażenie stało się niemal namacalne, wypełniając duszne powietrze hangaru. Mężczyzna nie próbował już walczyć; jego ciało wiotczało, a ramiona opadły w geście ostatecznej rezygnacji. Wpatrywał się w lufę trzymaną przez Damiana z taką intensywnością, jakby próbował siłą woli zatrzymać mechanizm broni. Jego oddech stał się rwanym, świszczącym szlochem, a oczy — rozszerzone do granic możliwości — błagały o życie w sposób, którego Damian nie zapomni do końca swoich dni. Artem kurczowo ściskał zdjęcie swojej rodziny, brudząc krawędź fotografii krwią z pękniętej wargi.
Damian położył palec na języku spustowym. Czuł pod opuszką zimny, gładki metal. Czas zwolnił do uderzenia tętna, które huczało mu w uszach jak bęben. Widział, jak Artem zamyka oczy, przygotowując się na ciemność, i jak jego cała egzystencja kurczy się do tego jednego, ostatniego błagania. Damian poczuł, że pistolet waży teraz tony. Wypełniony czystą nienawiścią do samego siebie, do Luana i do całego świata, który doprowadził go do tego momentu, zaczął powoli, centymetr po centymetrze, zwiększać nacisk.
Opór spustu był minimalny, a jednak dla Damiana wydawał się nie do pokonania. W tamtej chwili, gdy mechanizm wewnątrz broni zaczął się poruszać, Damian wiedział, że bez względu na to, co stanie się za sekundę, człowiek, którym był jeszcze rano, właśnie przestał istnieć.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania