Hrabia Ghuli [1]
"Stare baśnie prawią nam, iż świat nasz ongi pełen był istot
nieśmiertelnych. Herosów, półsmoków czy wampirów.
Do dziś jednak nie przetrwał żaden z onych,
wszyscy bowiem wymarli przez melancholię."
~ Funzehret Młodszy, mroczny elf, historyk
***
Uczucie łaskoczących nagie ciało nieprzeliczonych, niestrudzonych legionów much, było więcej niż błogie. Wszystkie ich zgryźliwe pocałunki, wygłodniałe liźnięcia po chropowatej skórze, każde najmniejsze, radośnie taneczne przebieranie mikrych łapek. Od bzyczeń pięknych, rachitycznie błoniastych skrzydełek, po ocieranie się jednej fali wzburzonych insektów o drugą. Mógłby spać tak, całkowicie okryty kobiercem swych umiłowanych towarzyszy, po wieki wieków.
Jednak wbrew wszystkim swym najgorliwszym nadziejom, nie mógł porządnie zapaść w spokojny sen. A wręcz przeciwnie, jego wymęczony kalejdoskopem wspomnień umysł, był atakowany zawzięcie przez uporczywe wizje.
Wszędzie wokół wirowało srebro, starte na płonącą mączkę, wyżerające w jego biednym ciele kratery. Ostrze tnącej powietrze broni gwizdało wściekle, niczym rozjuszony buhaj tratujący pastuchów zbyt przerażonych by uciec. Wreszcie, widział maskę. Ten element wizji był najwyraźniejszy, jakby to ten kawałek magicznej wazy wyszarpał z objęć mglistej sadzawki. Maska była straszna, upiorna, do szpiku kości przeszywająca okropieństwami jakie spod niej się wylewały. Zdobiąca ją inkrustowana spirala kończyła się w jakby prostacko wyszarpanej obcęgami wyrwie. A z dna prymitywnego wizjera wyzierało oko.
Martwe ślepię potwora, pozbawione źrenicy, okradzione z tęczówki a jednak tak ruchliwe, tak żwawe jakby wciąż jednak chłonęło bogactwo kolorów świata żywych. Wraz z okiem, zbliżała się i maska upiora, i jego broń, i duszący pył srebra.
Kutrub wiedział też, że zbliża się jego koniec.
Popadły w niespokojną malignę próbował rozproszyć się delikatnym, cudnym dotykiem tysięcy otulających go much. Zacisnął dłonie czyniąc ze stwardniałych na kość paznokci kraty cel uwiezionych owadów. Paniczne buzowanie rozszalałych żyjątek przyniosło ukojenie jeno na chwilę. Nie mógł dłużej udawać iż śpi, musiał wstać. Wstać i coś zjeść.
Otworzył oczy bez ostrzeżenia dla swych małych towarzyszy. Spłoszone z powiek insekty od razu obsadziły sfery oczu. Nie uczyniły tego jednak z zuchwalstwa, dobrze wiedziały bowiem iż wzrok ich pana już dawno odzwyczaił się od światła. Choćby tak nikłego jak samotny snop wpadający przez dziurę w zasłonach sypialni. Nawet owo echo zachodzącego Słońca mogło zadrażnić przebudzony byt.
Kutrub odprawił chmary much nikłym, słyszalnym tylko dla owadów szeptem. Wzbiły się więc niepojętych kształtów, smoliste masy w lot by rozpierzchnąć się po komnacie. Z łoża zapadniętego na podobieństwo cmentarnego dołu, powstała istota rodem z majaków szaleńca wciąż i wciąż bredzącego o międzygwiezdnych otchłaniach.
Popielata skóra, opięta tak mocno na agresywnie chudym ciele jakby miała służyć za bęben rytualny w obrzędach wotywnych jakowegoś zachłannego bożka. Filigranowe nogi z niemałym trudem zostały przewieszone nad zakurzoną podłogę, zgięte pionowo w dół stopy stykały się z nią jedynie dzięki skamieniałym w szpikulce pazurom. Gdyby istota posiadała żebra nie litą kościaną skorupę opiętą skórą jak makabrycznym gorsetem, z pewnością by zatrzeszczały na modłę niemal wszystkich jej stawów.
Zgramoliwszy się z łożnicy, Kutrub stał chwilę powoli trąc onymi zmęczonymi stawami. Czarcia muzyka jaka wygrywała z rachitycznego ciała popielatej istoty, zaiste była godna jeno najgorszych koszmarów rodzących się z przedawkowania opium. Na zakończenie zgrzytliwej melodii, uniósł prawicę do spranych z jakiegokolwiek kolorytu oczu. Przetarł je patykowatymi palcami o dziesiątkach małych, iście robaczych stawów. Skrzywił nikłe usta ujrzawszy na długim kciuku opadłe rzęsy, jedne z ostatnich jakie ostały się na jego wyłysiałym ciele.
Przekrzywił dłoń pozwalając by rzęsy spadły gdzieś między gnaty dawno zmiażdżonego szczura. Opuścił podłużną głowę a jego spiczaste uszy drgnęły w geście zaniepokojenia. Patrzał na swe ciało, wąskie acz wysokie niby za sprawą zamaszystego pociągnięcia pędzla, i zeźlony marszczył wystający z twarzy jak rekinia płetwa nos. Płynnym ruchem złożył swą dłoń na talii, zacisnął ją i w akompaniamencie stukotu szkieletu, studiował gruzła kręgosłupa.
Anemiczność jego ciała od dawna już nie martwiła Kutruba, przyzwyczaił się. Nie zmieniało to jednak faktu, iż wiedział że nie jest to stan naturalny. Z kolejnej jednak strony, czy Kutrub kiedykolwiek miał w sobie coś naturalnego?
Odwrócił się na okolonych kostnymi ostrogami piętach, spojrzał na łoże. Było rzecz jasna, w opłakanym stanie. Baldachim znajdował się na granicy ruiny, próchno żarło nogi a pleśń rozpleniła się w wyleżanym, trumiennym rowie tak zuchwale iż przypominała raczej artystyczny cień niż jedzącego pościel pasożyta.
Kutrub pokiwał głową, nie miał czasu by zajmować się tak przyziemnymi sprawami. Czuł bowiem głód z chwili na chwilę coraz bardziej zacieśniający sznur gniotący jego postać.
***
Sala jakiej od dawien dawna nie nazywano już biesiadną, była pogrążona w mroku. Jako jedno z większych pomieszczeń na zamku, ustępujące rozłożystością jeno sali tronowej i zrujnowanemu obserwatorium, niemożliwym było utrzymanie go w porządku. Gobeliny pajęczyn splatające kurtyny u okien z niszami na rzeźby, były tak ciężarne trupami much, iż nie szło się oprzeć wrażeniu że magia jakowaś nieczysta trzyma je ryzach. Gorzej od ścian i utopionego w mroku sufitu, wypadała tylko podłoga, jeden wielki rozdrapany strup zniszczonej posadzki z marmuru.
W sali gdzie Kutrub miał zwyczaj spożywać posiłek, znajdował się rzecz jasna, stół. Wielki, ciągnący się niemal przez całą długość komnaty, lśnił mahoniem, pysznił się płaskorzeźbami tańczących centaurów i pojedynkujących się ogrów, ociekał bogactwem wykończeń z masy perłowej... lecz tylko na jednym swym skraju, tym gdzie zasiadał w rozpadającym się krześle Kutrub. Cała reszta imponującego mebla przypominała zwichrowany przez morskie prądy, zezwłok kaszalota gnijący na plaży.
Pan zamku siedział wciąż nagi i wyczekiwał podania posiłku. Przylegając do siedziska niemal stopiony z nim w jedną rzeźbę nocnej mary, wsłuchiwał się w szum manewrujących gdzieś u powały, muszych manipułów.
Powieki mu co rusz opadały, szybko stęsknione snu. Szpon u małego palca lewicy skrobał rowek w podłokietniku. Skrzydełka nosa rozchylały się łowiąc w bezkresnych odorach starości, nuty wyczekiwanego jadła.
Wtem Kutrub posłyszał jak do sali przez jedno z wielu bocznych odrzwi, wczłapuje jeden z jego nielicznych służących. Pomiot tyle plugawy, zdeformowany co wierny. Bardziej niźli pies łaknący rozkazów swego mistrza, bo i dla posługi stworzony, wyhodowany w alchemicznej probówce.
Mięsny golem, marionetka na ścięgnach. Dryblas o kilku rękach wiszących u krępego korpusu dźwiganego na końskich nogach. Zszywany złotą nicią, spinany ołowianymi klamrami. Głęboki wycięte w licu zżartego kwaśnym deszczem popiersia, runy geniuszy krasnoludów z odległych krain układały się w przeklinające monstrum, jego imię. Ehoa.
Podszedłszy wreszcie do stołu, postawił na blacie spory półmisek z rozlewającą się na nim odciętą kobiecą piersią i dwoma płatami wydartych z ud mięśni. Trupie mięso było sczerniałe, w zaawansowanym stadium rozkładu a swym mdłym, żrącym zapachem wnet przyciągnęło muchy jakie obsiadły skraje stołu i krawędzie krzesła. Grzecznie czekały aż pan pozwoli oblizać im puste naczynie.
- Któż to? - spytał Kutrub głosem zaspanym, ledwo obecnym.
Golem Ehoa nabrał powietrza ziejącymi czernią ustami, skrzywił głowę by poplątane rurki tchawic przepuściły słowa.
- Wieśniaczka z Zakątka Ietry. Panie.
- Ile wiosen miała?
- Dwadzieścia... i trzy. Panie - wychrypiał z najwyższym trudem Ehoa.
- Za stara - burknął z rozbawieniem obserwując jak golem w strachu zgina kark ze zgrzytem chrzęści.
Kutrub zmarszczył nos, wziął węzeł mięśni w garść, ścisnął go uniósł rękę nad głowę. Struga gnilnego soku wypłynęła z połci, splamiła popielatą skórę aż do spiczastego łokcia. Głowa potwora przyparła do kończyny, wystawiła kolczasty ozów i jęła nasycać jego węgielną barwę brunatnością trupiego jadu.
Zlizawszy obmierzły sok, Kutrub wsunął końcówkę porwanych mięśni do ust. Mimo koloru drzewnej sinizny, zęby jego były ostre, twarde i mimo tak wielu uczt, wciąż w komplecie. Przegniłe mięso nie stanowiło dla kłów upiornej istoty żadnego problemu. Głównie dlatego iż nie marnował czasu na zbędne przeżuwanie kolejnych kęsów. Połknął oba udowe mięśnie praktycznie na raz, pierś zaś uprzednio zgniótł w pulpę i zagarniając w obie dłonie, wepchnął gwałtownym ruchem do paszczy.
Długą chwilę oblizywał splamione dłonie, rozkoszował się smakiem i zapachem śmierci. Jak zawsze, musiał po posiłku odsiedzieć, pokontemplować kruchość śmiertelnego życia, powspominać czasy kiedy to trup był dla niego ledwie preludium, zwykłą igraszką, przystawką, do długich biesiad gdzie wino mieszało się z krwią a gotowanie z orgią.
Tej nocy jednak, nie było dane Kutrubowi rozmyślać ile tylko by sobie zażyczył.
Jedne z tylnych drzwi sali trzasnęły śląc denerwujące echo po całej komnacie, frenetyczny trzepot skrzydeł na strzępy rozniósł harmonijny szum much. Zaraz potem, na stole przed Kutrubem wylądował na napuszonych skrzydłach, skrzący się jak minerał malachitu, sęp o karmazynowym łbie na zginającej się od pełnego wola szyi.
- Czemuż to larum podnosisz Kchwirusie? - spytał z rozdrażnieniem w głosie pan na zamku.
- Petenci! Panie! Przyszli paktować! Panie! Wstrętne elfy! Ślimaki na nogach! Panie, niechaj będą przeklęci! - wyskrzeczał herold i goniec, najmniej lubiany ze sług zamku.
- A konkretniej?
- Radny miejski Aknullot! Panie! Ze świtą wszedł na zamek! Bez zaproszenia! Panie!
Kutrub przewrócił oczyma. Wstając z krzesła wsparł się na jednym z ramion zszywanego golema, przypadkiem wyłamując mu je.
- Ehoa, przynieś mi jakieś szaty. Byle łacne, mam wszak gości.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania