Jeniec codzienności- część 1

Jednym z pierwszych rytuałów porannych odtwarzanych w pętli przez mną osobę, jest oddanie moczu. Jedyna z niewielu w życiu rzeczy przynoszących mi prostą przyjemność z bytowania. Jedna z nielicznych, które mnie nie mierzi swoją powtarzalnością, nie irytują przymusem wykonania z racji połykania i wydalania powietrza. Po całonocnym nagromadzeniu się płynów rozsadzających pęcherz. Uwolnienie się od dyskomfortu, czasami wręcz bólu . Za pomocą tak pierwotnej czynności napawa mnie nadzieją, że każdego dyskomfortu z życia jestem w stanie się równie prozaicznie, identycznie bez większych wysiłków, czy to intelektualnych, czy to fizycznych pozbyć.

Jest to mgiełka nadziei, rodząca się z promieni słonecznych witających nowy dzień, będącą szansą na zmianę, okazją do nowych doświadczeń ubarwiających monochromatyczne życie. Przepełnia mnie to naiwnością dziecka stawiającego pierwsze kroki, staje się brzdącem okrywającym świat, nowe przeżycia wypełniają moje żyły siłą witalną, która rozgrzewa serce do walki i szykują na podbój świata. Po Czym jeszcze oddaje kilka kropel, wciskam spłuczkę, wraz z szumem odpływającej wody żegnam się z stanem wyżej opisanym. Mgła, za którą skrywał się wspaniały świat, będący polem moich zwycięstw, gdzie w zbroi całej umorusanej w pyle miałem czerpać z jego darów garściami.

Wszystko to się rozpływa. Za mgłą jest ceglasty mur, tu i ówdzie delikatnie uszczerbiony. Splamiony krwią tych którzy próbowali w akcie desperacji przebić się przez niego waląc głową. Odhaczam resztę rutyny z listy. Staje przed lustrem, próbując nie patrzeć sobie w oczy, dotykam szorstkiego policzka. Sięgam do szufladki po maszynkę do golenia. Przejeżdżam po twarzy próbując zetrzeć ze skóry zarost.

Cholera!

Mruczę pod nosem, zaciąłem się tępą żyletką, szukam nowych po przybornikach stojących w rządku na półce należącej do mnie obok lustra.Ostatecznie znalazłem je na półce z kosmetykami żony. Zapewne korzystała nie racząc odłożyć na miejsce, Drobnostka, zdarzająca się cyklicznie urosła w moim umyśle do rangi potwarzy. Włożyłem nową żyletkę do maszynki.

Dobiegają mnie odgłosy dzieci plądrujących kuchnię, chwilę po tym głos żony chcącej powstrzymać te dwa żywioły przed wysadzeniem bloku w którym zamieszkujemy w powietrze.Naszej sześciennej kostce,do której sami wypełzaliśmy, całe nasze wczesne życie było przygotowaniem by się w niej zamknąć. Zostaliśmy zaszczuci przez anturaż. Skanowaliśmy otoczenie następnie niewolniczo reprodukując obraz życia, w którym wyrastaliśmy. następnie umieszczając się w jego ramach.Skanujemy potrzeby, skanujemy standardy, skanujemy opinie,słowa, by w gąszczu podobnych sobie miernot błądzących we mgle mieć do czego zmierzać. Stop. Patrzę na tępa żyletkę z kawałeczkiem bordowej od krwi skórki. Kończę z goleniem, kończę z przemyśleniami na ten temat. Krocząc po zimnej podłodze do kuchni oddalonej od łazienki o siedem kroków,. Nasza kuchnia średniej wielkości pomiesszczenie, prz oknie stoji stół z krzesłami, dwoma taboretami, zazwyczaj zajmowanych przez pociechy. Gdy jesteśmy w niej wszyscy jest tłoczno. W powietrzu tańczą ze sobą zapachy świeżo zaparzonych filiżanek kawy, waniliowego budyniu sześcioletniej Ani. Antek waląc małą piąstką w stół protestował przeciwko budyniowi na śniadanie, domagając się tostów z masłem orzechowym. Wibracje rozchodziły się po blacie jak fale, wprowadzając miseczkę Ani w chybotanie, czego rezultatem była wysmarowana na żółto posadzka. Moja żona Basia spojrzała na mnie wzrokiem wołającym o pomoc. Powitała mnie gładząc po świeżo ogolonym policzku. Wiedziałem, że to zrobi, zawsze to robiła. Ciepło jej dłoni na moim zimnym licu była niegdyś dawką szczęścia. Spoglądałem w jej bursztynowe oczy osadzone w twarzy w kształcie pączka o śniadej skórze z pieprzykiem w kąciku ust. Należała wcześniej do osób świetnie zorganizowana, prowadzącej grafiki dnia dla siebie, dzieci i dla mnie. Zawsze zadbana, kiedyś nigdy nie dostrzegłbym na jej głowie odrostów, czy nie pomalowanych paznokci. Wszystko miła dopięte na ostatni guziki. Jednak z moim rozlazłym od jakiegoś czasu stosunkiem do rodziny oraz pracy, zaczęła równie podobnie sobie folgować. Nasza synergia zgasła, z mojego powodu, zniknęła podobnie jak uczucie między nami z którego zrodziło się dwoje istot. Zdarzało mi się przyrządzać wypady weekendowe niespodzianki. Na mini biwak, do spa. Przynosić bez okazji prezenciki, bukieciki jej ulubionych fiołków. Basia się odzwięczała równie mnie zaskakująć wykwitnymi kolacjami, wzbogacała moją kolekcję płyt winylowych. Ale to wszystko było miłym dodatkiem, zniknął prawdziwe ważny pierwiastek, niezbędny w prawidłowym rozkwicie pożycia małżeńskiego. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać o sobie nawzajem. Komendy, zadania do wykonania, sprawy dotyczące pociech, do tego ograniczał się nasz krąg tematyczny. Poza tym praca, praca i praca. Obowiązki, obowiązki i obowiązki.

Pogłaskała mnie, dawniej czuły gest, dziś mechaniczny. Dawniej dałoby mi to zastrzyk energii. Swego czasu rozbudziło by mnie to lepiej niż nie jedna filiżanka czarnego napoju.

Nasze wspólne życie stało się wędrówką po wyschniętym morzu miłości , ciągnącym się po horyzont, które musimy przejść razem dla dzieci i kilku zobowiązań kredytowych. W potwornym skwarze, brodząc w wyschniętej soli, drażniącej stopy. Rozpalonej od bezlitosnego słońca. . Żadnego z nas nie będzie nigdy stać na rewolucje, ugrzęźniemy w przytulnym impasie. Przywyknie do tego jak do zepsutego zęba, który od czasu do czasu pobolewa. Zagryzie się ibuprom i da się przetrwać.

Zabrałem się w reakcji na grymas żony za zaspokojenie małego głodomora.

-Na jakie tosty masz ochotę- pytam

-Z masłem orzechowym, dwa poproszę.

Zabrałem się do nich, jednak znając bieg dziejów wiedziałem, że po zrobieniu ich albo w trakcie się rozmyśli, zmieni zdanie, za woła o tosty z serem i szynką. Zawsze ta sama śpiewka odtwarzana co rano. Więc i takie mu przygotowałem. Wyciągam parujące kanapeczki, podstawiam pod nos dla Antka, a tu nagła zmiana.

-Chciałem z masłem orzechowym- demonstracyjnie odsuwa od siebie talerzyk.

Ja płonę w podnieceniu. Licha szansa na zerwanie ze starą rutyną, która się bezpardonowo wprosiła, zadomowiła zaczęła wprowadzać swoje zasady, rozrzucać ciuszki po mieszkaniu i nie dopłacać się do czynszu. Czas jej panowania dobiega końca, o to pierwsza tego jaskółka. Wszystko dzięki mojej latorośli, krwii z krwii. Będę wdzięczny mu po kres swoich dni. Niczego nieświadomy teraz sześciolatek dłubiący palcem w nosie, nie ma pojęcia jak może się przysłużył ojcu. Smaruję kromki grubymi warstwami, składam precyzyjnie w jedno. Czekam cały się czerwieniąc, aby się to nie okazało snem. Wyciągam na kolejny talerz podając. Obserwuje bacznie, zaciskając kciuki. Bierze do małej rączki kanapeczkę, ma już wziąć kęs, mną targają emocje, Wszystkie wnętrzności podjeżdżają pod grdykę.

-Jednak wolę tradycyjne tato- Króciutkie zdanko

powiedziane piskliwym głosikiem wkręciło mi się jak śruba w ucho. Czcze nadzieję, wszystko znów zobojętniało mi. Pojwaiło się rozgoryczenie.

-W takim razie masz już zrobionę, z masłem zapakuj sobie do szkoły. - Odezwała się moja żona przygotowująca Ani nową porcję budyniu waniliowego.

-Te są niedobre, bo zimne, zimne tosty z serem są fuj.

-Skoro są zimne fuj, to tata zrobi ci świeże, te ja zjm.

Krew mnie zalała, ten sam schemat wykład o niedobrych ostygniętych tostach, powtarzany przez siedem dni w tygodniu, co poranek, bowiem szczyl nic innego nie jada na śniadanie, doprowadza mnie do skraju załamania nerwowego. Ta sama kolejność zdarzeń, chciałem przechytrzyć rutyne, rutyna przechytrzyła mnie. Uderzyłem w stół tosterem, miseczka z budyniem Ani znów wylądowała na podłodze.

-Zgłupiałeś do szczętnie Janek, w głowę się walni.

-Sprzątnę to.

-Nawet nie myślałam się do tego tykać.

Antek i Ania wyszli po plecaki, ubrać buty. Mała Ania skóra ściągnięta z żony powstrzymywała łzy, silnie przeżywała nasze kłótnie. Antek o dwa lata młodszy pobladł, wszedł za siostrą z zwieszoną głową, za pewne obwiniając się za mój wybuch. Ja nabuzowany z wyrzutami sumienia, sprzątałem podłogę, zbierając mokrą szmatą breje. Basia siedziała przede mną z założonymi nogami, popijała kawę, żuła kanapkę. Wpatrując się we mnie badawczym wzrokiem, próbując jakoś zainicjować rozmowę.

-Piękna nam się zapowiada pogoda, słoneczko świeci jak w połowie lata. Nie sądzisz?

-Rzeczywiście- Musiała oślepnąć, pogoda jest przecież paskudna,

-Widzę, żę coś Ci dokucza Janek. Po tobie od razu widać, że coś nie gra. Antek ma podobnie. Mało ostatnimi czasy rozmawiamy. Jesteś tykającą bombą. Spróbujmy pogadać.

-Nie mamy czasu teraz. Po Południu, jutro, w wolnym momencie. Odwieziesz dzieciaki do szkoły, czy ja mam to zrobić?

-Nie spławiaj mnie, chcę Ci pomóc, chodzi ciągle obrażony, słowa nie można z tobą zamienić. Zachowujesz się jak nadąsana nastolatka oraz…

-Nadąsana, nadąsan, nie zrozumiesz- Tak naprawdę nie

potrafiłem się wyrazić, nie chciałem pomocy, chciałem tkwić dalej w wygodnej pozycji męczennika. Mającego prawo do narzekań i do niezadowolenia. Wolę by to we mnie pęczniało, to łatwiejsze. Żona miała dość mojej postawy, zmrużyła jak kocica oczy, wysunęła armarty.

-… nie zrozumiem, bo nie starasz się bym zrozumiała, ale jeżeli tak uważasz to twój problem. Proszę nie rób scenek przy Ani i Antosiu. A jak masz kryzys wieku średniego, zapisz się do teurapeuty, kup tabletki, nie weim

-Nie wiesz - Ania przyszła prosząc Basie by jej rozplątała

supeł w bucie. Para szła mi wszystkimi otworami, czekałem na wystrzał. Gdy wyszła wypaliłem.

-Żyletek nie odkładasz na miejsce, łyżeczki zawsze są w komorze dla widelczyków, zawsze szczyl wybrzydza …

-Już wystarczy, dość usłyszałam. Ja już wszystko rozumiem.- Wstała mi przerywając już ułożoną w głowie litanie - Fochasz się znów o te swoje błahostki. Ja dziś zabieram samochód z dzieciakami. Tobie spacer do pracy dobrze zrobi, Może przewietrzy ci czaszkę, bo poza zgnilizną nie masz już za wiele między oczami.

Dopiła, opuściła kuchnię. Wyżymałem szmatkę. Wziąłem kilka głębokich oddechów, zamoczyłam usta w filiżance, Baśka jak zawsze zapomniała mi posłodzić. Chciałbym sobie wydłubać oczy, udać do kliniki na lobotomię mózgu w celu wycięcia fragmentu odpowiedzialnego za dostrzeganie ciemiężonych paradygmatów kręcących się w kółko w bezsensie. Podobnie jak pies goniący własny ogon. Przeszedłem do przedsionka przeprosiłem rodzinę za nieutrzymanie emocji na wodzy.

-To nie wasza wina dzieci, nie obwiniajcie się, to ze mną jest coś nie tak dziś. Tata wstał lewą nogą.

Mówiąc to głównie zwracałem się do Antka, który jak się wychyliłem za futrygi odwrócił się plecami do mnie. Podskoczyła do mnie zasmarkana córeczka, uścisnęła mocno próbując objąć mnie w pasie. Poczułem się przez ułamek sekundy błogi stan, którego nie czułem dawno. Zacisnąłem powieki, próbując jak najwięcej owocu szczęścia zerwać z lichego drzewka. Opuściło mnie to szybciej niż bym chciał jak zawsze. Wyrzuty sumienia godziły w serce. Antek tylko pomachał wciąż w minorowym nastroju. Żona na mnie nie spojrzała.

Gdy wyślij wróciłem do kuchni usiadłem na taborecie, pogoda za oknem zapowiadała paskudny i pełen mozołu dzień. Miałem jeszcze pół godziny do wyjścia.

Przekąsiłem tradycyjnie śledziową konserwę, której smak przestał być dla mnie odczuwalny, gdzieś w okolicach wielkanocy dwa lata temu. Nie mogłem się jednak uwolnić samoistnie za każdym razem po nią sięgałem. Myślałem o płatkach kukurydzianych, moja ręka we władaniu lalkarza chwytała, to co zawsze. Zacząłem na smartfonie szukać poradni psychologicznych. Dumać nad data rozpoczęcia się u mnie tego problemu. Pojawieniem się pierwszych symptomów. Obsesji, mani, choroby, nie mam zielonego pojęcia skąd się wzięło, jak to nazywać. Mogę podejrzewać jedynie kiedy się zaczęło. Ten chwast musiał rosnąć we mnie już od lat stwierdzam, obecnie tylko zdwojoną mocą zatruwa mi krew, korzeniami jak mackami potwora z otchłani oplatać się ciasno wokół organów. Z doby na dobę coraz śmielej, mocniej, dusić mnie od środka. Pewnej nocy przez rozszczelnione okno, wśród ciszy przerywanej kroplami z cieknącego kranu rozbijającymi się o umywalkę. W akompani szmeru wylatującego z unoszących się i opadających klatek piersiowych- mojej i Basi- wszystko w rytmicznej symbiozie, w jednym spójnym akordzie nocnej melodii wywołującej sny. Maciupka poczwarka przecisnęła się przez szczelinę w ścianie. Latając na ślepo po sypialni, zagnieździła mi się w uchu niczym świerszczyk u pinokia. Szepcząc każdą zauważoną , najmniejszą powtarzalność. Piszczącym głosikiem wbijającym gwóźdź w głowę.

Wybiła ósma godzina, zbierałem się do wyjścia, odłożyłem sobie psychologa na potem( szczerze wątpię, że mi coś da). Wychodząc z klatki mijałem sąsiadkę emerytkę, którą wychodzącą lub wracającą z zakupów widywałem co dzień. zgarbiona staruszka zgięta w pół od dźwigania wypchanych reklamówek. Co dzień wracała z zakupów jakby szykowała się na trzecią wojnę światową. Mimo mnogości siatek, ciągle do nas pukała z prośbą pożyczenia, a to jajka, proszku do pieczenia itp. Już zaprogramowany, automatycznie bez zbędnych pytań przejąłem od niej brzemię.

-Podziwiam, że dla Pani chcę się tak co rano wstawać i z torbami ganiać- Zagaduje z musu. Już żałuję, gdyż gadulstwo sąsiadki naprzeciwka nie ma sobie równych.

-Sąsiedzie Belfrze- jej tubalny głos rozchodził się spiralą w górę, po wszystkich piętrach odbijając się od blado żółtych ścian. Budząc niejedną osobę.

- nic do roboty w mieszkaniu nie mam. sąsiad wie zawsze wstaje raniutko by przed tłumami, na spokojnie sobie, bez pośpiechu po dyskoncie pochodzić. Nie lubię się przeciskać między wózkami

- A na co pani tyle tych toreb, tak dużo na jedną osobę zakupów.- Emerytka albo nie dosłyszała albo zignorowała moje pytanie ciągnąć dalej swoje. Ja w tym czasie czyłem się jak himaljista pokonująć kolejne stopnie, ledwo wchodząc po nich. Jakim cudem ta krucha kobiecina, dotarła oblepiona nimi aż pod osiedle.

-Sąsiedzie belfrze, czasami mi się nie chcę, ale już z przyzwyczajenia od lat się budzę. W domu szare żyćko, zamiast siedzieć jak dzikus zamknięty, to wyjde się przewietrzyć, w moim wieku to nawet dla zdrowotności wskazane. A spotkam jakąś koleżankę, pogawędzę, wie pan ja się zagaduje. Wtedy zapominam co miałam kupić, więc biorę i wrzucam do koszyka wszystko, co wydaje się mi potrzebę, jednak głupia krowa ze mnie. Bo w domu się okazuje, że i tak nie kupiłam najpotrzebniejszego. Tak się toczy i dobrze się toczy póki się toczy, sąsiedzie w moim wieku należy kochać każdy dzień, co czynie.

Starsza pani jednak słyszała moje pytanie, musiała tylko streścić mi w odpowiedzi całą biografię. Pozostało mi kilka kroków by móc już grzecznie się z nią pożegnać.

-Proszę, niestety muszę zostawić torby pod drzwiami

Podziękowała jak zawsze, kolejny punkt z listy odhaczony. Jeszcze zabierze mi kilka minut życia, krótką historyjką, której będę jedynie udawał, że słucham. Nie potrafiąc dać do zrozumienia,że muszę się zbierać. Wpojona przez rodziców pseudo wysoka kultura osobista, z której to byli dumni. Jest mi kulą u nogi.

-...lubiłam zawsze przed rodzicami wstać, w szkiełko popatrzeć, gdy chrapali… -Zniecierpliwiony ględzeniem zerknąłem na zegarek, wyjąłem telefon, zacząłem spoglądać na schody nerwowo . Wreszcie po tuzinie anegdotek mnie pożegnała.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania