Poprzednie częściJeniec codzienności- część 1

Jeniec codzienności- część 3

Stojąc tak obolały dobre dziesięć minut. Czułem się skończonym frajerem nie potrafiącym ukraść wazonu. Nieudacznikiem rozłożonym na deski przez babunie z kółka różanńcowego. Bycie ofermą to dostałem w genach, jest to zaklęte w każdej mojej molekule przekazanej mi z dziadka chłopa, na ojca proletariusz z ojca na mnie. Amalgamat wyskrobany z dna garnca- resentymentu śliny, kiepskiej gliny- oto tworzywa z których mnie wykuto. Zagrzmiało, piorun przeszył firmament. Pogoda doprowadzała mnie od mdłości. Z kłębiastych chmur kropiła mżawka

Rzuciły mi się w oczy rosnące przy hydrancie fiołki. Głos w głowie powtarzał, że nie dam rady ich zerwać. Na tym etapie mógł mnie nie cmoknąć w trąbę. Czas chwytać życie za rogi. Jednakże usprawiedliłem przed sobą ten czyn tym, że nikomu nie zaszkodzę, edukuje młodzież za marne groszę, nikt nie straci, w ten sposób sobie pomogę. Rozejrzałem się wokoło dla pewności, że nie będzie mi towarzyszył w przestępstwie żaden świadek. Zebrałem mieniący się purpurą bukiecik, otrzepałem kolana z torfu. Po taksówce ani widu, ani słychu. Poirytowany wybieram numer po raz drugi. Ależ cóż za krzyk, myślę ropucha, kelner lub zadziorna babina mnie odnalazła. Gwizd, drugi krzyk “STÓJ!” męski baryton rozkazuje mi. Nerwowo się majtam w każdym kierunku. Ostro wszedł w zakręt na rowerze strażnik miejski.

-Rzuć kwiaty wandalu.- Rzekł.

Przeklęta rutyna łatwo się nie podaje. Ponownie podejmuje rzucone przez nią rękawicę, koniec z ogładą. Mięśnie podgrzała mi adrenalina. Daje w długą i cześć. Strażnik splunął siarczyście na asfalt. Zakasał rękawy, ruszył za mną w pogoń. Galopuje zajadle, on pedałuje prężnie. Ścieram podeszwy lecąc z górki, taranuje przechodniów. Czuje się wolny niczym kundel pierwszy raz zerwany z łańcucha. Łapię mnie zadyszka, on skraca dzielący nas dystans. Wydziera się “ZATRZYMAĆ, ZATRZYMAĆ,ZATRZYMAĆ” .

Przykładny obywatel, z rękoma jak para wioseł. Zastawia na mnie pułapkę.Plączą mi się stopy, szlifuje kolano o krawężnik.Prawie się przewracam. Skręcam w zaułek. Dobiegam do betonowej ściany. Dałem się zapędzić w kozi róg. Dysze, kaszle, pluje krwią. Serce jak dzwon łomocze.

Strażnik miejski staje naprzeciwko mnie razem z obywatelem. Pot kaskadami spływa mu z zmarszczek na czole. Jest cały czerwony na twarzy. Czekają na mój ruch. Szczur wypełzy spod śmietników stojących obok. Obserwowały w napięciu całą akcje. Nie poddaje się, wyciągam pięść, w drugiej ściskam fiołki, nieco po maratonie przerzedzone. Wypinam pierś. Rutyna sobie ze mną wciąż pogrywa. Mówię basta. Będę się lał jak za ojczyznę. Ruszam do natarcia, ale jakby powietrze stawiało większy opór. Podchodzę na wyciągnięcie ręki do strażnika, by zafundować mu prawy sierpowy. Mogę iść siedzieć,. W chwili wymachu, coś blokuje mi rękę. Steruje jak marionetką nie pozwala wykonać żadnego ruchu, poza przewidzianymi. Kilkukrotnie podejmuje daremne próby, włącznie z próbą zamachu na jego partnera, wszystko na próżno. Wyglądam na na epileptyka tarzając się po betonie. Gdy zaprzestaje ataków odzyskuję kontrolę.

-Berka się panu zachciało, mandacik będzie odpowiednio wyższy-Wydarł mi bukiecik, włożył do schowka w rowerze. Zaczął wyliczać przewinienia.

-Błagam skuj mnie pan- Padłem na kolana.On bez reakcji.Dzielny obywatel stał ramię w ramię z strażnikiem miejskim, licząc, że się zapewne jeszcze może przysłużyć dla społeczeństwa. W taki oto sposób podnosi poczucie własnej wartości, zapominał na promil chwili, że świat równie dobrze obył się bez niego. Strażnik głuchy na moje prośby dalej robi swoje. Nie mogąc atakować, zaczynam stroić do głupie miny, drapać się jak małpa, trzeć zadkiem o beton. Liczyłem ,że wezwie ludzi, którzy mnie zapakują do ambulansu i przeczyszczą głowę elektrowstrząsami.

- Na pana żal patrzeć… -tak jedynie skomentował moje zachowanie.

Dokończył formalności, dostałem grzywnę połowy mojej pensji. Zostawili mnie samego. Zadzwonił taksówkarz plujący jadem, że czeka na mnie. Podałem mu nową lokalizację.

-Polna 12- rzekłem wsiadając do auta.

-Się robi kierowniku, ładny dzień mamy- Zagaduje, a ja mam ochotę go zabić.

Cały przesiąknięty bólem wbiłem się w śliską tapicerkę tylnych siedzeń. Nos mi świdrował ostry zapach potu kierowcy. Wcisnął ciężką stopą pedał gazu. Zobaczyłem w lusterku wstecznym podkrążone oczy, zastygłą skorupą kurzu oraz potu na przyoranej zmęczeniem twarzy z oznakami obłędu. Zastanawiam na tym, co zaszło. Totalna palma odbiła mi do głowy, schizofrenia odsłoniła karty. Zwariowałem doszczętnie.Czy inni to widzą, czy naprawdę nie jestem stanie decydować sam o sobie. A może tylko mi się wydawało. KIerowca wchodził w ciasny zakręt z dużą prędkością, chciałem spowodować wypadek. W celach naukowych rzucić się na niego aby wjechał w budynek poczty. Ale ponownie Bóg, czort, niewidzialny duch rutyny skrępował moje dłonie. Pozbawił wolnej woli, uczynił ze mnie swoją zabaweczkę, laleczkę do zadawania sobie uciech. Kierowca zerknął w lusterko. Złapał dwoma placami naszyjnik z krzyżem, życząc mi wyjścia z nałogu. Głupiec nie wie, że też jest pionkiem w grze sadysty, tylko, że nie świadomym. Postanowiłem ostatecznie przemyśleć sprawę swojego istnienia. Nie mogę decydować o sobie, nie jestem człowiekiem, nie czuje się nim. Jestem mróweczką w terrarium, która mam dość ciągłego podsmażania czułek lupą.

-Dlaczego nie przez Leśną pan nie jedzie, krócej jechać Szkolną?-Spytałem, by przerwać krępującą ciszę.

- Może i krócej , ale zawsze o tej porze na szkolnej są korki. Wpadniemy jak śliwka w kompot. Spokojna głowa. Nie naciągnę pana od dwudziestu lat tymi ulicami jeżdżę, znam je lepiej niż własną kieszeń. Ba… ja mogę że-prawie potrącił kobietę na pasach- bez patrzenia na drogę bym dojechał w każde miejsce. Zresztą samemu mi się śpieszy do domu, psiakrew czternasta godzina mi juz leci. A dzisiaj był ruch jak na dworcu, aż nóg nie czuje, bo czasu nawet wyprostować nie miałem. W poniedziałki wie pan zawsze dużo pasażerów mam, pan jest czterdziesty.

- Jak pan sobie radzi z tym zawsze?

- A dokładniej by Pan łaskawie mógł?

- Jak pan sobie radzi z rutyną, wie pan to nieduże miasto. Pan jako kierowca niejako jeździ dzień w dzień w kółko. Zna pan (jestem pewien) każdą dziurę w asfalcie, każdą ulice, każdy zakątek. Ja jako nauczyciel prawie na lekcjach to samo. I to mnie dobija. Pana to nie męczy - Zdziwiłem się z jaką łatwością się otworzyłem przez obcym mi człowiekiem. Ale chwytając się brzytwy.

-Eee bywa nudnawo, zazwyczaj kiedy klienci nie w sosie i pogadać nie chcą. Ale wtedy radyjko włącze. W ogóle i w szczególe z czasem się przywyka. Pan też przywyknie i będzie dobrze. Lub jak nie zmieni pan pracę skoro panu tam niewygodnie. Wcześniej robiłem jako mechanik, nie znosiłem tego.

Po Raz kolejny mało nie brakowało by nie przejechał jakieś kobiety. Stanęła na środku i wykrzyczała kilka przekleństw, kierowca zatrąbił, aby zeszła z drogi. Gdy zrobiła krok w przód rozpoznałem moją prześladowczynie. Mój największy koszmar, dyrektorka musiała i mnie dotrzeć na tylnym siedzeniu, bo uśmiechnęła się demonicznie. Powoli ustąpiła nie ściągając ze mnie wzroku. Nie mogłem złapać oddechu póki nie minęliśmy jej na dobre. Ja straciłem nadzieję.

Docieram na miejsce, lewo udaje mi się w czołgać na piętro. Przed drzwiami roztacza się zapach wypieków sąsiadki. To znaczy , że pamiętała o wszystkim podczas zakupów i nie będzie mi zawracała gitary. Drzwi były zamknięte. W mieszkaniu pustka, nie słychać krzyków dzieci, Basi rozmawiającej z teściową przez telefon. Wiklinowa torba zniknęła z wieszaka. Pewnie pojechała z dzieciakami na zakupy zgodnie z protokołem każdego dnia. Skierowałem kroki wprost do łazienki depcząc po rozrzuconych na podłodze lalkach Ani, pluszakach Antosia. Przemywam dłonie, chlapie twarz wodą. W kuchni włączam ekspres do kawy. “Przestań” Wydarłem się, a znikąd dobiegały złowieszcze śmiechy. Wrócił do łazienki odkręciłam kurek z gorącą wodą, wyciągnąłem żyletę z golarki leżącej na półeczce. Wanna stopniowo wypełniła się cieczą, bulgocząc przy tym jakby odliczała mi pozostały czas. Życia, które postanowiłem zakończyć, bo należy do mnie. Jest moją osobistą własnością, tylko ja mogę je sobie odebrać, żadna wyższa istota, siła rzucająca kośćmi, przesuwająca nas po planszy nie będzie tu instancją decyzyjną. Sędzią, ani katem wodzącym mnie za nos, wizją niebo wstąpienia, nirwaną w ogrodzie edeńskim. KOsztem posłuszeństwa tu na ziemi, w domu wariatów. W lustrze moja własna osoba topniała jak figura woskowa. Rozebrałem się do naga. Ostatecznie ubrałem bokserki, nie chciałem by odnalezioną mnie nagiego. Cal po calu wślizgnąłem się do wanny. Para zakryła szyby, lustro, otworzyła mi wszystkie pory. Bolał mnie każdy mięsień, głowa. Próbowałem przyłożyć listek żelastwa do nadgarstka. Nie mogłem się nim do niego zbliżyć. Ręka mi drżała. Obecna tu siła mnie powstrzymywała siłująć się ze mną. szepcząc, że jestem tchórzem. I miał racje jestem tchórzem, wyciśniętym z jakichkolwiek soków życiowych. Zostawiam dzieci, żonę na tym zarządzanym przez diabła świecie. Każdy z nas jest kserokopiarką, zbiorem błędów. Błędów wyssanych z mlekiem matek, które krążą w naszym krwiobiegu od generacji do generacji. Zbliżających nas do całkowitej destrukcji gatunku. Tak tchórzę, tak sam stałem się ogniwem tego łańcucha za sprawą funkcjonujących we mnie instynktów. Za co przepraszam moje dzieci z tego miejsca, że sprowadziłem je na tą salę tortur. Łamie przeciwstawiane bariery. Obraz mi się wyostrza, kolory pierwszy raz od dawien dawna stają się nasycone. Wewnętrzny klin rozsadzający moje trzewia lada moment zniknie na dobre. Powoli nacinam wzdłuż łokcia lewą rękę. Skóra stawia większy opór niż myślałem, katusze są cięższe niż przewidywałem. Kropla za kroplą bordowej krwii ścieka z wilgotnej skóry barwiąc wodę.

Dzwoni dzwonek do drzwi. Działa niczym budzik, który wyrywa cię z koszmaru tuż tuż przed runięciem w przepaść. Jak ostatni telefon od przyjaciela, który wszystko zmienia. Wychodzę pośpiesznie z wanny, tamuje koszulką wyciągniętą z suszarki krwotok, który nie jest tak silny jak się wydawał przed chwilą. Wyciągam korek, razem z wodą odpływają pochopne zamiary. Błyskawiczne wskakuje w szlafrok. Stan delirium mnie opuścił, ale świat nie stracił na wyrazistości. Idę do drzwi myśląc, że może Basia zgubiła klucze. Stąpa mi się lekko zostawiając mokre ślady. Po otwarciu okazało się, że to sąsiadka.

- Sąsiedzie belfrze, sąsiad się już domyśla po co przyszłam- mówi z uśmieszkiem.

-Mąka, cukier , jajka… - Zgaduje.

-Drożdże jeśli Pan łaskaw, bo zapomniałem, że przepis każe wykorzystać trzy kostki. Dałabym głowę sobie ucząc ze dwa ale coś mi się pokićkało. A co się w rękę stało?

- Nóż przy krojeniu mi odskoczył.

Przeprosiłem ją. Sprawdziłem w lodówce mieliśmy półtora kostki, podarowałem jej całą.

-Dziękuję, poczęstuje oczywiście bułeczkami jak wyrosną dobrze. Zresztą muszą to przepisz jeszcze świętej pamięci mojej babci…

Rozgadała się na dobre dwadzieścia minut, zaprosiłem ją do środka, pomogła mi zrobić opatrunek na rękę. Żona wróciła z dziećmi, gdy sąsiadka wychodziła. Ania i Antoś wtulili się we mnie trzymając reklamówki z zakupami. Basia jak przewidywałem jakby nigdy nic po porannej kłótni cmoknęła mnie w polik, wnosząc butelki z napojami w wiklinowej torbie. Zapytała co się stało z moją ręką. Odpowiedziałem, że nic takiego i spędziliśmy miło wieczór pomagając dziecią w odrabianiu lekcji. Potem zjedliśmu w czwórkę kolację, która zapiłem sporą porcja orężady. Zaciągnąłem rolety podziwiając, rzeczywiście piękny wieczór oraz dogasające słońce. położyłem się obok Basi mającej nos w książce, odpaliłem na telewizorze jakieś show kulinarne..

Nazajutrz obudził mnie domagający się opróżnienia pęcherz. Ślady po cięciach zniknęły, a ja na pół przytomny zacząłem się rozkoszować moją jedyną z niewielu przyjemnych czynności się powtarzających. Po niej od nowa brnąłem ciernistą ścieżką monotonii. Za ściany echem niósł się ryk Antka domagającego się tostów.

KONIEC

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania