Poprzednie częściJeniec codzienności- część 1

Jeniec codzienności- część 2

Na zewnątrz powietrze było skażone spalinami. Smolasta kopuła smogu przysłaniała słońce. Z trudem pojedyncze promienie sforsowały jej zasieki. Oblewając oszczędnie szczyty najwyższych budynków w miasteczku. Wszystko, co niżej jest ledwo przejrzyste, okopcone dymem śmierdzącym smażoną słoniną. Przechodząc przez centrum mijałem znanych, nieznanych mi ludzi bez twarzy, lub zunifikowaną w jedną identyczną o aparycji odgrzewanego kotleta mielonego. Zatopione we własnej rutynie. Podporządkowanej terroryście skrywającym się w kieszeniach, torebkach, trzymanym dłoniach. Co niektórym jawnie oplatał dumnie nadgarstek połyskując. Pośród nich ja Janek Nowak kropka w kropkę taki sam. Idący po tym samym chodniku oblepionym ptasimi odchodami, wyżutymi gumami co pozostali. Tak jak oni człapię odbębnić pańszczyznę.

Doszedłem do gmachu szkoły, kolejny betonowy kloc pod rządami drektorki-dyktatorki, czekającej aż mi się noga powinie, by mnie z czystą satysfakcją wylać z posady. Przesiedziałem w jej wychłodzonych klasach trzy lata jako zakatarzony uczeń. Na nudnych jak flaki olejem lekcjach w czasie których uwielbiała się nade mną znęcać przy tablicy. Każąc obliczyć diabelny “X”. Można to z pewnością nazwać nienawiścią od pierwszego spojrzenia. Gdy tylko mnie ujrzała wbiła we mnie swoje gadzie oczy.Obierając mnie na swojego ulubieńca, worek treningowy,naczynie do wylewania doń własnych frustracji. Tego roku mogę sobie skreślić pierwszy krzyżyk stażu pracy. A wciąż zimą sprawdzam klasówki opatulony w gruby wełniany szalik, nie odrywając chusteczki od cieknącego nosa. Wciąż na jej widok dostaje tików nerwowych, próbuje nie patrzeć w jej oczy podczas rozmowy.

Zaczynałem lekcje od drugiej godziny lekcyjnej , w pokoju nauczycielskim spotkałem kolegę Andrzeja grzebiącego w jakiś papierach z teczki. Mamy obok siebie salę, zdziwił mnie, że nie był na zajęciach..

-Okienko? - spytałem się przywitawszy, zmęczonym głosem.

-Sprawdzianik, wyszedłem dla podwyższenia poziomu ocen-Puścił oczko, zawsze puszczał oczko, gdy robił coś nieco na przekór. Tak samo było podczas zeszłorocznych praktyk długonogiej blond piękności , na widok której się ślinił i oglądał. Podobnie niczym przepojeni hormonami uczniowie. Też wtedy puszcał do mnie oczko, gdy byłem w pobliżu ich obojga. Następnie ruszał dziarsko na podryw.

-Widziałem przez okno, że na piechotę przyszedłeś, odchudzasz się- rzucił filuternie

- Schudne kiedy zmądrzejesz. Żona mi w trosce zaleciła spacer.- Odrzekłem słabo.

-Co ty Janeczku taki osowiały? Piękny dzionek mamy.

-Szkoda gadać- Kolejny krajobraz post-apokaliptyczny, a ten wychwala błazen.

-Z żonką się pożarłeś z rana hę?

-Między innymi- włączyłem czajnik elektryczny, jak robot sterowany joystickiem. Nasypałem do kubka trzy miarki kawy.

- Chcesz porozmawiać?- Odłożył papiery na stolik, ściągnął okulary w cienkiej oprawie. Wyprostował się, przybierając pozę eksperta( nie przeszkadzało mu w udzielaniu rad innym bycie czterdziestoletnim kawalerem, który w życiu nie miał żony), składając palce w maszt. Przełknął ślinę. Ostatecznie wykrztusił.

- Kup kwiaty, zabierz do restauracji. No wiesz pokaż, że żałujesz i ukorz się.

Szybko, zwięźle i na temat, niczego więcej nie mogłem się spodziewać pomimo szczerych chęci z jego strony. Obdarowywał radami zawsze szczodrze. Ze prosty jak same rady względów. Z potrzeby poczucia się dla kogoś potrzebnym. Poklepałem go po ramieniu i powiedziałem, że wezmę je sobie do serca. Andrzejek znalazł poszukiwany dokument i wrócił do klasy. Ja czekałem jak na wyrok odliczając minuty do dzwonka, pijąc kawę (drugą by dodać sobie animuszu) przed lekcjami, najtańszą w granulkach, kupioną za komitet rodzicielski.Po której osad na zębach, niesmak w ustach będzie mi towarzyszył przez pół dnia, aż do przełknięcia opakowania miętówek.

Zabił kong, pierwsza lekcja przygrzmociła mi wprost w nerkę. Interpretacja Szekspira ,intencjonalność Makbeta. Dalej się już posypało, znaczenie Ferdydurke, cechy barku, cechy oświecenia, na dokładkę wieszcze i martyrologia okresu romantyzmu. Przygotowania do matury. Od dziesięciu lat tymi samymi słowami, o tym samym na autopilocie.

Na szczęście w poniedziałki jedynie pięć rund i będę mógł pozbierać swoje reszki z ubłoconych holi szkoły. Do ostatniej podchodziłem cały w sińcach, z trudem trzymając się na równych nogach planując zasymulować nagły atak duszności, udać, że otrzymałem nagły telefon ze szpitala. Nici z fantazji, brak mi brawury, brak mi pewności siebie. Swoje kompleksy lecze tworząc projekcje idealnego obrazu własnej osoby w wyobraźni. Wyplewione z kurzącego serca, z duszą spowitą surdutem odwagi. Na tym mi minie ostatnia lekcja na robieniu sobie okładów na rany z fantasmagorii.

Idąc korytarzem mijałem zmizerniałe twarze uczennic, uczniów powoli zwiające się w grymasie bólu rutyny kopiącej w kostki, dającej pstryczka w zapryszczony nos. Stoją, siedzą, leżą(Ci wyzbyci już nadziei)czekając jak na ścięcie. Patrzą na nas przegranych próbując modlitwami, wszelkimi siłami wydostać z matni, w której każdym kolejnym ruchem się zaplątują mocniej. Błagając ten głuchy tuman kurzu zwany wszechświatem, by nie żyć tak jak my żyjemy. Od wypłaty do zapłaty zaległej raty.

Ta młodzież nie odklejając się od tafli szkła smartfona. Nie dziwota, że wolą palcem wodzić po jego toni. Żyć w akwarium, dostawać co i rusz nowe bodźce stymulujące neuroprzekaźniki zastrzykiem serotoniny. Zamiast topić się w szarzyźnie wybierają potop tęczy, słodycz używek, czar procentów.

Dzyń-Dzyń- Przedostatnie wezwanie do starcia. “Dzień Dobry”, “Proszę siadać” (i tak nikt nie wstał). Zaczynam wałkować temat,jakaś ręka jak wystrzelony pocisk przeszywa powietrze.

-Poda pan oceny z kartkówki- Fafluni pod nosem ktoś z końca.

-Jakiej, dużo mam niesprawdzonych jeszcze?

- Architektura antyku- podnosi się znudzony głos ze środkowej ławki.

- Jeszcze nie- rzucam na odczepnego.

W klasie, której pomalowane olejną farbą ściany na kolor nijaki. Wprowadzającej dziwny swąd rozpuszczalnika wywołujący, u niektórych podopiecznych reakcje alergiczną. Wypełnił się szmerem trzydziestu ust. Raz cicho, drugi raz heroicznie podniósł się głos

-Alee… minęły dwa tygodnie, Pan musi teraz!

- Nic nie muszę- Szczeknąłem. Chciałem groźnie by przywrócić autorytet. Wyszło żałośnie, jakby zlękniony szczeniak pisnął. Przeszukałem szuflady, bez rezultatu wracam do zajęć łudząc się, że odpuszczą. Przewijam slajd pt: powtórka z średniowiecza. Zawiodłam się srogo, moja ignorancja podsyciło ich oburzenie. Wyłoniony przez grupę samiec alfa, wyrasta mi przed nosem. Krępy szatyn w podziurawionych ubraniach. Cuchnie antypotowym dezorantem. Nagminnie poprawia rękawy, z podszeptów klasowiczów dowiaduje się czego w ogóle sprawa dotyczy, co mówić. Próbując dwa razy się wypowiedzieć, za trzecim dopiero rozumiem co plecie bez składni.

- Na skargę. My pójdziemy, jak pan nie powie s-s-stopni. Teraz pójdziemy po-po- lekcji na skargę do dyrektorki.

Wbił mi drzazgę ropucha dyrektorka od dawna szuka pretekstów, by mnie wlać. Zrobiło mi się duszno. Ściany przyozdobione zdjęciami absolwentów, udekorowane pracami artystycznymi uczniów, zaczęły się przyciągać. Dwa ogromne magnesy, czułem, że lada moment mnie zmiażdżą. Chciałem uciec, skończyć ze sobą. Chciałem wyjść. Mam dość. Rzucić im sprawdzianami w eter. Zamknąć za sobą drzwi i wrócić do domu. Dobre żarty ze świata lwy i czarownicy. Przełykam gorycz, wchodząc z nimi w pertraktacje. Rozlega się pukanie do drzwi. Teraz mnie przeszły ciarki po plecach. Myślę, “aby nie ropucha Dyrektorka”. Trafiony, zatopiony tysiąc volt galopuje wzdłuż kręgosłupa. Smaży mi mózgownicę na wiór. Wychyla się kozia bródka. Uff… Andrzejek przyszedł pożyczyć złączkę do rzutnika.Swoją regularnie zapodziewywyał gdzieś.

-Nie mam sprawdzianów przy sobie. Obiecuje sprawdzić na jutro, w rekompensacie zrobię wam teraz wolną lekcję.

Szmerów ciąg dalszy. Wreszcie klasa przyjełą to za wygranie sprawy. Swojego reprezentanta uhonorowała aplauzem. Spojrzałem na Andrzeja, puścił do mnie oczu, szepnął: “odpocznij sobie kolego, widać, że potrzebujesz” Zabrał, co potrzebował i wszedł. Usiadłem za biurkiem, Pragnąłem rozpłynąć się w powietrzu za pstryknięciem palcami, przeniesieniem się gdzieś daleko stąd. Życzę sobie krótki czas nie istnieć, nie czuć grawitacji, która butem wdeptuje mnie w zimie. Z Dala od wszystkich i wszystkiego. Ostatnia runda dobiegła końca, stado maturzystów zostawiło mnie samego w sali.

-Zrobię jak mówił, zajdę z powrotem do kwiaciarni. - powiedziałem półgębkiem do siebie, siedząc w klasie trzynaście, rozglądając się po jego wnętrzu stęchłym od wilgoci - Jak ma być rutyna, to niech przynajmniej będzie miła, spróbuję z nią żyć.

Wróciłem do pokoju nauczycielskiego, tym razem pełnego kolegów i koleżanek, gdaczących o tym, co zwykle na szczęście bez wiedźmy zarządzającej tym kramem. Szczaliłem się po luźniej atmosferze panującej wewnątrz. Niczym duch przeszedłem między nimi narzekających na leniwych uczniów, snujących plany na wakacje, pochłaniających drugie śniadanie. Ubrałem beżowy płaszcz, kiwnąłem jedynie Andrzejkowi na do widzenia, ale mnie nie zauważył czyniąc awanse do biolożki świeżo po rozwodzie. Opuściłem ten łez padół.

Jak się okazało wyszedłem na jeszcze większe pogorzelisko żalu i rozpaczy, Wicher gnał po koronach drzew łamiąc i wyginając je na każdą stronę.. Na ławeczce w parku stały okupant. Pobliski pijaczek, widuje go cyklicznie, co wiosnę w bardziej zaawansowanym stadium rozkładu. Od Zewnątrz nie było widać wcale podobieństw między nami. Ów jegomość bezdomny amator denaturatu przesączonego przez chleb. Ja nauczyciel, ojciec dwójki pociech, sympatyk muzyki klasycznej. Od środka, byliśmy podobnie trawieni przez demona. Z drobną różnicą, że w miarę jeszcze trzymałem się ryzach, go z ubolewaniem stwierdzam świat przeżuł i wypluł.

Czułem się podle, ale liczyłem, że karta jeszcze się obróci na moją korzyść. Rżenie silników, stojących w wężyku w godzinie szczytu, towarzyszyło mi w drodzę do kwaciarni. Wszechobecny jazgot dla wielu uciążliwy, mi był przyjazny . Zagłuszając ruczaj toksyn plądrujących umysł.

Stanąłem wreszcie pod szyldem “Dom Kwiatów”. Na drzwiach karteczka z koślawym napisem “Nieczynne do Odwołania”. Byłem przekonany, że jeszcze przed dwiema minutami widziałem wchodzącego do kwiaciarni klienta. Nie zniechęciłem się, chciałem zmiany, potrzebowałem jej. Za oczywiste brałem ,że wróciwszy z Basi wyprauje złość, zapomni o rozmowie jaką mieliśmy przeprowadzić, zbagatelizuje mnie jak o niej wspomnę. Nasze życie pozbawione smaku potoczy się obrzydłymi mi koleinami dalej. Pasywizm, skostnienie, przepis zachowań i postaw chciałbym zgnieść, spalić na stosie. Potrzebowałem całkowitego wyciszenia radia nadającego mi w głowie te same szlagiery, przyprywające o krwawienie uszu. Chcę rozbić ten mur, choćby głową. Drepczę hardo do drugiej kwiaciarni, tam lipa. Ostatnia nadzieja, na drugim końcu miasta. Prę przed siebie. Tam raz jeszcze całuje klamkę. Odnoszę wrażenie, że lokal zamknięto mi specjalnie przed nosem. Według rozpiski pozostawały jeszcze dwie godziny do zamknięcia. Żołądek mi się skurczy, nogi odmawiają posłuszeństwa. Sąsiednio kilka metrów dalej była otwarta jakaś knajpa, do której raczyłem w wstąpić zawiedziony swoim niepowodzeniem. W środku pobrzmiewał jazz, o dziwo jak na porę obiadową świeciło pustkami. Blisko wyjścia za wyjątek robiła babunia o twarzy mopsa pochłaniała zupę. Wystrój eklektyczny, czyli na dobrą miarę żaden. Tu i ówdzie były porozwieszane poroża jeleni. Był sektorek minionej epoki PRL-u oklejony podobiznami idoli z tamtych lat. Ja usiadłem w kąciku orientalnym. Na ścianie była malowana mapa azji, głowice krzesła były wykończone w kształcie główki kwiatu lotosu. Na stoliku leżały bambusowe podkładki. Nade mną wisiała pajęczyna z całą rodzinką pajęczaków. Spod stoły wypełzły robaczki. Większość żarówek było przepalonych. Działające dawały białe światło wprowadzające atmosferę prosektorium, dopełnione zapachem nieświeżego mięsa. Przepełniało mnie nieodparte wrażenie deja vu. Jakbym już tu niegdyś zawitał, ale jestem pewien, że bym takie ekscentryczne miejsce bym zapamiętał. Menu było czymś oblepione. Każda pozycja była z innej parafii. W trakcie przeglądania karty dań podszedł do mnie kelner.

- Witamy gościa w tym wyjątkowo pięknym dniu u “Viktorii” . Co sobie pan życzy.- Wyrecytował melodyjnie kelner z wschodnim akcentem. Był śniady, mierzył dobre dwa metry, jego schaby napinały ewidentnie o dwa rozmiary za małą koszule. Palce całe w atramencie, z ust dało się wyczuć czosnek. I był następnym żartownisiem ironizujący z dzisiejszej pogody.

- Risotto z kurczakiem

-Przepraszamy rozeszło się- Dziwiło mnie to, bo nie widać było, aby często ktoś tu zaglądał.

- W takim razie… niech będą sajgonki.

-Jeżeli nie chę pan dostać skrętów kiszek i zjeść coś co ma jakiś smak i nie jest przypalone to polecam danie dnia - Szepnął dyskretnie do mnie.

- Ok, więc dzisiejszą specjalność.

- To będzie zupa szefa, Coś do picia?

Machnąłem ręką. Do środka wszedł wysłannik szatana, moja nemezis, tyranka, która ma mnie we władaniach od lat. Moja szefowa w towarzystwie mężczyzny z bukietem kwiatów. “Jezusie Chrystusie skąd się tu wzięła?” Na szczęście mnie nie zauważyła. Zajęli miejsca przed babunią. W tym czasie w mojej głowie pojawiła się myśl by wymazać z umysłu piętna wbitej mi w czerep kultury. Zerwać pasy ubezwłasnowolniającej umowy społecznej. Odebrać swoją kontrybucję za lata poniżeń, zszarganych nerwów i najzwyczajniej w świecie zaiwanić kwiatki. Nie chodziło już o nie same, a namiastkę słodkiej wendety, która by mi dostarczyła drobnej satysfakcji z psiego życia.

Podano mi zupę, która okazała się zaskakująco smaczna. Obmyśliłem plan przełykając kolejne łyżki. Kwiaty włożyli do pustego wazonu stojącego na parapecie koło wieszaka. wystarczyło je wziąć i czmychnąć. Byli odwróceni plecami do wyjścia, po przekątnej do wieszaka. Dziecinnie prosta sprawa.

Dyskretnie wezwałem kelnera, uregulowałem rachunek i powoli nie rzucając się w oczu ruszyłem ku wyjściu. Ropucha i jej kochaś byli zaabsorbowani rozmową i również wycinali zupę. Ubrałem się, nie spustrzająć ich z oka zabrałem cały wazon i cofając się tyłem opuszczałem przybytek kroczek po kroczku. Przeprowadzając desant zaszumiało mi koło lewego ucha. babunia jak opętana pchnęła w moją talerzem po zupie. Chybiła cal od skroni. Odwróciłem się na pięcie, chciałem wybiec. Staruszka podstawiła mi obłą jak salceson nogę. Zrobiłem fikołka, uderzając baniakiem o czarne panele podłogowe. Zbity wazon, stłuczony talerz narobił niezłego rabanu. Usiłowałem podnieś się z podłogi. Przed oczami raz fajerwerki, raz czarne plamy. Kelner wybiegł z zaplecza, ropucha z mężczyzną zaciekawieni rozróbą zerwali się z krzeseł. Wreszcie się udało. Wyskoczyłem z pobiegłem z turbulencjami kilka przecznic. Zatrzymałem się.

Uliczka była pusta, obejrzałem się za siebie, upewnić się czy mnie starucha albo kelner nie gonią. Pomacałem tył głowy. Tam olbrzymi guz pulsował rozjuszony. We mnie rozlała się po wszystkich narządach z przerzutami do każdej komórki w ciele paląca gorycz. Krzyknąłem w niebogłosy z bezsilności. Nie kojarzyłem okolicy. Odnalazłem jakiś znak z nazwą ulicy. Zadzwoniłem po taksówkę. Rozglądałem się po okolicy, szeregowe domki w jednakowym kolorze, z identycznie przystrzyżonymi trawnikami, tak samo pomalowanymi płotami, patrzyły na mnie zacieszając paszcze. Chcąc mi powiedzieć, że nie ucieknę od powtarzalności. Zostanę jej niewolnikiem na zawsze.

Następne częściJeniec codzienności- część 3

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania