Poprzednie częściKiedy byliśmy młodzi - Prolog

Kiedy byliśmy młodzi - 2. Był szesnasty lutego

— Rozumie pan, że jest naszą jedyną opcją? — Lakoniczny głos przysadzistego mężczyzny schowanego za długim biurkiem brutalnie wyrwał Teddy’ego z długiej chwili zamyślenia. — Potrzebujemy czegoś naprawdę mocnego, czegoś co od razu powędruje na szczyty list przebojów. To ma być spektakularny debiut. — Ściągnął ze swojego orlego nosa duże, ciemne okulary i spojrzał na niego surowym wzrokiem.

Brathford często miał do czynienia z takimi typami mężczyzn – łowcami talentów, samcami alfa uważającymi się za pępek świata. Niejednokrotnie obserwował efektowne upadki ich wysokiego ego, kiedy zaślepieni wizją opływania w milionach, przeoczali oznaki bliskiego końca. Znał ich na wylot – wszyscy byli tak samo próżni i tak samo egocentryczni. I choć nie znosił ich z nieukrywaną wzajemnością, to przecież byli jego głównymi pracodawcami. Dzięki nim żył naprawdę dobrze i nie narzekał na brak zainteresowania ze strony coraz to ciekawszych i poważniejszych artystów. Łowcy talentów dawali mu pracę, choć kompletnie nie doceniali trudów tego niemal rzemieślniczego zawodu.

— Czyż nie po to przybyłem do Londynu? — zapytał nieco zbyt ironicznie i obdarował swojego rozmówcę szyderczym półuśmieszkiem. — Czy nowa gwiazda popu ma jakieś specjalnie życzenia odnośnie treści, które mają zostać zawarte w tekście? Miłość, serduszka, wiosna? A może imprezy do rana, litry drogiego alkoholu i przypadkowe zbliżenia?

— Zdajemy się na pańską inwencję twórczą. Chcemy jedynie czegoś nowoczesnego.

Zaczął pisać, gdy miał ledwo dwanaście lat. Na początku były to jedynie krótkie anegdotki, wyrwane z kontekstu cytaty i pojedyncze hasła. Próbował swoich sił w opowiadaniach, a stara maszyna odziedziczona po dziadku miała stać się jego przepustką do krainy, w której rządził Stephen King. Jednak z biegiem czasu zrozumiał, że leżące w szafce sterty przerwanych historii już nigdy nie zostaną dokończone, a on najzwyczajniej w świecie nie nadaje się na pisarza bestsellerów. Porzucił więc maszynę dziadka i poznał magię gitarowego brzmienia, które stało się dla niego nie tylko natchnieniem, ale również idealnym tłem dla haseł, które momentalnie zaczęły pojawiać się w jego głowie. W tamtym dniu uzmysłowił sobie, że jedyne co chce robić, to pisać – krótkie wersy, refreny, a nawet ciszę. Zapragnął być tekściarzem. I za wszelką cenę dążył do realizacji tego marzenia.

— Nowoczesnego — powtórzył prześmiewczo pod nosem. — W takim razie czym prędzej zabieram się za pracę. — Wstał z wygodnego krzesła i nachylił się nad stołem, wyciągając dłoń w kierunku nieco zdenerwowanego mężczyzny.

— Proszę nie traktować jej protekcjonalnie. — Uścisnął dłoń Brathforda zdecydowanie zbyt mocno. — To naprawdę utalentowana dziewczyna.

Teddy nie odpowiedział. Wiedział, że i tak nigdy nie pozna jej osobiście, więc nie miał zamiaru zmieniać swojego nastawienia. Po prostu obrócił się na pięcie i wymaszerował z eleganckiej sali konferencyjnej, w której odbywało się to błyskawiczne spotkanie. Stąpał twardo po grubej wykładzinie, zostawiając za sobą wyraźne ślady karbowanej podeszwy czerwonych adidasów. Nie rozglądał się na boki – szedł prosto przed siebie, zupełnie jakby ten cały świat korporacyjnych mend go nie obchodził. Niczym prawdziwy, zadufany w sobie artysta zniknął jak senna zmora, a jedynym dowodem jego istnienia była drapiąca w gardło woń perfum.

A kiedy tylko świeże, rześkie powietrze porannego Londynu uderzyło prosto w jego nieogoloną twarz, niemal odetchnął z ulgą. Nienawidził siedzib swoich pracodawców, dławił się tym sztywniactwem i przesadną kindersztubą. Był wolnym, kolorowym ptakiem, który nie znosił życia na uwięzi. A oni to robili – sukcesywnie próbowali zwabić go do złotej klatki. Teddy nie lubił swoich pracodawców, jak nikogo innego na tym świecie.

Odpalił jednego ze swoich ulubionych papierosów z pod szyldu małego wielbłąda i zaciągnął się dymem, który natychmiastowo wypełnił jego popsute płuca doprowadzając do zniszczenia kolejnej z nielicznych zdrowych komórek. Odkaszlnął kilka razy i wbił pięść w mostek, ale nie zrezygnował z ulubionej używki. Miał wrażenie, że to jedyne co mu pozostało po idyllicznej wizji wolności, do której tak zawzięcie dążył, a która okazała się być jedynie marną atrapą wszystkich mrzonek.

Spacerując zatłoczonymi ulicami ukochanej stolicy, nie przyglądał się swoim chwilowym towarzyszom. Nie miał w zwyczaju zwracać uwagi na ludzi. Byli przecież tacy płytcy i prawie identyczni – gonili za nieuchwytnym, a choć ich marzenia mogły różnić się wszystkim, to w oczach Brathforda zlewały się w miałką jedność. Nie lubił ludzi. Nawet jeśli musiał pisać dla nich piosenki. Nawet jeśli musiał z nimi żyć.

Wracał do hotelu najszybszą drogą – pomijając miejsca, które tak bardzo chciał kiedyś zwiedzić. Dziś go przerażały, wydawały się tak obce i bardziej niedostępne niż wtedy, gdy miał ledwo dwanaście lat. Zwitek tytoniu ledwo tlił się między jego palcami, poddając się mroźnemu wiatrowi, który nieprzyjemnie podrażniał każdy nagi kawałek skóry. Miał niebawem wylądować na brudnym chodniku, bestialsko zadeptany przez tysiące spacerowiczów. Teddy bez pardonu zakończył jego krótkie istnienie i błyskawicznie schował się za szklanymi drzwiami wejściowymi. Ciepłe powietrze od razu sprawiło, że jego policzki przybrały różowawej barwy, a przyjemna fala gorąca rozeszła się po całym ciele powodując, że ani trochę nie żałował tak szybkiego powrotu.

A pięknym tego potwierdzeniem był widok cherlawego ciała, tym razem nieokraszonego roboczym uniformem, ale znacznie modniejszym zestawem ubrań. Tajemnicza pokojówka stała przy recepcji tocząc zawziętą konwersację z koleżanką po fachu. Wyglądała uroczo - wymachując rękami na prawo i lewo, oraz podnosząc głos zdecydowanie zwracała na siebie uwagę wszystkich gości znajdujących się akurat w holu. Jednak Teddy odniósł wrażenie, że tylko on jeden potrafił dostrzec, jak wiele piękna drzemie w tej dziewczynie.

— Chłopak z windy. — Recepcjonistka delikatnie wzdrygnęła w stronę Brathforda nawet nie próbując ściszyć tonu swojego piskliwego głosu.

W każdej innej sytuacji po prostu posłałby jej spojrzenie pełne pogardy, ale gdy tylko ta nieprzyjazna wiadomość spowodowała, że jej rozmówczyni zwróciła swe zielonkawe oczy w jego stronę i uśmiechnęła się z przekąsem, zaczął dziękować za taki, a nie inny komunikat.

Jej twarz była perfekcyjnie nieperfekcyjna. Studiował ją na wszelakie sposoby, próbując odgadnąć kiedy i gdzie miał przyjemność się z nią wcześniej spotkać. Nie mógł przecież zapomnieć takich ust – pełnych, lekko spierzchniętych. Nie mógł zapomnieć tych zielonych jak trawna tęczówek i nieproporcjonalnie długich nóg. Wyglądała jak postać wyjęta z animowanych filmów Disneya. Przynajmniej taką mu się jawiła.

— Czy sąsiedzi się uspokoili? – zapytała, ukazując swoje równe, królicze zęby. Jej łagodna barwa głosu wywołała w nim jakieś dziwne doznania. Brzmiała jak inspiracja do napisania najpiękniejszej piosenki świata.

Patrzył na nią swoimi niebieskimi oczami nie odzywając się przez dłuższą chwilę. Promieniała dziwną aurą, której brak było wszystkim innym. Również jemu samemu. Była taka szczególna choć nic nadzwyczajnego nie robiła. Znał ją. Znał dziewczynę z krótkimi włosami.

— T-tak – wyjąkał ledwo składając litery w ten krótki wyraz. — Dalej jednak nie wiem jak ma pani na imię.

— Może pan je poznać na milion sposobów. — Roześmiała się cicho. — A wybiera pan najprostszy? Nie tego się spodziewałam.

Imponowała mu z każdą upływającą minutą. Była kalejdoskopem sprzecznych sygnałów. Kimś kompletnie przeciwnym do jego osobowości – niespokojnym duchem, wesołym promykiem, albo po prostu wariatką. Była tajemnicą. A on uwielbiał tajemnice.

— A czego się pani spodziewała?

— Jest pan artystą – odpowiedziała ruszając w stronę wyjścia. — Zapewne kreatywności.

Teddy nie podejrzewał, że ktokolwiek może plotkować o jego życiu, bo na wstępie założył, że nie jest ani trochę ciekawe, czy też atrakcyjne. Nie spodziewał się zainteresowania ze strony tutejszego personelu, który widział zapewne wszelakie ludzkie zboczenia i humory. Aż wreszcie, nie śmiał nawet marzyć o zaintrygowaniu zadziornej szatynki własną osobą. Był jedynie nudziarzem, a ona była wszystkim.

— Skąd ta wiedza? – Uniósł brwi najwyżej jak tylko zdołał. Zrozumiał, że ewidentnie przesadził, gdy na okrągłej twarzy dziewczyny pojawił się wyraz niezrozumienia.

— Tutaj ściany mają uszy. Trzeba być czujnym nawet podczas porannej toalety. To hotel, którego personel przewyższa liczbą gości. Nikt tutaj nie ma prywatności, choć hasło sloganowe mówi co innego. — Zajrzała do swojej czarnej torby i wyciągnęła z niej wibrującą komórkę. — Niestety skończyłam już pracę i muszę zakończyć też tę miłą pogawędkę. Do zobaczenia! — Pchnęła obrotowe drzwi i po chwili znalazła się po drugiej stronie ogromnej szklanej ściany.

Został sam, chociaż wokół było pełno ludzi. Zapach jej świeżo wypranych ubrań jeszcze przez moment unosił się w klimatyzowanym powietrzu, a potem po prostu zniknął, obdzierając go z resztek nadziei na spędzenie z tajemniczą dziewczyną kilku minut sam na sam. Musiał wrócić do rzeczywistości, którą ostatnimi czasy wręcz nienawidził.

— Niech sobie pan daruje te zaloty. – Usłyszał, kiedy tylko podszedł do lady recepcji. — Jest zajęta. Ma męża.

— T-to nie tak — zaprzeczył niemal natychmiastowo. Nie przyszło mu nawet do głowy, aby flirtować z kimś innym. — Mam narzeczoną.

— To też wiemy. — Jasnowłosa kobieta nie uraczyła go nawet przelotnym spojrzeniem, tylko od razu wlepiła wzrok w wielostronicowy notatnik. — Dzwoniła godzinę temu z prośbą przypomnienia panu, że istnieje i czeka na jakąkolwiek wiadomość, że pan też. Była, lekko mówiąc, rozzłoszczona.

Był szesnasty lutego. Słońce właśnie schowało się za chmurami sprawiając zawód wszystkim mieszkańcom Londynu, którzy liczyli na wiosenną pogodę. Teddy nie czuł się zaskoczony - bo choć pierwszy raz odwiedzał Londyn, doskonale wiedział, że nie można spodziewać się uroków tropików. Dlatego tak kochał to miasto.

— Dziękuję – powiedział cicho i pochylając głowę na do widzenia, odszedł od nieco napuszczonej blondynki.

— Niech się pan wyluzuje! — rzuciła zanim zdążył nacisnąć guzik przywołujący windę. — Londyńczycy nie są nadętymi bufonami i nie trzeba wszędzie udawać staromodnego dżentelmena. Proponuję zajrzeć do pierwszego lepszego klubu.

— Mieszka tu pani od urodzenia? – spytał na odchodne, czekając wraz z innymi gośćmi na rozsunięcie się metalowych drzwi.

— Nikt nie jest rodowitym Londyńczykiem. Wszyscy skądś przybyliśmy. Wszyscy zaczynamy od zera.

Był szesnasty lutego. Teddy - jak każdy, chciał zacząć od zera.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania