Poprzednie częściKiedy byliśmy młodzi - Prolog

Kiedy byliśmy młodzi - 4. Czwarty dzień po Walentynkach

Piękna, gruba wykładzina, którą został wyłożony korytarz na ostatnim piętrze Soho Hotel niemal płonęła pod naciskiem stóp, które wbijały się w nią niczym betonowe kule. Każdy krok pokonywany z nienaturalną szybkością niósł w sobie wściekłość zupełnie niewspółgrającą z wąską sylwetką, która gnała wprost do drzwi tarasowych. W lutym nikt nie korzystał z basenu umieszonego na dachu, więc urządzony z rozmachem punkt widokowy, zważywszy na londyński klimat, przez większość czasu nie gościł żadnego przybysza żądnego spektakularnych panoram.

Mało osób z obsługi miało świadomość, że było to miejsce sekretnych przerw kilku pokojówek, które uwielbiały od czasu do czasu po prostu zniknąć na parę minut. Wjeżdżały wtedy windą na piętnaste piętro, a potem pokonując dwadzieścia stopni, wychodziły wprost do drewnianego baru, który był jedynie wstępem do rozpościerającego się wokół, zapierającego dech w piersiach, widoku.

Daisy doskonale znała ten zakątek. Zaproszona przez jedną ze swoich koleżanek, od pierwszego wejrzenia zakochała się w takiej perspektywie Londynu – widzianego z samego centrum, niemal dotykając nieba, które, choć wiecznie szare, tylko tam wydawało się prawie niebieskie.

Uciekała tam zawsze wtedy, gdy działo się coś złego. Kiedy potrzebowała momentu kompletnego wyciszenia, chwili jedynie dla siebie i własnych myśli. Stając przy lodowatej barierce odbijającej jaskrawe światło i spoglądając w dół bez cienia lęku, nie istniało dla niej nic. Nie było Aidena, Theo, ani wszystkich ludzi zgromadzonych na piętnastu piętrach. Nie było nawet Londynu – tylko ona i pusta przestrzeń tuż pod jej stopami. Niewiele.

Tym razem było podobnie – czerwone policzki i iskra w oczach ewidentnie zdradzały nienajlepszy humor Gown. Od razu można było zorientować się, że coś niebywale ją rozwścieczyło, a paczka papierosów ukryta w bladej jak kartka papieru dłoni, tylko potwierdzało to spostrzeżenie. A gdy pchnęła szklane drzwi, z impetem uderzając nogą w ich metalowy element, oprócz jęku bólu wydostało się z niej coś jeszcze – jakaś mała wskazówka, że ta poranna kłótnia z Aidenem nie była jedynie kolejną w dorodnym CV.

Spojrzała wprost przed siebie, pragnąc ujrzeć jedynie znajomy widok krystalicznie czystej przestrzeni. Jednak coś uległo zmianie. Basen i stos leżaków owiniętych bąbelkową folią nie czekał już z utęsknieniem na jej wizytę, bo ktoś ją uprzedził. Pusty bar, w którym wiatr wygrywał melodię na prawie w całości opróżnionych butelkach, tym razem wydawał się jakoś dziwnie pełen życia, choć tylko jedna postać zmąciła jego spokój. Stał na samym końcu – opierając gołe łokcie o lodowate barierki i wypuszczając z ust gęste obłoki pary. Bezczelnie zabrał jej jedyną chwilę samotności, którą miała w zanadrzu i zrobił to w najmniej odpowiednim momencie.

Nie rozumiała dlaczego los pchał go w jej stronę. Był przecież kolejnym hotelowym gościem – takim samym jak setki innych, przewijających się przez pokoje, które ona musiała sprzątać. Może trochę młodszy, trochę bardziej rozgadany i zbyt uroczy w swojej nieśmiałej śmiałości, ale wciąż jak każdy inny. Tak jej się przynajmniej wydawało.

— Mogłam przewidzieć, że właśnie ciebie tutaj spotkam – powiedziała cicho, gdy tylko zbliżyła się do jego sylwetki.

Był na tyle zahipnotyzowany panoramą Londynu, że nawet nie zauważył, kiedy do niego podeszła. Podskoczył nieco, wyraźnie przerażony, gdy jej głos nagle przerwał ciszę, w której czuł się naprawdę wyśmienicie.

Spojrzał na nią trochę zaskoczony, ale z pewnością szczęśliwy, że to nie kto inny, jak tajemnicza dziewczyna postanowiła zakłócić tę chwilę błogiej nostalgii, której tak przecież potrzebował. Wyglądała zupełnie tak samo, jak ją zapamiętał – wyprasowany uniform w kolorze ohydnego brązu, dwa, zawadiacko odpięte guziki przy dekolcie okraszonym delikatnymi piegami, potargane przez wir pracy włosy i blada skóra, którą teraz ozdabiały dreszcze wywołane mroźnymi podmuchami powietrza. I jedynie te zielone oczy, nieiskrzące już zadziornością, a jakąś dziwną złością, zdradzały powód ich niespodziewanego spotkania.

— A myślałem, że już nigdy nie uda mi się na ciebie wpaść. – Przeczesał zdrętwiałą dłonią pukle przydługich włosów, które tańczyły bezwładnie pod naporem wiatru. — Czy tym razem zdążę przeczytać twoje imię z plakietki? – Zerknął na jej prawą pierś, jednak nie dostrzegł żadnego napisu.

— Masz ewidentnego pecha. – Wyciągnęła z paczki jednego papierosa i poczęstowała swojego towarzysza. — Nie zdążyłam jej dzisiaj przypiąć.

Oboje, prawie równocześnie odpalili zwitki tytoniu i zaciągnęli się dymem tak mocno, że niemal wypełnił on całą objętość ich zniszczonych płuc. W tej kwestii mogli przecież podać sobie rękę – obydwoje szczycili się niechlubnym mianem palaczy.

— Czy pokojówki standardowo mają przerwę o szóstej trzydzieści rano? – zapytał wyprawnym z emocji głosem.

— Tylko te, które są wkurzone.

Dostrzegł jak jej oczy dziwnie się zwężają, tworząc małe szparki, przez które mogła zobaczyć mniej niż niewiele. Zmarszczka między brwiami, które już dawno nie były z wizytą u kosmetyczki, tylko utwierdziła go w przekonaniu, że jego rozmówczyni miała tym razem mało towarzyski humor. Zupełnie jak i on.

— To jest nas dwoje. — Przeczesał palcami włosy i zaciągnął się papierosem.

— Wątpię, że wiesz jak to jest mieć naprawdę gówniane życie, uroczy hotelowy gościu wynajmujący jeden z najdroższych pokoi – powiedziała tym swoim kąśliwym tonem, który zaczął odróżniać już na początku ich krótkiej znajomości.

Oceniła go z góry i po raz pierwszy coś mu się w niej nie spodobało. Nie podejrzewał, że ktoś, kto wywarł na nim tak piorunujące pierwsze wrażenie, okaże się równie powierzchowny co cała reszta szarych, pustych ludzi. I na moment zatliła się w nim myśl, że może i ona jest takim właśnie szarym, pustym człowiekiem, że nie ma w niej niczego wyjątkowego, a tę nadzwyczajność tylko on chciał w niej widzieć. Nikt inny. Nawet ona sama.

Tylko, że Teddy nie chciał popełnić tego samego błędu co ona. Nie zamierzał naklejać na jej dziwną, niezidentyfikowaną postać etykietki kobiety takiej jak inne. Chciał ją odkrywać – powoli, z każdą sekundą, z każdym oddechem, z każdym powiewem wiatru, który mierzwił jej krótkie włosy. Bo pragnął poznać kim jest dziewczyna w ohydnym uniformie. Naprawdę.

— Tkwię w związku bez przyszłości – wyrzucił kompletnie niespodziewanie. Wiedział, że od razu na niego spojrzała, ale nie odwzajemnił tej czynności. Po prostu skupił wzrok na ścianie kamienicy znajdującej się naprzeciwko hotelu i przestał myśleć o konsekwencjach tego wyznania. — Za każdym razem, gdy słyszę swoją narzeczoną mam ochotę ogłuchnąć. Za każdym razem, gdy ją widzę, proszę niebiosa, aby dały mi motywację do niewydłubania sobie oczu. – Rzucił niedopałek i znowu schował palce we włosach. — Przyleciałem do Londynu, aby od niej odpocząć. Myślałem, że może zatęsknię, że coś mi się odwidzi i znowu będę potrafił ją kochać. Ale wciąż nic nie czuję.

Jej wielkie zielone oczy niemal przewierciły mu otwór w sercu. Wżerały się w jego ciało tak zachłannie, że prawie czuł dotyk tego spojrzenia na swojej skórze. A ona stała jak zahipnotyzowana – nie odrywając dłoni od lodowatej barierki, nie zwracając uwagi na gęsią skórkę, która pojawiła się na jej odkrytych rękach i nogach.

Nie wierzyła, że akurat w tym momencie – stojąc na dachu hotelu, którego szczerze nienawidziła, rozmawiając z mężczyzną, który wydawał się jej równie płytki, co cała reszta ludzi spędzających tutaj noce, będzie musiała zmierzyć się z brutalną prawdą wreszcie wypowiedzianą na głos. Bo, choć było to wyznanie kogoś zupełnie innego, to czuła się jakby ktoś wykrzyczał za nią wszystkie problemy, z którymi borykała się od pewnego czasu.

— Rzeczywiście masz gówniane życie. – Zaśmiała się pod nosem, choć miała ochotę powiedzieć dokładnie to samo.

— Dzięki – odpowiedział z rezygnacją w głosie i sam skusił się na krzywy uśmiech. – Nawet nie wiem dlaczego ci o tym powiedziałem.

Jej wzrok prawie natychmiast zwrócił się ku podłożu, a on mógł dokładnie obserwować jak te resztki iskrzących świetlików, których był fanem od ich pierwszego spotkania, powoli znikają. Jej porcelanowo biała twarz posmutniała równie szybko co oczy, a on zrozumiał, że nigdy nie przestanie być zaskakiwany w jej towarzystwie.

— Bo może czułeś podświadomie, że jesteśmy w takiej samej sytuacji – odezwała się wreszcie po chwili napiętej ciszy.

— Nieznajomym znacznie łatwiej opowiadać o swoich problemach. – Zerknął na nią ukradkiem i znowu się uśmiechnął.

Chyba lubił na nią patrzeć – tak po prostu, zwyczajnie wpatrywać się w jej twarz, z której można było wyczytać absolutnie wszystko. Może nie należała do najpiękniejszych kobiet świata – miała swoje wady i skazy, przeciętne rysy twarzy i chłopięcą fryzurę. Może nie wyglądała jak seksowna tancerka latino – nie miała krągłych kształtów, a jej anorektyczna sylwetka niejednego przyprawiała o niepokojące myśli. Ale on to lubił. Adorował te wszystkie cechy, które sprawiały, że była po prostu inna – najmniej pospolita z grona pospolitych. Bo już ją gdzieś widział – dziewczynę z piegami na zadartym nosie.

— Daisy – szepnęła tak cicho, że prawie nie dosłyszał. — Moje imię to Daisy.

Nagle poczuł się tak, jakby odzyskał sens życia, jakby wielki kamień ciążący mu na sercu po prostu zniknął. Olbrzymia dziura w pamięci została wreszcie wypełniona, a szalona tajemnica wyjawiona.

Znał ją przecież prawie od zawsze.

— Daisy Scott – oznajmił pewnym głosem.

— Co powiedziałeś?

— Daisy Scott – powtórzył, tym razem spoglądając prosto w jej zielone tęczówki. — Jesteś Daisy Scott. Jesteś moją czternastoletnią przyjaciółką z Bristolu.

I również jej świat się rozjaśnił, a ciemne chmury chociaż na chwilę zostały przegonione przez blask tej wiadomości.

Bo i ona go znała. Prawie od zawsze.

— Teddy Brathford. To ty. – Z ledwością powstrzymała łzy, które nachalnie próbowały opuścić zaszklone oczy.

Nie myślała zupełnie o niczym, kiedy wpadła w jego ramiona i wtuliła się w szerokie barki tak mocno, jakby już nigdy nie chciała go wypuścić ze swoich objęć. A on oplótł jej wąską talię długimi rękami i schował twarz w krótkich włosach, które pachniały lawendą. Zupełnie tak samo jak wtedy, gdy mieli czternaście lat i ostatni raz się widzieli.

Był osiemnasty lutego. Jeden z najszczęśliwszych dni w ich życiach. Ktoś przecież odnalazł dawną, zapomnianą na moment przyjaźń. Ktoś wyjawił kilka sekretów i znalazł nić porozumienia. Ktoś znowu uwierzył w szczęśliwy los.

Ale czy los uwierzył w nich?

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania