Poprzednie częściKiedy byliśmy młodzi - Prolog

Kiedy byliśmy młodzi - 5. Dziesięć lat później

Śnieg omiótł swoim białym blaskiem niemal każdy zakątek Londynu – schował pod iskrzącą się pierzyną wszelki brud i brzydotę. Sprzątnął tymczasowo smutek wijący się krętymi uliczkami Notting Hill, które wciąż pamiętało o Julii Roberts. Zaprowadził spokój i spowodował, że niemal na każdej twarzy rano pojawił się choć cień uśmiechu. Wszyscy czekali przecież na dzień, w którym znikną problemy. Przynajmniej dopóki termometr nie pokaże dodatniej temperatury.

Teddy wyjątkowo tego dnia nie obudził się z przekonaniem, że sąsiedzi, którzy tak uwielbiają poranny trening kamasutry, są skończonymi egoistami. Również wyjątkowo, nie otworzył oczu z poczuciem narastającej złości związanej z koniecznością opuszczenia ciepłego łóżka. I wreszcie, wyjątkowo tego dnia ucieszył się na widok bladego Słońca przebijającego się przez szeroką galerię różnorakich chmur. Teddy wiedział bowiem, że ten poranek nie będzie w ogóle podobny do poprzednich. A to dlatego, że jego główną atrakcją miała być Daisy Scott.

I chociaż spotykał ją przez ostatnie dni niemal równie często, co w dziecięcych czasach, to czuł dziwną tremę – zupełnie jakby miał ją zobaczyć pierwszy raz od dziesięciu lat. Ubrał się więc w najlepsze ciuchy jakie zabrał ze sobą z Los Angeles, wylał na nie połowę drogich perfum, które dostał od Harper na kolejną rocznicę i umył zęby tak porządnie, że niemal zrobił sobie krzywdę szorstką szczoteczką. Zanim wyszedł z pokoju, spojrzał w lustro jeszcze jakieś piętnaście razy, upewniając się, że wygląda lepiej niż znośnie i że na sto procent nie popełnił żadnej modowej wpadki.

Londyn dopiero budził się z długiej nocy – odśnieżarki pracowały na najwyższych obrotach, aby uniknąć porannego paraliżu ulic, pierwsi zaspani klienci właśnie zamawiali świeżo zmieloną kawę, a hotelowa restauracja przygotowywała się do zaserwowania śniadania swoim gościom. W powietrzu czuć było zapach wczorajszego wieczora pełnego spontanicznych decyzji i gorzkich wyrzutów sumienia. Londyn dopiero się budził.

Teddy wybiegł jak oparzony ze swojego pokoju. W napływie emocji niemal zapomniał o zamknięciu drzwi, a niewidoczne skrzydła, które wyrosły mu na plecach, poprowadziły go w mgnieniu oka do lobby mieszczącego się na parterze wysokiego hotelu. Wparował tam gwałtownie i zdecydowanie nieelegancko – mierzwiąc nerwowo włosy długimi palcami, wystawiając język i dysząc z podekscytowania. Musiał przecież być na czas – musiał zdążyć przed siódmą, zanim mu ucieknie.

Szkopuł polegał na tym, że ona nigdzie nie zamierzała znikać – stała przy recepcji, ubrana najzwyczajniej na świecie w długi, czarny płaszcz i zieloną czapkę z pomponem. Jednak było w niej coś tak niesamowitego, że bardziej przypominała jednego z tutejszych gości niżeli kogoś z obsługi. Uśmiechała się szeroko ukazując wszystkim jak zachwycająca może być tak pozornie błaha czynność i wcale nie dlatego, że rozśmieszyła ją historyjka koleżanki z pracy, ale przede wszystkim dlatego, że czekała właśnie na Brathforda.

Widział w niej to samo dziecko ubrudzone błotem po upadku z roweru. Te same piegi, z których wyśmiewali się chłopcy z naprzeciwka. Te same królicze zęby, których tak mocno się wstydziła. Ten sam uśmiech – szeroki, promienny, poprawiający humor najlepiej na świecie.

— Jesteś wreszcie! – Zachrypnięty głos natychmiast wyrwał go z zadumania. Potrząsł lekko głową i przybierając kamienny wyraz twarzy, podszedł do długiej lady.

— Miałem nadzieję, że będę pierwszy. – Posłał jej zawadiacki uśmieszek i oparł się nonszalancko o idealnie wypolerowaną powierzchnię recepcji.

Recepcjonistka przyjrzała mu się dokładnie – czuł jej świdrujący wzrok na swojej twarzy. Kątem oka zdołał zauważyć ten delikatny rumieniec, który pojawił się na jej policzku, zupełnie jakby czuła się onieśmielona jego towarzystwem. Nie mógł powiedzieć, że nie była atrakcyjna – lubił typ skandynawskiej urody, w końcu przecież Harper była jedną z jego przedstawicielek, tyle, że w tym momencie nie potrafił myśleć o nikim innym niż Daisy. O Daisy, która zaprzeczała wszystkim kanonom piękna, a pomimo to tak mocno przyciągała uwagę przeciwnej płci.

— Chodźmy, bo jeszcze Luisa zemdleje zaraz od Twoich okropnych perfum. Wylałeś na siebie całą fabrykę? – Poklepała go w ramię i machając na pożegnanie wyraźnie zawstydzonej koleżance, zwinnie przemknęła między ruchomymi drzwiami, nie czekając aż Teddy ruszy się z miejsca.

Mróz szalał na zewnątrz i pewnie gdyby mógł, to roztrzaskałby wszystkie szyby swoimi kreatywnymi obrazami malowanymi przez szron. I tak jak natychmiastowo atakował każde okno, tak niemal równie natychmiastowo dorwał się do nieokrytej twarzy Gown. Jej nos zrobił się równie czerwony co kolor szalika Brathforda, który znowu niezbyt potrafił go ochronić przed działaniem niskiej temperatury.

Nie znosił zimy. Nienawidził zakładania ocieplanych butów i ubierania się w grube kurtki, które i tak w końcu okazywały się za cienkie na brytyjskie chłody. Dlatego też tak ochoczo przyjął wieść o konieczności przeprowadzenia się do wiecznie słonecznego Los Angeles. Miało być jego wybawieniem w każdym aspekcie życia, wydawało się spełnieniem wszystkich szczenięcych marzeń. Dlaczego więc po pewnym czasie zaczął czuć się tam jak zamknięty w złotej klatce?

— Jadłeś śniadanie? – zapytała po dłuższej chwili ciszy. Szli obok siebie nie mając chyba odwagi na podjęcie próby rozmowy.

Oboje bali się równie mocno, że po tak długim czasie nie będą potrafili już ze sobą rozmawiać – bo choć niezaprzeczalnie ucieszyli się tak samo ze swojego spotkania, to przecież po dziesięciu latach mało zostało w nich z tych dzieciaków, które ganiały ulicami Bristolu.

— Nie miałem czasu – odparł automatycznie, lekko speszony jej bliskością.

— W takim razie pójdziemy do mojej ulubionej knajpy. – Wskazała palcem na mało atrakcyjnie wyglądający budynek, który nie zachęcał do niczego innego niż ominięcia go szerokim łukiem. — Prawie codziennie tutaj jadam. Nie wiem co dodają do jajecznicy, ale jest prawie tak samo uzależniająca jak kosmiczne kanapki twojej mamy. – Uśmiechnęła się szeroko kończąc zdanie.

Miała rację – kanapki pani Brathford były niesamowite i wiedzieli o tym wszyscy z podwórka, na którym mieszkali. Potrafiła wykarmić pół dzielnicy, a Teddy zyskiwał sobie nimi szacunek u największych szkolnych oprawców.

Nie jadł ich tak dawno, że prawie nie pamiętał ich smaku. Tak rzadko przecież bywał u rodziców, że pewnie nie poznałby własnego domu. Ledwo potrafił sobie przypomnieć, że coś takiego jak magiczne kanapki jego mamy w ogóle istniało. Ale ona pamiętała. I coraz bardziej zatracał się w zachwycie nad jej osobą.

Błyskawicznie przebiegli na drugą stronę i weszli do obskurnego budynku, który okazał się posiadać zaczarowane wnętrze. A Teddy po raz kolejny tego dnia przekonał się, że jeszcze wiele rzeczy potrafi go zaskoczyć w towarzystwie Daisy, o ile ona sama nie była już dla niego jednym, wielkim zaskoczeniem.

Duża, otwarta przestrzeń przypominała nowojorski loft, który wynajmował w zeszłe wakacje razem z Harper. Surowe ściany z odkrytymi cegłówkami, swobodnie zawieszone płachty zwiewnego materiału, który poruszał się z każdym podmuchem klimatyzacji, drewniana podłoga upaćkana artystycznie szarą farbą i gęsto rozstawione stoliki z różnokolorowymi krzesłami sprawiały wrażenie, że to najlepsze miejsce w Londynie.

Gown zauważyła ten zachwyt wypisany na twarzy Teddy’ego – doskonale wiedziała, że połknie widok zaniedbanego molocha i jego sceptyczne nastawienie zostanie brutalnie zrównane z ziemią, gdy tylko odkryje co znajduje się wewnątrz. Wszyscy przecież zachowywali się prawie identycznie.

— Zdziwiony? – Rozsiadła się wygodnie przy jednym ze stolików ustawionych przy ścianie i zdjęła okrycie wierzchnie, ukazując wszystkim jak piękna potrafiła być zwyczajnie, na co dzień.

Zwyczajna, golfowa sukienka przylegała do jej ciała niczym druga skóra, a przez to Brathford z nieco bezczelnym zachwytem mógł podziwiać każde zaokrąglenie jej chudej sylwetki. Czerń pasowała do jej bladej cery tak idealnie, że niemal stapiała się z całym wizerunkiem dorosłej Daisy Scott.

— Daisy Scott – powiedział, kiwając głową i uśmiechając się delikatnie. – Zawsze wiedziałaś jak mnie zaskoczyć. – Zajął miejsce naprzeciwko niej i również pozbył się płaszcza.

— Gown – poprawiła go natychmiast. — Teraz już Daisy Gown.

Prawie zapomniał, że miała męża i przez to jego reakcja na tę wieść była niemal spontaniczna. Przez chwilę nawet pomyślał, że znowu mogą udawać czternastolatków, którymi niegdyś byli – spontanicznych, lekceważących wszystko i wszystkich, dziecinnych w swoim zachowaniu i piekielnie niepokornych.

Tyle, że dziesięć lat zmieniło w ich życiach praktycznie wszystko i na próżno było szukać w dorosłych twarzach cienia przeszłości. Zbyt wiele się wydarzyło, zbyt mocno próbowali gonić za marzeniami i spełnić oczekiwania, które stawiało przed nimi społeczeństwo, zbyt pragnęli dogonić to, czego nie dało się złapać. Nie było w nich już tej beztroski. I chyba najgorsze w tym wszystkim było to, że nie było w nich praktycznie niczego.

— Wyszłaś za mąż? – teatralnie przeciągnął pytanie, aby chociaż trochę zatuszować fakt, że chcąc nie chcąc, wiedział o jej małżeństwie od pewnego czasu.

— Nieco ponad sześć lat temu.

Nie spodziewał się, że to już mogło trwać tak długo. Zakładał, że to stosunkowo świeża sprawa, że wszystko w jej życiu potoczyło się właściwym torem, bo chyba tego właśnie jej życzył. Rzeczywistość jednak nigdy nie spełniała życzeń. Sam wiedział o tym doskonale.

— Nie skłamię, jeśli powiem, że jestem kompletnie zaskoczony. – Schował smutny wzrok w karcie dań i wziął bardzo głęboki oddech.

Sam nie wiedział, co sobie obiecywał, na co się nastawiał i dlaczego ta wiadomość tak mocno go dotknęła. Nie widzieli się przecież dziesięć lat, nigdy nie łączyło ich nic poza bardzo jasno określoną, platoniczną przyjaźnią. Ba, nawet sam był zaręczony z – jak kiedyś śmiał twierdzić – kobietą swoich marzeń. Po prostu, najzwyczajniej w świecie, chyba chciał mieć nadzieję.

— Mam też sześcioletniego syna – wyznała kompletnie nieprzymuszona. – Ma na imię Theo.

— M-masz dziecko? – Czuł jak czerwienieje na twarzy. To nie miało prawa zabrzmieć jak wyrzut, a jednak tak właśnie zabrzmiało.

— Niewiarygodne, prawda? – Roześmiała się cicho. – Sama bym w to nie uwierzyła, gdybym nie widziała go codziennie rano. Ale to chyba najbardziej pozytywne zaskoczenie w moim życiu. Nigdy nie spodziewałam się, że bycie matką może być takie… fajne. Nawet jeśli na początku wydawało się największą porażką. – Otworzyła menu i również zatopiła spojrzenie w proponowanych daniach. – Theo to jedyny facet, którego kochałam i kocham w swoim życiu. Naprawdę.

Dwudziesty lutego okazał się dniem pełnym gorzkich rozczarowań, rozwianych, ale i nowo powstałych nadziei. Okazał się chwilą spotkania dwójki niemal zapomnianych przyjaciół, opowieścią o życiu kompletnie innym od tego wymarzonego, ale wcale nie gorszym. Chyba.

— Czy mogę już przyjąć zamówienie? – Szczupła jak osa kelnerka przerwała napiętą ciszę, która prawie rozerwała wszystko co ich jeszcze łączyło.

Był dwudziesty lutego – na dworze panowała zima. W sercu Teddy’ego szalała zamieć. W głównie Daisy rozkwitały właśnie pierwsze wiosenne pąki.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania