Poprzednie częściKneph (cz. I).

Kneph (cz. V.)

***

 

Zmieniam stan skupienia. Jeszcze nie wiem, na jaki, ale coś się wymyśli.

Zostałem sam w mieszkaniu, więc tłukę się od kąta w kąt. Muszę rozchodzić kaca, wydychać go, wyziewać.

Czuję się lamersko, jak cholerny bułgarski Fiat 125b, rzęch licencyjny, radio Sonata w obudowie ze sklejki, drewnopodobne szkło w meblościance „Sergiusz” za 1199, 00, najtańszej, marketowej; w meblu, który rozpadnie się dzień po zakupie, jak to całe bazarowe, towaropodobne badziewie, berbelucha z gumijagód (po jednym łyku jest się tak zamulonym, że nie da się rady zrobić kroku, co dopiero myśleć o skakaniu!).

Życiopodobność. Jestem heavily decomposed poet, zepsutą brukwią wywożoną na dzikie wysypisko śmieci w środku lasu, niekupionym na żadnym targowisku towarem. Jadę na pace żuka rocznik 1982.

Ponosi mnie surrealizm. Surflorianizm. Mam świadomosć, że jestem królem przegrywu, moje życie chodzi w gumofilcach, spodniach dresowych i białym podkoszulku na ramiączkach, tak zwanej „Żonobijce”, na łbie ma ruską czapę małachajkę z niedźwiedzia polarnego.

Jestem jak pieprzony rzęch z motoogłoszenia w „Skandalach”, szwabskim Srałdi A5 po pięciu wypadkach przywleczonym na lawecie przez cwaniaczka-dorobkiewicza trupem nierokującym naprawy, trzymającą się jedynie na różowym, podszytym rdzą lakierze ruiną, zasuszoną myszą w szufladzie starej, babcinej komody.

Pastwisz się, Andżelika, wyjmujesz mumijkę i malujesz jej pyszczek szminką, przekłuwasz uszy i zakładasz kolczyki dla lalek. Potem — sukieneczkę w grochy, na grzbiecik.

Czuję, jak wydrapujesz mi serce, blade i półpłynne, diabelnie żylaste. Niestrawne. Większe od całej postaci, tak — serce przekraczające rozmiary mego ciała.

Gotujesz je w blaszanym kubku, ślinie zmieszanej z cytrynowym piwem (ale grzaniec!). Długo gotujesz. Wypluwasz z odrazą po pierwszym kęsie.

Poszłaś do roboty, kochana. Wyobrażam sobie, ze jesteś. Kładę ci głowę na ramieniu.

Śpij, opowiem wymyśloną na poczekaniu bajkę, albo streszczę niskobudżetowy film grozy. Moje życie.

…wiesz, w piwnicy chyba są komary. Istna plaga. Bzz, bzz, jakby były na prąd, albo z prądu. A może całe ze słońca, solarkomary, potwory żywiące się telepatycznie poezją, podcinające mi skrzydła tysiącem swoich skrzydełek. To one nie dają mi się skoncentrować. Odkąd tu jestem — nie ułożyłem nawet durnej rymowanki.

...nie słyszysz ich, naprawdę?

 

***

 

W telewizji — smęt, brzydota. Rozpisano wybory do Rady Wojennej.

Kandydują i sami, co zawsze, krewni i znajomi królika: PO, PiS, Partia Przyjaciół Żelków, Liga Masturbacyjna, Zjednoczenie Miłośników Monitorów CRT, Centrofasz, Znarowienie Narodowe.

...na kogo wypadnie — na tego bęc!

Wdzięczą się, każdy zdaje się mówić: "Oddaj na mnie głos, a pomogę ci zacisnąć pas. Na szyi".

„Tu bi or not tu bi” — pyta, licząc na objęcie teki ministra wojny, poseł Parzykot z czaszką Lecha Wawelskiego w dłoni. Potem zwraca ją, skąd pożyczył, do prosektorium.

Patrzę na patetyczne widowisko, półdrzemię. Wieszczy mi się.

Pewnego pięknego dnia, może parę lat po wojnie, spadnie kolejny czerwono-biały samolot. Na pokładzie będzie się kłębić zgraja kolorowych darmozjadów w ornatach, garniturach, krzyżackich płaszczach, w zbrojach przystrojonych bibułowymi krzyżami.

Dewoci, pospolici debile, karły, transwestyci, pijacy, biskupi — również pijacy, nie wylewający za kołnierz generałowie, szeregowcy, ciury, markietanki.

I, oczywiście, ten najbardziej nadęty, pasażer alfa, parodia głowy państwa (odkąd pamiętam —prezydentem zostaje jakaś karykatura).

Trąci to rachityczną brzózkę — i gruchnie o ziemię, jak zawsze.

Tlący się kadłub Tupoleńka 154, mało reprezentacyjnej, rządowej awionetki, będą gasić pajace, połykacze ogni, żonglerzy.

Na miejsce karykatastrofy zjadą się,w te pędy, gestapowcy, SOPowiki, granatowi (od dynksu) policjanci, poselska delegacja Partii Przyjaciół Internetowych Trolli.

Oczywiście za wszystko, po krótkim i pokazowym procesie, na którym będę jedynym oskarżonym, odpowiem ja, bo któżby inny?

Wyrok —jedyny możliwy za taką narodową zbrodnię —zostanie wykonany pół godziny po zapadnięciu. Więc prawie natychmiast.

Dadzą mi do wyboru: szubieniczkę z plasteliny, metalowe krzesło podłączone do tęczy (kolorowy prąc podobno zabija natychmiastowo), złotą kulę prosto w głowę, gilotynę o drewnianym ostrzu, czy — najboleśniejszą i najbardziej upokarzającą — śmierć na syfilis („brudne łona kobiet złych” — o których śpiewała Nosowska).

Wybiorę combo, parę rodzajów egzekucji naraz. I stanie się tak, jak sobie zażyczę: brudne, katowskie łapska popchną dźwigienkę, inne — nacisną spust i trach — odpadnie mi głowa wraz z kręgosłupem i lewą nogą.

Zapłaczą po mnie kompletnie obcy, wąsaci faceci o żółtych zębach, babiny, co płaczą z przyzwyczajenia po każdym, menele i skurwysyny, tępi dresiarze przeklinający co drugie słowo (choć i ja nie lepszy), tłuste plotkary w mięsnym, pralni, zapłacze po mnie właściciel zakładu pogrzebowego „Trumiennicum” (sam nie będzie wiedział, dlaczego; na zdrowy rozsądek — powinien się cieszyć — klient to klient), może nawet ta łysiejąca plackowato baba, którą zeszłego czwartku widziałem koło kina.

W pierwszą rocznicę postawią pomnik spalonemu prezydentowi.

I wreszcie mnie nie będzie, zdechnę na dobre. Wyleje się lepka maź, błoto pełne resztek różnobarwnych futer wykipi z mego ciała.

I będę leżeć, jak zrzucony przez smoka, łuskowy pancerz.

Prędzej, czy później lśniące muchy wwiercą mi się przez uszy niczym wiertła dentystycznej bormaszyny. Będą łapczywie ssać płynne ścierwo, rozglądać się po moim pustym wnętrzu (jaki będę się odbijać w ich oczach-kolorofonach, oczach-drażetkach? Oto jest pytanie!).

Kilka godzin później pojawią się larwy, nazwane w jednym z moich, cholernie nieudanych tekścideł, przygłupimi dziećmi Charona.

Stanę się bitumiczno-smolistą masą, wielkim organizmem. Wielkim orgazmem.

...a potem zostanę skremowany i spuszczony w ubikacji.

W pierwszą rocznicę śmierci, z pełną celebrą i zadęciem, politkurwy odsłonią pomnik spalonego prezydenta.

A ja się odrodzę. Na przekór wszystkim. I kupię, w nowym życiu, W123 po tuningu, z dajmy na to, miską olejową w kształcie sztucznych, silikonowych piersi Pameli Hitler, tej modelki, co się parę razy na miesiąc nawraca i nie może zdecydować, do jakiego kościoła chce należeć. Albo se zafundzielę nowe mini kabrio, hybrydę napędzaną naftą, metaxą i rumem. W opcji domówię dozownik soku z trufli w miejscu radia, fabryczne alusy z sierpami i młotami, tak dla jaj.

...chociaż nie. Uwielbiam Mercedesy. Okularniki, merce Syfilityki, Paralityki, Mercedesy Unimog, Unifuck.

No i trabanty. Mają pocieszne, teletubisiowe mordki. Choć to gayest cars ever, wstyd się w czymś takim pokazać na mieście, nawet mnie — bezdomnemu.

Gdybym miał trabanta — nazwałbym go Wacław, albo Stanimir. Jeździłbym do Hotelu California wyrywać pryszczate dziwki nazywające się Mary Magdalene, Brunhilda, lub Robespierria. Albo na węgierskie tirówki, z którymi szprechałbym kwadratowo.

Wyobrażam sobie te pchnięcia, frykcyjstwa na tylnym siedzeniu wypchanym trocinami ze starych misiów.

Wracałbym skruszony, a Marta wybaczałaby mi zdrady-nie zdrady. Figliki.

 

***

 

O, jest już. Wróciła nad ranem, nieźle pijana, pełna alko, droższego, jak czuję, od sangrii z Biedronki. Śmierdząca obcymi facetami.

— Czego nie spytasz, gdzie pracuję? Co, nie domyślasz się? Jeszcze nie załapałeś? Jestem hostessą w Domu Partii. Obsługuję bankiety, nasiadówy, ICH obsługuję. Hostessą, czyli kurwą. Piętnaście nas… dziewczyn… i te pierdolone knury… Grupowo, mieszanina, he, he, jebnorodna. Na każdą przypada po paru… hekh — tfu! — starych… przeważnie tłustych… te ich baki, bokobrody, podgardla… Jeden od tyłu, drugi — w usta,,, W hurcie drożej, he, he. Nieźle płacą, nie ma tragedii…

— Leż. Jutro pogadamy.

 

***

 

Minęło kilka dni

Żrę przepisane Vincentii antydepresanty. Staram się nie myśleć za dużo. Mam tylko imię, nic poza tym.

Jedna za drugą, biorę drażetki, pieprzone M&M'sy na poprawę nastroju. To pochodnie, którymi rozpraszam cienie, rozświetlam kąty.

Odpędzam widziadła, bronię się przed blaszanymi komarami z piwnicy (są tam, słyszę ten bzyk, dudnią!). Porządkuję chaos w głowie, wyrzucam śmieci spod czaszki.

...choć, jak już powiedziałem —ciągle, uparcie mnie nie ma.

Sklejanie się jest cholernie trudne, nie wiesz, człowieku, z czym tak naprawdę walczysz, więc jesteś na straconej pozycji, na dobrą sprawę — już przegrałeś. Ale walczysz, miotasz się, choć z pozoru — wręcz przeciwnie, starasz się być spokojny, poukładany. Stonowany. Zalany super glue, powolny. Skapcaniały wręcz, niezdolny do gwałtownych ruchów, krzyku, zrobienia krzywdy komukolwiek.

 

II. SARENKA RACZEJ NIE WYDOBRZEJE

 

Vincentiańska terapia szokowa: mam iść, ale już, bez gadania, mam nawet nie próbować się wykręcać, juz, zaraz, iść razem z Martą do… hospicjum, w odwiedziny do jej matki. Chce zobaczyć, może ostatni raz, pożegnać się z umierającą.

 

Moim, kurde, zadaniem będzie:

 

a) zrobienie jak najlepszego wrażenia na starej Ocieckiej, o ile ta będzie jeszcze, choć w minimalnym stopniu, kontaktować

b) narozglądanie się, napatrzenie na zgrozę zgroz, odchodzących — często w męczarniach, skrajnie wyniszczonych chorobami — ludzi.

 

Co to ma wspólnego z moją alko-demencją? Pozornie niewiele, ale Vincentia chce pobawić się w znachorkę, liczy, że nie tyle doznam wstrząsu i wróci mi pamięć, co… otworzy się rygielek, haczyczek — i będzie mogła zajrzeć do wnętrza sejfu, który w sobie noszę.

...średnio rozumiem, co ma na myśli, ale — potulny, jak wykastrowany baranek — idę za panią. Karmicielką. Wódkodawczynią.

Zresztą — co innego pozostaje? Powrót na przesikaną wersalkę w walącej się ruderze, zbieranie złomu, do którego i tak, prędzej, czy później wrócę, żebranina?

Tu mam wikt, ten najlepszy, bo płynny, opierunek, ciepło, szlugi, dziewczynę… kobietę, kuźwa… kochankę… Tu jestem, choć na trochę, przez parę momentów, dopóki się nie znudzę, albo nie uzna, końskogębowczyca, że nie rokuję, nie udaje i nie uda jej się otworzyć siakichś cholernych drzwiczek, o których ciągle tyle pieprzy — i nie wywali mnie na zbitą mordę, moje kochane hostessiątko, kurewka moja kochana.

... jak znalazło się — nawet nie szukając, jak sama sie znalazła —wariatka chcąca za friko, za seks, minety, w zasadzie za nic karmić, poić i utrzymywać kompletnego trutnia — trzeba ciągnąć, ile wlezie, kuć żelazo, póki...

...już idę!

 

***

 

Budynek hospicjum, czego mogłem się spodziewać, nie sprawia wrażenia umieralni. Pasteloza, na zewnątrz i w środku, ściany, elewacja, sufity, podłogi — w wesołych, żywych, radosnych kolorach. Design a'la przedszkole, żłobek, czy szkoła podstawowa. Specjalna.

Ma być cieplutko i przytulnie, uroczo, bajkowo, sielankowo wręcz. Żeby łatwiej się odchodziło, dulce et decorum się na raka mori pośród pistacjowych futryn, seledynowych korytarzy.

Zero zapachu lizolu, fenolu, chemii jakiejkolwiek, uryny, kału, nic nie ma prawa śmierdzieć, tu jest przedniebie, budynek pożegnań, de facto — kaplica przedprzedpogrzebowa, że się tak głupio wyrażę.

Tu ma być miło, kojąco. Wszystko, co otacza chorego — ma łagodzić jego cier...

Drzwi od sali 32 — otwarte na oścież. Wchodzimy z tobołami.

Vincentii się ostatnio przyfarciło, choć — jak zama mówi — nie wie, co faceci w niej widzą, bo jest najbrzydszą spośród dziewczyn zatrudnionych w agencji —obsługiwała ostatnio dwie partyjne imprezy, afterki po plenum KC PiS.

Zaspokajała z siedmiu, już nawet nie liczyła, tępych, starych knurów naraz; upodlenie upodleniem, ale na stawki nie może narzekać, zresztą — lepsza taka robota, niż pójście na kasę do Biedry za marne grosze.

Nakupiła jogurtów, mandarynek, soczków odżywczych, regeneracyjnych, musów-nie musów; i niesiemy, obładowani, jak to się kiedyś mówiło: "jak ciocia z Ameryki".

Moje delikatne sugestie, że „po co jej tyle tego, nie zje połowy, pielęgniarki rozkradną, może nie będzie już w stanie przełknąć czegokolwiek, nie szalej z zakupami” — Marta skwitowała typowym „nie wpierdalaj się”.

Dobra, nie, to nie, zdawałoby się, ze dobrze myślę, racjonalnie, ale w końcu — nie mój cyrk, nie moja… matka. Mam robić za tragarza, tarabanić przez pół miasta siaty — okej. Tylko mnie nie wyrzucaj, nie…

— Cześć, mamuś — uśmiecha się, jednak dosyć gorzko, Marta — No, jak tam, jak się czujesz? Zobacz, co przynieśliśmy. To jest taki Florek, kolega… — mówi ciepłym, przymilnym tonem do… padliny, chyba kozy, albo raczej sarny.

Aż mnie cofa. Nie daję po sobie poznać, w jak wielkim szoku jestem, stawiam toboliska przy łóżku, na którym leżą… wytchnięte szczątki, bez wątpienia — zwierzęce.

Podłużna czaszka, kręgosłup, beżowe resztki grzbietu.. Półwyschnięte, niedognite mięso...

Stoję kompletnie ogłupiały, jestem przypadkowym widzem absurdalnego happeningu: głaska, przytula ścierwo, mówi do niego milusio, z czułością, delikatniuśko, że „jedz, mamuś, no, dobre, serek waniliowy”, głaszcze zdechłą sarnę po głowie, Marta, a ja nie wiem, czy śmiać się, czy płakać.

Z bezsilności, bo znów mnie wzięła omamica. Złapała niespodziewanie za łeb, wlała do niego ten absurdalny obrazek.

Zaraz nachodzą mnie mdłości, treści żołądkowe podpływają pod gardło, zwyczajnie robi mi się niedobrze widząc, jak Andżelika... obcałowuje paskudztwo, w czółeczko i z czułością. I śmieszno, i straszno, i obrzydliwie.

Uciekam na korytarz, żeby przewentylować się, nie puścić hafta na sali, przy mamusi-nie mamusi, tfu, hkggh-tfu, kaszlę, spluwam, dławię się śliną, krztuszę, parskam.

Andżelika wychodzi za mną, nachyla się, pyta, co się stało, jeny — aż tak się wzruszyłem?

Umie troszeńkę czytać w myślach, cholernica, mimo to próbuję grać, udaję wstrząśniętego, chłopczyka, dzieciaczka, który wzruszył się widząc, jak zegna się z mamusią, nieboszczką in spe, jak wiele miłości… chlip… okazuje…

Przełykam wymiociny i staram sie, by wyglądało to na spazmy, wzruszyła mnie twoja... chlip, chlip... dobroć... Martuś... Andżeliś... jesteś taka dobrą córeczką, kurwa, chlip.

 

***

 

— … też się kurwiła — rzuca niespodziewanie Vincentia, gdy wracamy do domu. Nawet nie konspiracyjnym szeptem, a głośno, wśród przechodniów. Jeden stary facet odwraca się, marszczy brwi.

— Kto?

— Stara, a niby kto. Tak naprawdę powinnam nosić, he, he, nazwisko Manżumow. Grzechy młodości: miała chłopaka, Jurka Ocieckiego, ale go zdradzała. Może nie na prawo i lewo, ale zdarzało się. Jak go wzięli do wojska — poszła w tango, podobno — melanż na całego. Jeden wielki, roczny ciąg alkoholowy. Kto tam myślał o zabezpieczeniach, zresztą — wtedy chyba nawet durnych gumek nie było w sklepach.

I wpadła z takim jednym, starym pijusem, o — taki niski, zgarbiony w cztery, harmonijka, kurwa. Żul z nosem przy ziemi. Mój coś jakby tato. I wmówiła temu idiocie, Ocieckiemu, że to jego dziecko, że zapłodnił ją akurat na przepustce; ledwie się wyrwał z woja — i od razu... A ten baran dał się nabrać, nie wiem, może bardzo chciał wierzyć... I nazywam się Ociecka, a nie Manżumow. I wychowywał mnie przyszywany ojciec. Ojczym. Wiesz, ile razy potem się pultał, nawet, jak byłam mała, do siedmio-ośmiolatki, że nie jestem jego córką? Do matki miał pretensję, zresztą — nie dziwię się, ale do takiej dziewczynki? Kretyn. Głównie przez to się rozwiedli. Znalazł jakąś, dużo starszą od siebie babę i — podobno — wyprowadził się na Śląsk. Chuj z nim. Tylko Radka uważał, kochał. Bo to prawdziwy, jego, rodzony...

— Przykre. Ale co zrobisz, tak, kurwa zesz mać, bywa. Poznałaś tamtego?

— Kog...? A, nie, daj spokój. Lumpa, menela?

— Lubisz takich... — uśmiecham się.

— Nie starał się poznać, w ogóle go nie obchodziłam. Nigdy nie przyszedł, żadnej, żad-nej próby kontaktu… Jakbym nie była jego. Ochlaptus, skisły łeb. Dawno umarł, z dziesięć lat temu. Pierdolić takich ojców-nie ojców. Jak mają być tacy — to lepiej, żeby żadnych nie było, jak u większości zwierząt… że tylko samica wychowuje…

— Co racja, to racja... — mówię beznamiętnym tonem. W temacie rodziny nie mam kompletnie nic do powiedzenia. Matka? Może w ogóle jej nie znałem, oddała zaraz po porodzie do okna życia, albo sąd ją pozbawił władzy rodzicielskiej... Może była jak ta, "sarenka".

Albo przeciwnie: miałem szczęśliwe dzieciństwo, kochających rodziców, nie wychowywałem się w bidulu, niczego mi nie brakowało, miał, mały Florek, playstation, discmana, multum zabawek, rodzeństwo… Scio me nihil scire. Jedyne, co wiem, to czerń, cisza, pustka, próżnia, nicość, bezczas. Z niego powstałem, w nim się wylęgłem. Bezpaństwowy, beznarodowy ja, bezprizorne, podstarzałe dziecko stworzone, jak biblijny Adam, z niczego. Strzępek spalonej gazetki dla dorosłych, kadr pornosa, niewidzianego przez nikogo, poza operatorem rejestrującym go ręczną kamerą.

Książka bez tytułu. Tytuł bez książki. Wiatr znad wysypiska, parędziesiąt kilo ciężkiego powietrza zamknięte w okładki i ukryte pod ziemią. Pasażer na gapę płynący statkiem głupców, Przyszywany brat, kuzyn… nikogo.

Zasłużony pracownik niewybudowanej fabryki azbestu, kombatant, który nie walczył na żadnej wojnie. I na której poległ, ledwie wystawiwszy łeb z okopu został trafiony zbłąkaną kulą.

Ofiara katastrofy kolejowej (replika luxtorpedy, pędząc 600 kilosów na godzinę, wypadła z torów), ostatni przedstawiciel gatunku człekokształtnych małży.

Wziętuś, co wziął się znikąd, ludzik noszący w sobie zamknięte drzwiczki. Dokąd? Może do labiryntu, innego, niż ten, z którego uciekł. I w którym, niestety, pozostaje zamknięty, ciągle błąka się, odbija od niewidzialnych ścian.

Człowiek bez wyjścia.

 

III. SYNESTEZJA

 

Znów pogrążam się w omamach, rzeczywistość staje się w teledyskiem. Uodparniam się na działanie tabletek od Vincentii. Obojętnieję, w głowie ciągle huczy. Biorę tablety, moje oczy to tablety, na których, po wewnętrznej stronie, wyświetlane są majaki.

Czasami mam... miewam coś na kształt wspomnień. Zbieram odbryzgi pamięci, całymi garściami. Tłuczeń, ostre kawałki szkła.

 

Przypominam sobie, że w szkole byłem stosunkowo krótko, najwyżej rok.

Dzieci szydziły ze mnie, zostałem klasowym popychadłem, kozłem ofiarnym, ciurą, żeby nie powiedzieć dosadniej: cwelem.

Nauczyciele również mnie gnoili, lali po pysku, na odlew, półmetrową, drewnianą linią, po łapach, by zabić indywidualność, indywidualizm, osobność, osobowość, wybić mi z głowy ja, ego, poczucie własnej wartości.

Nikt, oczywiście, nie próbował mnie bliżej poznać, uchylić te słynne drzwiczki, o których tyle gada Andżelika, wejść do szalonego, kolorowego światka.

Ubierałem się normalnie, zachowywałem — również — jak typowe dziecko, nie byłem żadnym freakiem, paroletnim kolorowym ptakiem, ośmiolatkiem, co udaje Liberace, Eltona Johna; jednak widzieli we mnie TO. Poe-szaleniznę.

Wycofałem się więc z życia, pewnego dnia wróciłem do domu i kategorycznie oświadczyłem, ze bijcie, zabijcie, ale takiego wała, nigdy więcej nie pójdę do tego Auschwitzu, będę siedział i pisał wiersze, koniec, kropka.

Jakimś cudem… uszło, udało się, rodzice załatwili mi nauczanie indywidualne. Którego również odmówiłem. I znów — ciężko wierzyć, ale i od tego matka zdołała mnie wykręcić.

Wymknąłem się tylnymi drzwiami z systemu edukacji, pokazałem mu gest Kozakiewicza, uniknąłem obowiązku szkolnego.

Zostałem w domu, pośród starych ścian, patrzących z pobłażliwością starych mebli, zabawek, książek.

Wiedza jaką posiadam, choć nie za specjalnie wielka, obszerna, narodziła się sama, stopniowo, gdy koiły się, z biegiem czasu, moje zszargane nerwy; umysł wygenerował ją samoistnie, stworzył informacje z ciszy, nadmiaru snu, braku negatywnych bodźców.

 

Tyle rzeczy wiem, powstało i istnieje w mojej psychice samo z siebie, bo miało miejsce istne samorództwo.

Mały ja, reaktorek atomowy wypełniony tłuszczem, żywiący się sztuką, kłębkami kurzu i promieniami słonecznymi, pojętny gówniarzyk, siedział w chacie niemal 24/7 i czytał. I pisał. Florpoeta, dziecko, z którego wyrósł… potwór.

Wtedy to przepaliły się obwody i odtąd każda próba powtórnego włączenia mnie w ten żałosny łańcuch choinkowych lampek skończy się zwarciem.

Bezdomność wżarła się w moją chorą łepetynę, spowodowała mega ultra hiper wielki kompleks niższości, galopującą (dokąd?) deprechę. Tylko Vincentia mnie zaakceptowała, bezwarunkowo. Mnie — bezdomnego odszczepieńca.

 

***

 

Nieokreślona myśl, jak wyjątkowo uciążliwy pasożyt, nie daje spokoju. Czuję, jak pulsuje w krwiobiegu, szarpie struny głosowe, dekoncentruje mnie. Przytępia się słuch, tracę ostrość widzenia, bywa, że myśli plączą się, urywam zdania w połowie, kłócę się z samym sobą.

Czasami idę przed siebie kompletnie otępiały i Andżelika musi mnie zawracać ( choć, prawdę powiedziawszy, cokolwiek zrobię, przyniesie podobny skutek: jestem skazany na ślepej dróżki, drogi gordyjskie chodniki, przejścia dla pieszych, ścieżyny wiodące donikąd).

Rozmawiam z nieistniejącymi ludźmi, żywo gestykuluję, macham rękami, w ruch idą pięści, klnę na niewidzialnych adwersarzy, łapię ich za bety i wyrzucam z mieszkania, policzkuję.

Nic nie jest w stanie wyrwać mnie z tego ogłupienia, biorę mocniejsze leki Vinventia naściemniała lekarzowi, jak to się jej pogłębia deprecha, napłakała, ze nie może sobie dać rady sama ze sobą), dzień w dzień pielgrzymuję po różne melisy, depresany i niedługo apteka stanie się moim drugim domem (choć, na dobrą sprawę — nie mam nawet pierwszego).

 

Coraz nowsze trucizny, żrę co popadnie, co da się kupić bez recepty.

Leczyska na chandrę, pogodę ducha, poprawę nastroju, łagodzenie PMS, witaminki, witaminki, dla chłopczyka-spierdolinki.

Andżelika znosi to cierpliwie i nie żałuje (ciężko zarobionego!) grosza.

Dni zanikają, jakby to dobrze ująć… zauważyłem, że obrazki zaczęły ześlizgiwać się po moim pancerzu, nieprzemakalnym kombinezonie. Próbuję chwytać je, odczytywać, pojmować, pozostać na powierzchni.

Walczę o normalność, logikę, codziennie zrywam wierzchnią warstwę, ocieżałość, tę pieprzoną omamicę-zamulicę.

Zatapiam się pod skórę, wbijam ostrza, coraz mocniej drżę, przypalam otwarte rany wlotowe. Gryzę się, zagryzam.

Czuję, że moje życie jest bezwładnym unoszeniem się, dryfowaniem w ułudzie. Świat, jaki odbieram za pomocą tępiejących zmysłów, od środka jest cenzurowany, okrajany z normalności. Zasuszany.

Patrzę na ludzi i widzę mumie, na mijane domy — i jakbym szedł przez świeżo zbombardowaną Warszawę.

Coś obudziło się i przez nikogo poza mną niezauważone, burzy ład, rozrywa chmury, rozstraja ruch drogowy, muzykę w radiu.

Przenosi się na mnie ta dysharmonia, to wewnętrzne rozkojarzenie. Wielki mechanizm spowalnia i każdy przedmiot, byle jaka rzecz codziennego użytku zdaje się być obdarta z futra, oskubana z piór, naga wręcz.

Lustra, gazety, papier toaletowy — z oderwanym pancerzem, powietrze, które jest pozbawione wierzchniej warstwy — tak mniej więcej to czuję. Moja obecność tutaj jest tylko prądem napędzającym wizje; gdziekolwiek wejdę — do łazienki, pokoju, czy kuchni — sprawiam, że mnożą się, zwidy. Tak na nie działam,. Jestem pożywką. Karmią się mną.

 

A może to tylko plastik, tektura, makieta prawdziwego życia, które toczy się gdzieś za ścianą, podczas gdy ja, karmiony fałszem, gonię papierowe demony, mieszkam w domu z wycinanek?

A jeśli zaraz skończy się spektakl, jarmarczna tandeta runie z hukiem, deszcz spłucze z nieba zbyt pastelowe i mdłe kolory ja i V., wszyscy obudzimy się, by zamieszkać w prawdziwych domach, wieść „życie właściwe”?

Heh, byłoby czymś niesamowitym, takie ogólne przebudzenie. Już widzę te tłumy tańczących, nieprzytomnych ze szczęścia ludzi.

"Nikt nie postawi znicza na grobie z palm, w którym spocznie ułuda" — jak powiedziałby jakiś wyjątkowo fatalny poeta.

…zapuścilibyśmy korzenie w nowo podarowanej rzeczywistości, zbudowali przyszły świat na gruzach światła lampionów (o — to dobra metafora, może kiedyś użyję)

 

***

 

Minął miesiąc, odkąd zamieszkałem u Andżeliki (kiedy to zleciało?).

Prowadzę hiperpasożytniczy tryb życia i — wstyd przyznać — dobrze mi z tym. Tylko ona, zwariowana mentalistka, Samarytanka, trzyma mnie w jako-takiej kupie. Spaja. Scala.

 

Nasze uczucie, Uczucie, UCZUCIE pozwala światu istnieć. Bez niego wszystko obróci się w perzynę, rozpierdoli — jak mawiał taki jeden były noblista.

 

***

 

Mam potworniste wyrzuty sumienia, męska duma nie pozwala mi być utrzymankiem. Zacząć zarabiać, pójść do pracy? Dobra, ale…

Jest kilka pytanek, na które średnio znałbym odpowiedź:

A dowód osobisty? A nazwisko, przepraszam — jakie pan szanowny ma?

A gdzie pan był dotychczas zatrudniony? Karany? A jakie szkoły — jeśli jakieś, to jakie — pan ukończył? Kursy? Choruje pan na coś przewlekłego, zakaźnego? Orzeczenie o niepełnosprawności — jest? Prawo jazdy — posiada pan, jeśli tak — to jakich kategorii?

A czemu pan, do ciężkiej kurweńki, nic o sobie nie wie?

I myśli pan, że zatrudnimy człowieka znikąd, z amnezją, albo udającego amnezję?

 

***

 

Coraz ciekawiej się dzieje. Pogoda zaczęła wariować. Chyba zaraziłem ją szaleństwem.

Wiele kolorów wpycha się jednocześnie na nieboskłon: szarości, smętne i taszczące w brzuchach hektolitry wody; za nimi czerwienie, nadęte cwaniacko i próżne, bezczelne po prostu, purpury pełne jesiennego brudu; fiolety denaturatowe, mgliste czernie, nieodrodne dzieci czerni właściwej, nocnej, rdzawe brązy. Przemykają między nimi cytrynowe refleksy, przecieka seledyn, róż. Odbijające się ta cała paleta w płytkich kałużach, w szybach, ścieka krawędziach dachów.

Na końcu, nad ranem, wyłazi, chyba z lasów, zimna zieleń — i w naszym, jesienno-czerwcowym miasteczku, gdzieś tak do jedenastej, albo i do południa, panuje trupia atmosfera. Zorze jakieś łażą, to tu, to tam, zorzyny-miriadziny i niebo wygląda, niekiedy, jakby było obsypane wyjątkowo obrzydliwym trądem.

Na próżno potem słońce świeciło przez resztę dnia, niejako stara się podsuszyć ten cały wodny, wilgotny syf, tłucze się nam po oknach, wrzucało promienie, wlewa je.

Mieszkania, domy obrastają od środka jesienią, woda kapie z sufitów, cieknie z szaf i pawlaczy, na ścianach puchną liszaje odłażącej farby.

Zimno oplata ludzi, buzuje na twarzach, wykwita na buraczkowo.

Wiatr kołysze, niekiedy urywa zapchane liśćmi rynny, lepkie chmury szczelnie zasnuwają niebo.

...i znowu — słońce. I — pec! — rozpaćkane, błotne kleksiwo.

W końcu nadszedł sierpień. Zaczął osuszać nas ze stęchlizny poprzednich miesięcy. Ludzie wylegli na ulice na istne żniwa, zbiory ciepła.

Spacerowali bez kierunku, przed siebie, to znowu w tył, po przekątnej (brać, zrywać kłosy, całe obrzemki, póki jeszcze jest!).

Słońce — niczym wódka w rękach wyleczonego z abstynencji alkoholika. To opium, heroina, najbardziej uzależniający narkotyk. Syćcie się, dławcie! Zrzućcie poprzepalane papierosami garnitury, przemoknięte płaszcze, przesiaknięte deszczówką futram czy w co tam jesteście zakutani!

Połóżcie się na chodnikach, celebrujcie spóźnioną, sierpniową wiosnę!

Dołączyłbym do was, przekarmiłbym się, przeżarł ciepłem, bo w końcu to zajebiście przyjemne uczucie, tak odtajać, ale akurat jestem bardzo zajęty. Dogasaniem.

 

Nabzdyczony na świat, wkurzony z powodu wygłupów bożka pogody (wyjątkowo złośliwy gówniarz, którego właśnie zmyślam) coraz częściej chodzę do baru. Piję najtańszą, ostrą jak wiatr polską tequilę, albo wódkę z kasztanów.

Przeważnie zalewam się w wysokognilnego trupa, ale to u mnie normalne, nie jestem typem kolesia, który kończy po jednej — dwóch kolejkach, bierze zad w troki i wraca potulnie na chatę.

Trwonię nędzne kieszonkowe, jakie udaje mi się wyżebrać od Vincentii.

 

Wracam wieczorem w szampańskim nastroju, główną ulicą (nie będę się szwendać bocznymi, bo wiadomo: drechy). Patrzę, jak czarny kożuch zgarniał pokrytych piachem chodników ślady stóp, żar zachodzącego słońca barwi wodę w kałużach, rozlewiskach, bajorach.

Nocą gasną wszystkie pory roku.

Czasem spadają ostre jak diabli kryształki lodu, dziesięcioramienny gruz.

Dostaję po łbie gradzinami, trochę wraca mi świadomość, ale i tak

wracam do domu ostatkiem sił, wężykiem, nieraz przewracam się na schodach, albo nie jestem w stanie trafić kluczem do zamka. Gdy Marta akurat ma nockę — trudno się mówi — przychodzi mi zwinąć się w kłębek i zasnąć i na wycieraczce.

Piję-śpiewam-piszę. Poemaci mi się patetycznie i samooskarżycielsko, że to ja, człowiek, zniszczyłem lato, wypisałem atrament w jego złotym piórze.

Potem to, oczywiście, rwę, bo kto normalny chciałby czytać podobne wydaliny.

 

***

 

Pierwszego listopada, co nie powinno specjalnie dziwić, biorąc pod uwagę ogólne rozedrganie, dysharmonię świata, nastało Boże Narodzenie.

Tak po prostu, bezceremonialnie, niezapowiedziane, nie anonsowane, bez ostrzeżenia, ze będzie szybciej, niż się spodziewamy.

Trach, jab, stało się, jest — i co mu zrobisz.

Na drugi dzień w Nadfakcie przeczytałem, duże i w serduszku, życzenia od całej redakcji, dla Czytelników. Noworoczno-walentynkowe.

Tak: doszło do absurdalnego zbiegu świąt, ich zlepienia się w jakąś kupę. Klejucha.

Nowy Rok, święto zakochanych i epileptyków naraz.

Reklamy-amorki kłuły przechodniów różowiutkimi strzałami, kilotony sweetaśnych serduszek ściekały z wystaw sklepowych całymi strugami.

Kalendarz kompletnie się rozregulował, postanowił żyć własnym życiem, wybierał sobie pierwszą lepszą datę, dowolną rocznicę, święto — i było, i następowało, bez uprzedzenia.

 

Vincentii znowu się przyfarciło, obskoczyła parę pisowskich imprez, więc — za jej zdrowie, za jej kasę — piłem coraz więcej, wręcz zacierała się granica pomiędzy mieszkaniem a barem.

Alkohol we krwi mieszał się z plazmami, ciekłymi kryształami wiszących na ścianach „Montgomery Baru” telewizorów.

Nikt mnie, na szczęście, podczas tych szaleńczych eskapad nie obrobił, ani razu nie dostałem po gębie; ot — siedział taki ponury misio-pysio, tankował swoje, z nikim nie szukał zwady, nie zaczepiał nikogo, dopijał, co miał do dopicia, grzecznie płacił i wychodził.

Ludzie, którzy podobnie jak ja stracili rachubę czasu, klęli po przystankach, na czym świat stoi. Dekalibracja, rozdźwięk, rozpad — i weź tu się, człowieku, połap, staraj zorientować, czy mamy październik, czy lipcową zimę i zaraz trzeba będzie zmieniać opony na letnie, bo jutro ogłoszą Pierwszy Dzień Wiosny, Albo Prima Aprilis.

...nie, ten trwa nieprzerwanie od niepamiętnych czasów.

 

***

 

Zwyciężany przez nałóg, gnity, każony, wystawiałem związek z Vincentią na najcięższe próby. Znosiła dzielnie moje wyskoki, wybryki, ale ileż, do choroby jasnej, można zbierać chłopaka, partnera, czy kim tam w jej mniemaniu jestem, z podłogi, dźwigać — dosłownie! — do pionu?

Ochrzania, opieprza, ale — widzę — że kocha, jestem dla niej ważny. Cenny.

...jak królik doświadczalny dla naukowca-eksperymentatora. Cały czas próbuje dobrać się (sic!) do środka, otworzyć mnie.

Niejedną burzę — dosłownie, bo pogoda gorzej, niż barowa — przetrwaliśmy złączeni jednym strachem. Wtuleni w siebie.

Wojna coraz bliżej, pioruniska trzaskają, Vincentia panicznie boi się grzmotów, każe mi, z obłędem w głosie, wyłączać wszystko, bo spali telewizor, radio, stare, to stare, ale działają, mają pójść na zmarnowanie przez durnego pioruna?

 

***

 

Ulewa, grzmociska jak najęte: bęęę, bęęę!

Leżę sam w łózku. Zimno i smutno, Andżelika — w pracy.

Skupiam się, koncentruję, niejako biorę w dłonie i wyżymam mózg.

Introspektywna grzebanina w pamięci, przeglądanie zalanych wybielaczem notatek, zapisków na płótnie.

Otwieram zarośnięte pajęczynami drzwi do poprzedniego świata, życia, z którego uciekłem (zostałem wygnany?).

Zaczynam sobie przypominać dzieciństwo, czy raczej jego ułamki. Cholernie niewłaściwe.

Dom był okazały, górował nad okolicą. Liczył aż — trudno uwierzyć — sześć pięter. Moja rodzina mieszkała w nim od co najmniej jedenastu pokoleń.

Wchodzących witały cycate kariatydy-gargulce, nad głównym wejściem garbiły się dwie posążyce z gipsu, dźwigające równie kiczowaty, co one same, portyczek. Zadaszoneczko takie, dosyć szpetne.

Jedyne, co było, a raczej co pamiętam, ze było na marmurowym parterze, to, prowadzące w głąb labiryntu korytarzy, schody. Wchodziłeś, bratku — i od razu, o ile nie znałeś dokładnego rozkładu pomieszczeń — pożerały cię, gubiły, drewniane (!!) schody ruchome, kursujące „w dół, na boki, wzwyż, ku słońcu” (skąd ja to znam? Chyba jakaś piosenka Kaczmarskiego…).

Pierwsze, stalowe piętro zamieszkiwali rodzice, w trzech — teraz dobre! — połączonych piwnicami pokojach toczyło się ich — wbrew pozorom — małe, smutne życie.

Na drugim, ceglanym znajdowała się moja gawra, samotnia.

Było to najbrzydsze piętro, brunatne cegły trzymały się na słowo (dys)honoru nie związane jakąkolwiek spoiną, wszystko dygotało, pulsowało przy byle podmuchu wiatru.

Wyposażenie — raczej ascetyczne: miałem stare meble, łóżko ze szczytami, klekoczącą niczym stado bocianów maszynę do pisania Łucznik, na której to tworzyły się moje grafobzdury, rozchybotane biurko, krzesło z jedną złamaną nogą. I stertę zeszytów, bym miał w czym pamiętniczyć, wywewnętrzniać się, kruszące się kredki świecowe, ołówki z połamanym w środku grafitem, zapiski, notatnusie, sterty nieudanych wierszy.

Książek — niewiele, jak na takie molisko bibliofilskie, jak ja: „Lista przyjaciół pancernika”, „Rozkwit wielokrotności”, trzytomową szmirę „Krzyżowcy i lupanarczycy” (nie pamiętam autora, ale większej beznadziei w życiu nie czytałem, akcja — szczątkowa, postaci — sztuczne w chuj, jakby napisane masłem).

Trzecie, ametystowe piętro należało kiedyś do dziadków, po ich śmierci sczezło, zmieniło się w krainę kurzu.

W niewietrzonych przez lata pokojach stały bogato zdobione podróbki antyków, szafy podgdańskie, patefon z mosiężna tubą, dudniący tym swoim ryjem prosto w sufit niesłyszalne szlagiery, inframelodie.

 

Na półkach zalegały przeterminowane lekarstwa, specyficzyska domowej roboty: mazidła-smarowidła z borsuczego sadła, odwary z kretów.

Wiatr trzaskał okiennicami.

Na czwarte, piąte i szóste piętro absolutnie zakazane było wchodzić, niedbale doklejone przez zdunów-murarzy były czymś na kształt glinianego garbu, narośli na czubku głowy.

Wymykały, wyślizgiwały się reszcie domu, były to piętra dzikie, przechylone, dygoczące podczas burz.

Przez lata przyzwyczailiśmy się, że ciągle grożą zawaleniem, rozbiórka owej dziwacznej konstrukcji, utrącenie tej groźnej i bezużytecznej protezy, budowlanego nowotworu, nie przychodziła nikomu do głowy. One po prostu były i miały być.

To obłaskawiony (nie mylić z oswojonym!) tygrys, zabawkowy mieczyk Damoklesa mogący co najwyżej nabić guza, gdyby się urwał i spadł nam na głowy.

Burzyć, psuć coś, co istnieje od niepamiętnych czasów, AŻ TAK naruszać porządek wszechrzeczy? Jeszcze co złego spotkałoby, duchy przodków zemściłyby się, zesłały jaką francę na człowieka…

...nie wiem, na ile to, co podejrzewam jest prawdą, miało miejsce, czy może jest to kolejnym wytworem chorej wyobraźni, fałszywym wspomnieniem.

Widzi mi się teraz ganeczek-galeryjka, oszklona budka pomiędzy moim a dziadków piętrem, położona (dyndająca!) na zewnątrz, doczepna klitka, pokoik zamieszkiwany przez… kogoś na kształt… Złotego Chłopca!

Heh, niemożliwe...

Pod jednym ze spiralnych, mahoniowych schodzisk stały przetwory.

Były tam brązowe, zalane formaliną (!!) buraczki, białe ogórki, kremy i pasty z nieznanych w tej części globu roślin, smalce egoztyczne, zasuszone rybie głowy z wiecznie otwartymi pyszczkami, gąsiory, balony ponadstuletnich win, weki z otulonymi pleśnią cebulkami i kapustami.

W piwnicy wisiały kocie łapy, skóry wymarłych gatunków rogacizny kopytnej, leżały pokruszone świece ze chrztów praprzodków, gromnice, portrety i karykatury ślubne, dziesiątki monideł w bogato zdobionych ramach, sczerniałe ze starości koszule, palta, futrzyska, paltociki-wylęgarnie stad moli, święte obrazy cholera wie, jakich wyznań, rude liście, kufry pełne — niegdyś leczniczych — roślin, do tego — jakieś zamknięte na głucho skrzynie.

Nikt z rodziny nie mógł z całą pewnością stwierdzić, do kogo pierwotnie należały, która praprababka wniosła jedną, czy drugą w posagu. Klucze do nich poginęły dziesiątki lat temu. Stały takie milczące, kamienne, nie do ruszenia, z niejako zabetonowanymi wiekami.

Chodziły różne słuchy, tworzyły się rodzinne legendy, domyślaliśmy się zawartości malowanych w kwiaty skrzyńsk.

W zasadzie mogło się w nich znajdować wszystko- od złotych monet, przez staryzne ręczniki. zetlałą bieliznę pościelową (durne określenie!), po mysie gniazda, jednak każdy z dorosłych był przekonany, że w przykrytych płachtami kurzu skrzyniach są… (podobna mgiełka tajemnicy osnuwała rzekomo ukrytą, czy — w zależności od wersji — zagubioną przez stryjeczną ciotkę ojca, Elżbietę, szkatułkę, która ma spoczywać na samym dnie przepastnego dziupliska w rosnącej przed domem brzozojabłoni).

Drugie, półoficjalne życie domu oscylowało wokół kuchni: pająki tkały sieci w zapomnianych garnkach (do tej pory zachodzę w głowę — po co matce było ich aż tyle), przez blaty szafek, stół, przez kubki i szklanki ciągnęły karawany mrówek, pleśń kwitła w resztkach jedzenia, tworzyła stęchłe, małe lasy namorzynowe.

Nad pełnymi pomyj wiadrami kołowały chmary much.

W szybkach kredensu przeglądał się lampowy, radziecki, archaiczny telewizor. Staromodne i starodawne, drewniane pudło o napisanej cyrylicą nazwie (Junost’? Pieriestrojka? Zapomniałem) było włączane jedynie od święta. Rodzice woleli nie męczyć, nie przegrzewać ledwie działającego dinozaura, bo jeszcze strzeliłby siakiś bzdryngielek-kondensatoruś, którego od trzydziestu lat nie sposób dostać — i wyzionęłaby całkiem ducha, stara, majestatyczna szafa.

Ciężki, kineskopowy Tytanik budził się do życia jedynie dwa-trzy razy w roku.

Częściej? Nikt nie śmiał go włączać, to byłoby profanacją, to... a, trudno nawet o trafne porównanie. Nie rozwozi się pizzy cadillackiem marszałka Piłsudskiego, nie zakłada się fraka Sienkiewicza, by wyrzucać w nim obornik.

Gdy nadchodził uroczysty dzień, ojciec od rana grzebał w bebeszynerii, układach scalonych, niedoscalonych antyku RTV, stroił, klął, na czym świat stoi, ustawiał, regulował, sarkał, ocierał rękawem pot z czoła, klękał, niemal bił pokłony przed starym trupem, wkładał mu — wiem, jak to brzmi — od tyłu dłonie, ramiona, głowę do środka.

Aż wreszcie, po długich godzinach poszukiwań, co się mogło tym razem schrzanić, po próbach i błędach, udawało mu się natrafić na właściwy drucik, kabelek, dolutować styczek-elektryczek i ospały wieloryb niemrawo, z ociąganiem, otwierał wielkie, szklane oko.

Towarzyszyły temu szumy, piski, zawodzenia syren, jęki kosmiczne, niosące się przez eter skrzeczenia zamorskich bestii.

Oglądaliśmy (oczywiście w czerni i bieli, bo trudno, by telejegomość pamiętający czasy Bieruta był kolorowy) drżące niczym w delirium ckliwe melodramaty, spaghetti westerny, nieme komedie z tym, no, głupim i w meloniku… z Charliem Kreplinem, czy jakoś tak.

Z radia, bo i radio było, nieco starszy model, niż to w mieszkaniu Andżeliki, wydobywały się charkoty, groźne pomruki wiatru, tak — wiatr gadał za spikerów, piosenki — może i jakieś były, ale miało się wrażenie, że pchają się, próbują wejść do głośnika, lecz coś je odpycha, przerywało w pół, że gdzieś pracują zagłuszarki

Przykład: miał być transmitowany koncert Niemena, Fogga, czy Festiwal opolski, a słyszało się jedynie huragan, odgłosy wiatru, łamanych drzew.

 

Czasami, z nudów, szukając wrażeń, wchodziłem na półstrych. Przerzucałem stosy gazet, turlałem zwinięte chodniki, dywany, dziurawe gąsiory na wino, kopałem walizy ozdobione wytartymi nalepkami ze wszystkich jedenastu kontynentów, po których podróżowali kiedyś prawujkowie, zaglądałem w seledynowe oczka nagim, albo ubranym w porwane, firankowe sukienczyny lalkom, z odrazą mijałem wzdęte, nigdy nie otwarte konserwy, przytaszczone spod schodów, diabli wiedzą, po co słoiki z brunatną zawartością, butle pełne mamałyg, których nikt już nie wypije.

Bawiłem się w wojnę, strzelałem do zielonych, plastikowych żołnierzyków, rzucałem w nich kulkami naftaliny, kłębkami włóczki, w zasadzie — czym popadnie.

Odrywałem zetlałe, kruszące się głowy pieskom, misiom, kotkom-przytulankom, bujałem się na koniu z jednym tylko biegunem, obszukiwałem przepastne kieszenie płaszczy, kożuchów, granatowych i czarnych mundurów (nigdy nie udało mi się znaleźć nic ciekawego, niż pozłacana papierośnica z zarzucającym sieci rybakiem, którą zresztą dosyć szybko, może nawet następnego dnia, zgubiłem).

Wracałem nabawiony, wybawiony, umorusany, właściwie — czarny od brudu, przeszczęśliwy.

 

Picie kawy było w moim rodzinnym domu prawdziwym cowieczornym rytuałem.

Od mniej więcej siedemnastej, może piątej trzydzieści po południu, woda zaczynała bulgotać w destylatorze-samowarze.

Był to archaiczny piec chlebowy z linkami, cięgnami, cięgłami, kablami, porozwieszanymi tu i ówdzie garnuszkami, pojemniczkami na przyprawy, z żeliwnymi kolbami, sterem — tak — sterem!, całą masą guzicząt, wichajstrów, trybików, pokrętełek, dziesiątkami kubków na wywary, ekstrakty, ekstrakty, z podajnikami kremów, past, dozownicami mazio-czort-wie-czego. Skonstruował to cudo, o ile się nie mylę, jeden pradziadków, jeszcze przed Pierwszą Wojną Światową; ulepszył nieco, unowocześnił, ale i niemożebnie skomplikował — Edek, stryjek babci Marii.

Codziennie, gdy zaczynało się ściemniać, nastawał czas magii, matka przynosiła z drewutni koszyk suchych patyków, rozpalała w dziwacznej machinie.

Potem, z namaszczeniem, jakby pracowała nad otrzymaniem kamienia filozoficznego, z benedyktyńską wręcz dokładnością odmierzała porcyjki, proporcyjki, mieszała w szklanym pojemniku różne rodzaje kaw, jakieś suche listki, owocki, sproszkowane kostki indyjskich, czy indiańskich zwierząt, dodawała brązowo-niebieskie nie wiadomo co z drewnianego pudełeczka (korzonki z oczami?).

Bała się pomylić, jej palce każdego dnia przesuwały się, błądziły po pożółkłych stronach książki kucharskiej.

Przepis na kawę był podobno tak skomplikowany, że, mimo najszczerszych chęci, nigdy nie nauczyła się go na pamięć.

Czytała, palcami, od nowa i od nowa, każdego wieczoru, wypłowiałe litery.

Przyrządzisko diabelskie rozgrzewało się powoli, sycząc i puszczając parę z rur, „oczodołów”, „uszek” i „pysków”. W zbiorniku dojrzewał magiczny, kawopodobny napój, sunął się gumowymi wężami, ściekał, kapał, ciurkał niespiesznie do mosiężnego wiaderka.

Matka, uśmiechając się podekscytowana, rozstawiała filiżanki.

Utarty schemat, niezmienny ceremoniał: kaflowe, rozgrzane monstrum, imbryczek, gorąco, filiżanusie w habrowe kwiatki, szelmowski uśmieszek mamy. Jej drżące dłonie.

 

Jakaś nadnaturalna energia przenikała nas wraz z każdym łykiem, z każdą kroplą. Odchylaliśmy głowy, mrużyliśmy oczy, rozleniwieni, podtumanieni. Sufit zaczynał wirować, to znowu spowalniał. Tonęliśmy, szybciutko, w kolorowych snach, zapadaliśmy się w nie, jak w plusz. Majaczyły się nam majacziady.

Już jako dziecko podejrzewałem, tfu - teraz mam więcej, niż pewność, iż kawoeliksir, (psycho-tchibo, he, he) miał działanie odurzające i — przede wszystkim — narkotyczne. Wywabiał łagodne potwory z jam, jaskiń, zapraszał nas do zabawy z nimi, do tańca. Taranteli.

Nikt już nie sprawdzi składu mikstury, po śmierci mamy ostry, metaliczny zapach kawy rozwiał się, jak podejrzewam — definitywnie. Barwy wywietrzały.

Piec do parzenia nadal pewnie stoi na swoim miejscu, czeka na lepsze czasy. O ile jeszcze istnieje, gdziekolwiek.

 

Jak wspominałem — nad trzema opuszczonymi glinianymi piętrami znajdował się półstrych, nigdy nie sprzątana, dogracana rok w rok, ciemna rupieciarnia pełna potłuczonych butelek, zabawek, przedwojennych gazet, dziurawych saganów i kanek, baniek na mleko, puszek ze skamieniałymi farbami i tym podobnych śmieci.

Piwnica zaś — umiejscowiona były nietypowo, bo na pierwszym piętrze.

Jak to możliwe? Ech, mi też trudno jest pojąć wszystkie dziwactwa starego, wiecznie niedokończonego domu, rudery będącej w wiecznej budowie.

Próbuję brać go na logikę, rozkminiać, zrozumieć — i trafiam w ślepe uliczki, usiłuję pojąć — i wpieprzam się na manowce. Ta chałupa jest bajką napisaną hieroglifami, albo pismem węzełkowym (chyba kronikarz motał, bortał, całe dnie wiązał, splatał, aż oszalał od tej mechanicznej, powtarzalnej czynności — i powiesił się na jednym, ze sznurów).

 

Pocieszam się, że podobno kiedyś, w czasach bezarchitektonicznych, klecono jeszcze osobliwsze dziwolągi, o pofałdowanych i ze smalcu, zjełczałych ścianach, budzące uśmiech politowania twory bez dachów, okien, podłóg, ogrzewania, lub w ogóle pozbawione murów, budynki rzekome, istniejące jedynie na papierze, zamieszkiwane jednak przez jak najbardziej istniejących ludzi.

Że nie jest całkowitym szaleństwem, ten mój piętrowy, półmityczny dom, do którego nie jestem w stanie, choćbym nie wiem, jak bardzo chciał, wrócić.

 

Otwieram oczy. Opuszczają mnie powoli wizje. Czuję się źle, potłuczony, jakbym spadł z jadącego ile fabryka dała, całe pięćdziesiąt na godzinę, skuterka.

— Dziwne, nierealne. Nie, wróć: realizm magiczny. Jak obrazy Yerki, albo Sętowskiego… Rene Magritte’a… Pamięć płata ci figle.

Znów robi cię w chuja... — mówi Andżelika.

Czytała w myślach, nawiązała połączenie i polazła za mną do cholernie delirycznego chałupska.

— Kiedy wróciłaś? Nie słyszałem...

— Ło, już z pół godziny... tak siedzę, oglądam, co tam tworzysz, Flor. Ależ ty masz wyobraźnię.

— Sama się ma.

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania