Poprzednie częściKneph (cz. I).

Kneph (cz.III)

***

 

Nowy dzień, kolejny odcinek szarej telenoweli.

Wszyscy na plan! — obwieszczam w duchu. Zakładać hełmy, szyszaki, brać w łapki plastikowe miecze, drewniane maczety, dosiadać koni na biegunach! Zacisnąć zęby, jeśli kto jeszcze jakieś ma — i bronić ojczyzny!

Zaraz nadejdą źli ludzie, zechcą nas zeżreć, wydymać, znowu zeżreć, na końcu — popić drinkiem, samogonem w fikuśnym kielonku, z palemką.

E, chuj. Pieprzyć Rutina, Księstwo Watykańskie, wszystkie stopnie ekskomunik, bo od nowego roku mają wejść piętrowe, różne stopnie odchrześcijańczenia, odkatolicyzmowania, by nie było tak łatwo dokonać apostazji (nieźle to wymyślili, chytre gnoje!),

chromolić czołgi z krzyżami wymalowanymi na wieżyczkach, z lufami w kształcie krzyży, polewaczki Hydromil z wodą święconą, wodą królewską, kołki na wampiry i ateistów, jakie — o ile to nie był primaaprilisowy żart pismaków — miały się znaleźć na stanie… hep… umunduro… hep… każdego wojskowego egzorcysty.

Jest mi całkowicie obojętne, czy wybuchnie wojna. Czym mam się przejmować?

Jeżeli będzie — na pewno mnie zabiją. Oni, tamci, nasi. Za brud, chlanie, za to, że mi źle z oczu patrzy. Bo nie wierzę i nie umiem się zmusić do udawania wiary, bo słaby ze mnie aktor, nawet się nie będę starał zgrywać katola.

Jeśli nie, wojna rozejdzie się po kościach (sic!) — też przejebane: padnę z głodu, w najlepszym razie: zapiję się na śmierć.

Kwestia czasu, kwestia daty. Już podpisałem na siebie wyrok śmierci, nie korzystam z prawa łaski. Gasnę, dopala się łojowy ogarek o knocie z dawno niemytych włosów. Uśmiecham się, kładąc głowę pod topór.

Panie, panowie, transseksualiści, feministki, cyborgi, androidzi — oświadczam: chrzanić świat, chrzanić nałóg alkoholowy. Nic nie jest ważne, poza nihilizmem.

…a, czekać — jest jeszcze ta… jak jej… Vincentia, ta końska morda, co ją chcę zobaczyć, zanim rozpęta się piekło. Może — zgwałcić, zabić, tym samym — ocalić przed jeszcze gorszym losem.

No — i to jest powód by zwlec się z betów — myślę.

 

Jakaś dobra dusza poczęstowała fajką. Siano, samoróba bez filtra, ale nie ma co wybrzydzać. Najlepsze — jak wiadomo — cudzesy. Śmierdzę, muszę się ogarnąć, zacząć przypominać istotę ludzką.

Ile to już czasu minęło, odkąd się oderwałem? Nie pamiętam. Nieważne.

I o co właściwie chodził, co u cholery leżało u podstaw, było iskrą zapalną buntu-nie buntu, sprawiło, ze nabzdyczony uniosłem się honorem, dałem światu na odlew w mordę i wyszedłem, by zamieszkać na ulicy, w melinie, wszędzie i nigdzie; że wybrałem tułaczkę, los zwierzęcia, żula, bezdomnego kloszarda…?

Jakoś tak… samo się… I wciąga coraz głębiej…

 

Wróciłem na przystanek. Czekam. Vin-cen-tia, Vin-cen-tia… — sylabizuję jak dzieciak. Bawię sie zapalniczką, kiwam się, usiłuję czytać bazgroły7 grafficiarzy, cyferki na porwanym rozkładzie jazdy.

... a jakby przyszła? Właściwie — co bym jej powiedział?

Arcyromantyczne bzdury, jakie planowałem po pijaku — odpadają. Nie w mój styl.

Zdobyć się na ultraszczerość?

„No cześć. Elo. Mam zaszczyt, kurwa twoja mać, powitać cię w moim kingdom. W brudnym szaleństwie. Królestwie. Jestem, jak widać, bezrobotnym żulem, alkoholikiem, któremu znudziło się normalne życie. Któremu w ogóle znudziło się życie. Czekam tylko na wojnę, na ciebie, na cokolwiek, patrz — znowu mi stanął, duży, co nie? Przyznaj, ze tak, spory! Chyba coraz gorzej z moją pamięcią, ty — całkiem, nic, chuj, do imentu, demencja… Nawet nie wiem, jak się nazywam… totalnie — nic… Pewnie miałem dom, jakieś imię, pracę, może, kuźwa, zapierdalałem na budowie, w Lidlu, albo w korpo, może miałem żonę, piękną, brzydką, paszteta jakiegoś, gromadkę bachorów, które cholernie kochałem, samochód prosto z salonu, kię, citroena, nie wiem, może życie jak w Madrycie było, middle class, zapieprz w robocie, nadgodziny, kochanka, urlop, wakacje, może żyłem jak człowiek…

...albo, kurwa, nie, wylęgłem się w pieprzonym kuble na odpadki organiczne, wiesz: takie śmieciopoczęcie: na niebie pojawiła się kometa, ale mała, trzech schlanych kolesi przyniosło mi kiepy, dwa kilo kradzionej miedzi, porwaną koszulę, spodnie, żebym jakoś wyglądał, wzięli pod ramiona — i powlekli w miasto... i tak łażę do tej pory, pchany siłą bezwładu.... Chuj tam, ważne takie? Wczoraj cię zobaczyłem drugi raz. Zajebista jesteś. Atrakcyjna. Podniecająca. A ja: czub. Napaleniec, którego kręci syf. Brzydota. Wiesz — chodźmy, mieszkam... koczuję w takiej zajebistej melinie, urocze, kurwa, grożące zawaleniem gniazdko.

Wpijemy coć (ty stawiasz). Reszta potoczy się sama. O, zobacz, jakiego mam. Bydlak, co? Chciałabyś, zebym wsadził takiego, aż po same..."

— Pewnie. Która by nie chciała? — usłyszałem za plecami dziewczyński, nawet miły głos.

Wrosłem, aż początkowo nie śmiałem się odwrócić. Skostnienie ogólnoustrojowe wzięło, krępacja jakaś kurewska. Zimny pot, wodospady zimnego potu po karku, plecach, po nabrzmiałych jajach.

— Trochę umiem czytać w myślach. Już wczoraj mnie pożerałeś, kuźwa, wzrokiem. Jeszcze trochę, a byś się, kuźwa, rzucił, albo co. I ta aura. No nie wierzę. Wróciłam z ciekawości. Vincentia, ale żeś wymyślił… Głupiej się nie dało?

Cement w ustach. Stoję, czekam, aż puszczą okowiska, kajdanidła stalowe. Wstyd, cringe, obciach, blamaż, żenada. Dobra, odwracam się.

Ona, tak bardzo… ona. Śliczna, paskudna, boska Vinc… — w myślach ugryzłem się w język.

— Skończ. Marta. Znaczy… z bierzmowania, bo tak to Andżelika. Matka się wygłupiła, co to za imię, jak dla karyny-patusiary, galerianki. Andżelika… jak taka laska z „Wojny polsko-ruskiej”…

— Nie no, weź. Piękne imię.

— …a dla ciebie i tak zawsze będę Vincentia, bo se postanowiłeś i chuja zmienisz. Masz, na kaca — wciska mi niemal na siłę puszkę piwska w dłoń, wariatka.

— Yyy... — gorączkowo próbowałem sobie przypomnieć własne imię. Nic, czarna dziura, reset, ciemnia, czarna zaraza.

Zapomniałem jak się nazywam, kompletnie! Jak się kiedyś nazywałem. Zanik postępuje, wirus demencji żre coraz bardziej, pieprzone imię leży na dnie Lete i się rozkłada, obżerają je piranie.

Wóda, myśli samobójcze, deprecha, jakieś załamanie nerwowe, ciągłe zadręczanie się… To pochłania resztki wspomnień ze starego świata.

Z życia, które wypieprzyłem do zsypu.

Skupiam się, próbuję je odnaleźć w myślach, grzebię w syfie. Nie znajdę niczego wartościowego.

Okruszki, iskierki, przebłyski, z których nie uda się poskładać jakiejkolwiek, choć odrobinę spójnej całości. Dawny ja poszedł się jebać. I nie pojebał, porwali go pracownicy MPO i utonął w gardzieli śmieciarki.

— A ja...nie wiem...- — wyjąkałem bezradnie, prawie z płaczem. Czułem, że popatrzy na mnie jak na idiotę, Vincula.

— Kurwa, biedny jesteś. Dosłownie i w przenośni. Wrak człowieka na zalanej ropą plaży. Stateczek z dziurą we łbie.

— No, coś takiego.

— Zgubiłeś się.

— Jak cholera...

— W tym stanie długo nie pociągniesz. Chyba na tyle rozumiesz jeszcze, ej, ogarniasz…?

— No.

— Trzeba coś z tobą zrobić, w przeciwnym razie... wiesz. Pogrzeb na koszt opieki społecznej.

— Wiem. I chuja, ci powiem, pójdę. Gdzie — do noclegowni? Tam trzeba być trzeźwym. I nie chcę. Wszyscy mamy mało czasu, wojna wisi w powietrzu, he, he. Zajebisty powód, żeby się jeszcze bardziej stoczyć, znowu najebać. Cyrk pojechał dalej i już nie wróci. Chujnia. Obwisła.

— Będzie wojna, piekło. Ogarnie Polskę, Europę… nie światowa, ale i tak… zobaczysz, jak wejdą kacapy… czuję przez skórę, słyszę ich. Ale — daj spokój, nie ma co myśleć, martwić się na zapas — szkapianka otwiera drugie piwo i siada na przystankowej ławeczce.

— Masz w sobie haczyk. Taką zaszczepkę — wpatruje się we mnie, mentalistka za dychę.

— Co?

— Drzwiczki, jeszcze zamknięte. Na razie nie umiem otworzyć. ZA nimi — przejście. Nie wiadomo, dokąd. Chodź.

— Niby gdzie?

— Do mnie, na chatę.

— Jaja se robisz? Po co?

— Będę odkrywać. Otwierać.

Patrzę jak na wariatkę. I zaczynam nawijać jak katarynka, że nie dam się w nic wciągać, porwać, jeśli zdychać — to tu i teraz, od razu, najlepiej — bezboleśnie, a nie jakieś eksperymenty na ludziach.

Drugie piwo, na wabia. Żeby odurzyć, ogłupić takiego zamuła jak ja. Pewnie rozpuściła w nim tabletkę gwałtu.

...i dobrze. piję. Bierze rozleniwiuch.

Niejako wbrew woli, targany złymi przeczuciami… idę za nową panią, która znalazła mnie przywiązanego do drzewa, ratuje od śmierci głodowej w kamiennym lesie, dżunglisku betonowym, od szaleńczego ogryzania bitumicznej kory, by napełnić czymś bolące flaki.

Przestaję, niemal natychmiast, być mężczyzną, menem, samcem, przywiązuję się wierną, psią miłością do obcej laski. I wszystko za dwa bro.

— Słuchaj… Idę, idę, ale myślisz, że co — łykam wszystko, jak pelikan? Mam uwierzyć w jakąś, kuźwa, eksplozję altruizmu? Jebnęło ci w łeb i nagle stałaś się Owsiakiem, Ochojską, Kotańskim, postanowiłaś przygarnąć menela, tak bez powodu, z czystej dobroci, sympatii…? Myślisz, że nic nie rozumiem? Tak nie ma, takie rzeczy się nie odpierdalają nawet w bajkach, komediach romantycznych. Jesteś nikim — to masz nic… — burczę pod nosem.

 

Przyszliśmy do jej mieszkania. Właściwie: nory.

Paleolityczna kamienica pamiętająca narodziny cywilizacji, w niej — szare mieszkanko, będąca w niewiele lepszym stanie od mojej meliny.

Ale przynajmniej nie pada na łeb.

Smród fajek, starego żarcia, bigosisk, wżarty w nie pomalowane od co najmniej wczesnego Gomułki ściany.

Ciasna klitka, przedpotopowe meble, oczywiście — zniszczone: rozchybotany stół i krzesła, meblościanka z odłażącym fornirem, radio Ballada z odłażącą okleiną, radyjko lat pięćdziesiąt parę w dorobionej chałupniczo obudowie.

Pożółkłe kasetony. W łazience kwiaty, stuletnia glazura w różyczki.

Uschnięte kwiaty na parapecie w pokoju, trupy w kamionkowych doniczkach. Zdjęcie w ramce dumnie stojące na kineskopowym telewizorze. Gładimir Gładimirowicz Rutin patrzący zimnym wzrokiem.

— Po chuj on... go masz...?

— A co to — mój? Matki. Miała… ma na jego punkcie zajoba. Znalazła se, durna owca, nowego bożka. Idola. Bożyszcze… Całkiem ten raczysko odmóżdżył. Wyrzucę po jej śmierci. Albo nie, teraz — końskomorda zrzuca zdjęcie, teatralnym gestem, z telewizora. Rozdeptuje ramkę.

— Glejak wielopostaciowy, ostatnie stadium. Jutro do niej idziemy. Nie "idę" — mówi nieznoszącym sprzeciwu tonem.

 

— Umyj się, przebierz. Przyniosę jakies ciuchy po Radku. Może będą pasować.

— A co to... twój były...?

— Brat. Nieważne.

Umyłem się, oskrobałem resztki twarzy różową maszynką dla kobiet. Nawet głowę ogoliłem tym samym ustrojstwem, którym Vincentia goli nogi i cipkę. Założyłem łachmany, kilkudziesięcioletnie, znoszone. Nawet w najpodlejszych ciuchlandach nie ma takich parchów.

Ale i tak lepsze, niż to, co miałem na sobie.

Zacząłem przypominać człowieka, choćby ogólnych zarysach.

Dała żreć, Vincentyjaska. Kochana moja. Kochany chleb ze smalcem.

— Twój Złoty Chłopiec nie żyje. — wypala nagle, między jedny, a drugim piwem.

Zamurowało mnie, kolejny raz tego dnia.

- Skąd wiesz? A... prawda... Jak...?

— Przecież nigdy nie żył, pojebie. Nie istniał. Toż to urojenie, wytwór spuchniętego łba, który ci się schrzanił i to nieźle. Naprawdę kiepsko z tobą — widzisz duchy, zwidy.

— Wiem. I wiesz, gdzie to mam? Wszystko jakieś takie… bez znaczenia.

Kurwa, spotkałem pieprzonego Tylera Durdena. Złoty mi się ubzdurał, biegał bezbronny w ciemnych lewadach miasta (skąd ja to znam, to nie jest przypadkiem jakiś wiersz tego… no… Bursy?)

 

Zapadam się w przedpotopowym fotelu, w łapie wyrasta kolejna puszka piwska.

Na dobre stałem się kundlem, znalazłem (właściwie — sama się znalazła) wygodną budę — i nie dam się wyrzucić.

 

Andżelika opowiada o zapadłej wsi, na której się wychowała, o dużo starszym bracie, zaginionym w niewyjaśnionych okolicznościach.

— W dragi się, skurwiel, musiał wciągnąć. Albo pobili za mocno… i ukryli zwłoki… Ludzie się przecież tak po prostu nie dematerializują…

Słucham. Nie mogę nic powiedzieć o swojej rodzinie, bo całkiem niedawno przyszedłem na świat. Co było wcześniej? Próżnia.

Cholerny doktor Wilczur ze mnie, znachor Kosiba. Tylko leczyć... NIC nie umiem i nie mam, nawet — cudzych — papierów.

Opieram wygodnie głowę, snuję siakieśnierealne plany. Wracam myślami do ledwie pamiętanych, ostatnich snów.

Jeden był tak głupi, że niewątpliwie przekroczył ustalone przez Radę Etyki i Powagi Somnambulnej granice zidiocenia.

 

Pewnie teraz przyjdą do mnie Łapacze Snów, wiecznie pijani Indianie o śmiesznych, tandetnych pióropuszach, północnoamerykańscy chłoporobole o brązowych wargach i rozdwojonych, wężowych jęzorach, za karę grupowo powieszą mi się nad łóżkiem, nad przeszczaną wersalką i. I będą się obracać, obracać do usranej śmierci.

No, chyba, że pod poduszką zostawię kilka oboli, tak zwaną opłatę dreamcacherną.

Jeśli nie będę mieć oboli — w ostateczności mogą być euraski, złotówki, ruble, funty szterlingi.

Ale reasumując: śniło mi się, że kupiłem Mercedesa.

Bo, kurde, pod kopułą łysego łba noszę brudne, pryszczate, nieuleczalne marzenie o kupie blachy, plastiku, szkła, gumy i kryptonitu, czy czego tam dodają do tych landar z gwiazdą w kółeczku na masce.

Chyba wyniosłem to marzenisko z poprzedniego życia, nie wiem, ono po prostu jest we mnie. Było od zawsze. To ledwie dostrzegalne światełko z odległej galaktyki, emitowane przez gwiazdę, która się jeszcze nie dopaliła. Ale już umiera, od wieków.

Myślę ukradnięciu sporej sumy (bądźmy szczerzy — na zarobienie nie mam najmniejszych szans) i kupnie pieprzonej czterokółki.

W zasadzie przedtem powinienem skombinować wehikuł czasu i przenieść się w przeszłość do wczesnych lat dwutysięcznych, kiedy to egzemplarze tego modelu były do kupi8enia w normalnych, nie przesadzonych o trzysta siedemdziesiąt procent cenach.

W123, zwany beczką, choć ten mój powinien być raczej beczułą. Pół-albo ćwierćbeczką.

W grę wchodzi wyłącznie tak zajechany, zajeżdżony, zamęczony egzemplarz, ze w zasadzie powinno mu się nadać osobną potoczną nazwę.

Potaksiarski merc, obowiązkowo w kolorze morsko-karminowym z brązowymi wykwitami rdzy. Sto dwadzieścia razy pomalowany odkurzaczem, szpachlowany i znowu rozwalony w driebiezgi, długi rzęch o przestronnym wnętrzu, moto-trup, w którym czułbym się jak 000, agent Mi666 w służbie Jej Królewskiej Mości.

…a nie, on jeździł Bugatti chironem przerobionym na fiata 126p.

W tym moim gracie o przebiegu plus minus 90975670546948756 milionów kilometrów (kwadratowych!) kłębiłyby się wszelakie syfy, występowały wszystkie możliwe wady. Ukryte, bądź nie. Ten — oczywiście — popowodziowy — samochód miałby nawet parcha, koklusz i AIDS.

I zwieśniaczony byłby do bólu, domorośli tunerzy zamontowaliby w nim masę kompletnie zbędnych gadżetów: podajniki wody święconej, wody ognistej, saturatory, nalewaki mirindy, mojej ukochanej, taniutkiej sangrii, automaty z prezerwatywami, zawieszone u wewnętrznego lusterka dwie futrzane kostki do gry, do tego: flako-naba na kierownicę, gówno dające magnetyzery, w skrzyni biegów, żeby lepiej i szybciej się zmieniały, zamiast oleju — parę litrów musztardy rosyjskiej ekstra ostrej. Podajniki ektoplazmy, bo bez niej nie ma jazdy, małe, czarno-białe telewizorki umieszczone durno na podsufitce przez tuningmaniaka z Koziej Wólki, który przedawkował Pimp Maj Rajd Turkmenistan Edition, napatrzył się na zmienianie aut w wieśwozy i sam postanowił zburaczyć swój; na ekranach — tłuste Murzynki, big mammas wywijające pokaźnymi dupskami, z głośników Tonsil pan Wodecki charczący niegdysiejszy szlagier,,Wódko pozwól gnić”; niewładnościowe pasy niebezpieczeństwa, apteczkę drugiej pomocy zawierającą jedynie kłaki brudnej waty, porwaną ligninę i przeterminowane proszki od sraczki. Z popielniczki aż wysypywać się będą pety Saint Georgów, fajek przemycanych zza wschodniej granicy w bakach równie strupieszczałych rzęchów, co mój, fotele muszą, mają, kuźwa obowiązek być zapadające się, dziurawe, z wyłażącą niczym siakiś brudny ser, gąbką. Zwłaszcza przedni, solidnie wygnieciony pośladziskami poprzedniego właściciela-grubasa. Podłokietniki — dobrze, by były ze słoniowej, albo aligatorowej skóry.

Kochałbym ten wóz, przekoszone rzęszysko, jak Irlandię. Albo Gotlandię, Jutlandię i Nibylandię. I, na wszystkie nieświętości, na wszystkich błogosławionych satanistycznych przyrzekłbym nigdy nie wsiąść za kierownicę na trzeźwo.

Byłby moją ulubioną zabawką, przedłużeniem… a nie, to mam wystarczająco długie. Chociaż...przydąłby się taki mercosteron, metalowa atrapa męskości (która dzień w dzień tracę, żluejąc na cąłego, bądźmy szczerzy: taki facet to raczej nie facet) używana przez trzydziestu kolesi przede mną.

Dryfowałbym zygzakiem po bezdrożach, unikając sztormów, policmajstrów i wyimaginowanych przeszkód, cholernych duchów wyłażących na szosę w najmniej spodziewanym momencie. Duchów o twarzach dzieci.

Jeździłbym na ropie zmieszanej z denaturatem, olejem opałowym i podpieprzoną ze sklepu rozpałką do grilla, dziury w progach i podłodze łatałbym klejem biurowym i gazetami, drutowałbym co popadnie, w końcu druciarstwo — dobra rzecz.

 

Ale wracając do samochodu ze snu: był dokładnie taki, jak sobie wymarzyłem. Tak samo parszywy, jak moje życie.

Ciągnący do przodu pomimo ogólnego chujowego stanu.

…a w zasadzie nie ma o czym gadać. Ja i auto. A prawo jazdy — mam? No właśnie. Więc to tym bardziej marzenie ściętej głowy. Głowy, która pewnie lada chwila odpadnie (cud, że jeszcze to się nie stało).

Nadciąga tornado, wszędzie trąbią o wojnie, a ja tu zapijam się na śmierć, codziennie — i nadal mam zamiar to robić, nawet tu, u Vincentii. Mercedes, kurde, chyba karawan.

Nawet, gdybym jakimś cudem go kupił (niekoniecznie „beczkę”, mógłbym spuścić trochę z tonu i zadowolić się stodziewięćdziesiątką, baby benzem, te da się jeszcze spotkać w rozsądnych cenach), znając mojego pecha byłbym tak pijany (szczęściem, winem, rdzą, gorzałą, czymkolwiek!), że rozpierdoliłbym się na pierwszym lepszym zakręcie.

 

Już widzę te szczątki. Przełamany na pół grat i ja — dosłownie — bezhołowiec.

Nie identyfikowaliby mnie, jak Kurzyńskiego, bo i kto miałby to robić — Marta? Przecież ona też nie wie, jak się nazywam!

Wykopanoby po prostu większy dół zaraz za ogrodzeniem cmentarza (kto to widział, by taki pijus jak ja leżał w poświęconej ziemi? Skoro zmarłem podczas jazdy na haju — nie mogłem być w stanie łaski uświęcającej — a więc tym bardziej nie zasługuję na zaszczyt leżenia między prawowiernymi katolikami), przyjechałby det i zasunąłby mnie razem z wrakiem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania