Poprzednie częściKneph (cz. I).

Kneph (cz. VI)

***

 

Noc, Vincentia — jak zwykle — w pracy. Tyra, biedulka, za nas oboje. Jeszcze jej się nie znudziło dokarmianie i pojenie wódą niebieskiego ptaka.

Biorę końską dawkę leków, wyłuskuję z dwóch blistrów i popijam szklanką Żytniówki te pomarańczowe, małe proszeczki, Mel... Pome... a, nazwa mało ważna.

Czuję, że moje szaleństwo przyciąga wojnę, ruskie bombowce i szmirowate filmy, seriale. Gdybym nie istniał — nie byłoby zagrożenia ze strony Rutina, satrapa nie zbroiłby się, by napaść na dumny kraj Lechitów, w telewizji puszczaliby tylko filmy Kieślowskiego i Wajdy, nikt w Polsce nawet nie słyszałby, czym jest paradokument, czy telenowela.

Gapię się, przerzucam kanały. Lalki skaczą na ekranie.

W TV Przetrwam — sadomasochistyczny dramat porno-obyczajowy o dwóch ramolach, którzy raz się biją, okładają pięściami, raz uprawiają dziki seks. Na Tefałenie 24696654 odcinek,,Modnej Dynastii Sukcesu”, dziedzic modowego imperium, Ridge, okazuje się być własnym ojcem spłodzonym na ciężkiej bani po jednym z pokazów, z babką pokojówki swojej pasierbicy. Miota się po willi, nie wie, jak ma dalej żyć z tą wiedzą. Klnie i płacze, zrozpaczony dzwoni do Brooke, byłej o obecnej żony (brał z nią osiem ślubów, pięć i pół raza się rozwodzili, sami scenarzyści pogubili się w meandrach życia uczuciowego swoich bohaterów).

E tam, przełączam.

Boks karłów na Trollsacie, Fame MMA. Skończyło się. Blok reklamowy, zapowiedź następnego programu. Już za chwilę ,,Gotuj z Parsekiem Brodnickim".

Przymykam oczy.

V. znajduje mnie leżącego na podłodze. Porwane mankiety, całe ubranie właściwie w strzępach. Nóż. Dostałem lunatycznego ataku autoagresji, przez sen (!!!) próbowałem podciąć sobie żyły. Albo wydłubać serce.

 

Klep, klep, w twarz. Wrzask, żebym wstawał, nie wygłupiał się.

— A weź mnie, wyrzuć jak psa, na, kurwa, bruk, na ulicę, pod most. Widzisz, co się dzieje… Jeszcze kiedyś coś ci zrobię… Wywal, po co ci taki czub? Dla swego dobra. Nóż tylko zostaw, żebym mógł…

— Zamknij się, pajacu cholerny. Pod kran, opłucz to. Dobrze, ze yak płytko… Skaranie boskie… Hamlet się znalazł, na ziarnku grochu…

 

***

 

Długo wyczekiwana remisja.

Chyba, wstrząśnięty ostatnią manianą, jaką odpierdoliłem, ze strachu i zgrozy, że niedługo całkiem pogrążę siew szajbie, podświadomie dokonałem samonaprawy, wyzdrowiałem. Przynajmniej chwilowo.

O, tak będę mówić: jestem normalny do odwołania.

 

Impreza sylwestrowa na rynku. Wstęp wolny. Na scenie — jeszcze nikogo. Ja— już, bo jakże by inaczej — zaprawiony, wręcz wykąpany w alko.

Otaczający ludzie — smutni, jakby zszarzali. Wojna wisi w powietrzu, wi.ęc z czego sie cieszyć — że nastał nowy rok? Co roku (sic!) nastaje. Albo i, ostatnio, częściej.

Gwiazdy zanikają, nie chce im się migotać, więc gasną, albo włażą w chmury. Powietrze nie otula nikogo tej pijanej nocy, skrzy się ostrymi, jak szło z rozbitych butelek, płatkami, kruszy się, kłując poczerniałą trawę, drzewa, poczerniałych nas. Wdychamy te odbryzgi, inhalujemy igły, wciągamy do nozdrzy niewidzialne żyletki. Karmimy się i dławimy cholernym bezpowietrzem. Dziwny zaduch, mróz, lodowa próżnia.

Strzępki odtwarzanej z empetrójek muzyki poniewierają się między ludźmi, potrącane odbijają się od ramion i pleców, mieszają się z kwaśnymi od szampana oddechami, z rozdeptanym, brudnym śniegiem.

 

Nie słuchamy zapchajdziury-rozbiegówy, miał być koncert live, na żywo, ludzie mieli wyjść, grajkowie, wokaliści, kapela miała przyjechać znad samego Woroneża, a co jest? Hity sprzed pięciu lat, popowa mamałyga, techniczni podłączający mikroporty niewidzialnym konferansjerom.

Czekamy, przestępujemy z nogi na nogę.

Niektórzy łoją wódę, ordynarnie wyciągają z kieszeni kurtek małpki — i głyt, głyt — jak kompletne patusy. Trzecia „małpka”, następna… echchchch chuuuuu… I rechot, bez powodu. Czterdziestoprocentowa radocha. Wykrzywiają usta, twarze w karykaturalnych grymasach, śmieją się jak głupi do sera.

 

Pokaz sztucznych ogni. Ale nie tu, w sąsiednim mieście.

Łuny biegną wysoko, wypluwa z trzewi zimne, fałszywe gwiazdy, jasne wióry. Ksssz, kszsz! — rozozpękają się, są rozłupywane.

Trzaskają nam nad głowami, skarlałe komety. I spada, roziskrzony popiół, iskry wkręcają się ludziom we włosy, spadają na ramiona i czapki, niektóre wpadają w zaspy, inne — toną w kieliszkach szampana (matko jedyna — ile osób przyszło z własnym szkłem! W dodatku na koncert!).

 

Parę iskierek przylepiło się do plastikowych igieł okazałej, sztucznej choinki. Tam dopiero trwa melo!

Korowód Mikołajów i aniołków ze złotymi trąbami maszeruje po ceratowych gałązkach, brodzi po kolana w suchym śniegu.

Tania armia. Lewa-prawa-lewa-prawa. Ciemnoczerwone i siwe, nadęte bombki, łańcuchy oplatające martwe drzewko wężowym uściskiem. Świerczysko zakute w kajdany.

Migotliwiny, błyski. Co trzecia choinkowa lampka — przepalona. Pozostałe — pulsuj. Błysk — na zielono. Błysk — na biało.

 

Na scenę wchodzi facet, chyba wiceprezydent miasta, z udawanym zakłopotaniem oznajmia, że "wicie, rozumicie, zespół miał być, i jest, chociaż nie dojechał (cokolwiek to znaczy)".

Rozpoczyna odliczanie. Dziesięć, dziewięć, dwa, jeden, jeeee, łeeee — skanduje, a następnie debilnie wyje tłum. My z Andżeliką — też.

 

Trach! — dwie (!!) odpalone race, właściwie bardziej petardy.

Nędza, biedaimpreza, żenua level hard.

Przytulam się do Andżeliki. Diabelnie boli mnie w kroku, ciągle nie doszedłem do siebie po tragicznym, he, he, wypadku (zdekoncentrowała się na chwilkę podczas fellatio, końska morda, kłapnęła zębiskami — i nieszczęście gotowe; ból, opuchlizna, dobrze, że obyło się bez wizyty na pogotowiu, szycia poszkodowanego fiuta!).

 

Czuję, dość irracjonalnie, jak szron zsuwa się po krzywiźnie dachów, wpada wprost w nasze żyły, wkłuwa się w mięśnie; płatki śniegu, ostre jak brzytwy tną ubrania, zostawiają na skórach miliony piekących rys.

Całujemy się, objęci. Kochana moja.

...plamka normalności w moim zwichrowanym życiorysie, wysepka podczas sztormu...

Najgorsze za nami (znowu obiecałem przystopować z piciem, kajam się, przysięgam, że to co złe, nałogowe, megachlańsko — to przeszłość), najgorsze przed nami. Sztuczne ognie z nieodległego miasta niedługo przerodzą się w mór, przyjdą chłopaki od Rutina i przyniosą nam wojnę, napoją płonącą benzyną.

 

..w najgłębszej warstwie pamięci mam prawdziwy obraz tej zimy.

W tekturowych ramach, niedbale i niechlujnie, jakby ręką dziecka narysowana stępionymi kredkami świecowymi, nigdy nie wyświetlony slajd z oryginalną nocą sylwestrową.

Nie wiem do końca, co przez to rozumiem, nachodzi mnie chyba nostalgia za czymś, czego nie przeżyłem, mam flashbacki, które nie trafiają do świadomości, że tak powiem „usiłuję zapamiętać sen na jawie, którego nie miałem”. Pokręcone, jak cały ja.

 

Wracamy do domu taksówką, bo gdzież będę kuśtykać przez pół miasta taki obolały. Trafia sie akurat malowniczy taksiarz: stary Arab w rozklekotanym mercu W123.

 

Reszta ludzisk — została, bawi się przy mało sylwestrowym techno-nie techno, pije, bo w zasadzie co lepszego miałaby robić.

 

Niemal zerowy ruch, pusta szosa. Nieodśnieżona chyba od początku zimy. Reflektory gruchota wgryzają się do wnętrza zaspisk, snopy rudego światła rozpuszczają śnieg, drążą tunel. Przynajmniej tak to wygląda.

Kładę głowę na ramieniu Vincentii, ona — na moim. Odpływamy na moment.

 

***

 

Znów jestem sam w mieszkaniu. I, tradycyjnie, świruję. Wali w dekiel.

Czuję, że czas eksplodował jak fajerwerk, wystrzelił ze skorupy, rozerwało go, został wypuszczony z klatki, z boksu i pocwałował w nieznane, biegnie, na oślep na połamanie girów. Wyglebia się, wstaje, dalej leci.

W ciemność.

Czas - gepard z wodogłowiem, nieśmieszny, pożałowania godny. Czas, na którego wypadałoby zbierać pieniądze, wysłać SMS o treści "POMAGAM".

...wtedy przyszła Doriana. Wykluła się, naro... wyrodziła raczej, sama z z siebie, z pustki. Nastała.

Nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, NASTĄPIŁA Doriana.

Znikąd, bo czy, do jasnej, ciasnej, musiała przyjść z konkretnego miejsca, skądkolwiek? Po prostu — zmaterializowało się kobiecie i tyle, zresztą — nie jej pierwszej. Byli tacy i za komuny, i przed wojną… Pojawiali się w gabinetach, za biurkami pierwszych sekretarzy, albo ministrów. Wydaleńcy z przestrzeni. Wysiedleńcy z państwa Nikąd, bez prawa powrotu.

 

Siedzę sobie grzecznie w fotelu — i nagle — stoi przede mną zmaterializowany zwid. Kobieta, po trzydziestce.

Siwiuteńka, jak gołąbek, albo Manuela Gretkowska.

Jej srebrne włosy — nie chcę przesadzać, ale autentycznie — lśnią zorzami, biją od nich pioruny kuliste.

Laska, bogini, niezła dupa, ślicznota, której wiem, że tu przecież nie ma, bo i skąd miałaby się wziąć.

Czułem, że znam ją od zawsze, niczym siostrę, może nawet syjamską, choć wiem, że to niemożliwe, bo syjamskie bliźniaki muszą być tej samej płci

Jak rodzoną (!!!) dziewczynę..

…a może tak w istocie było, jej duch, esencja, jakkolwiek by to określić, narodził się wraz ze mną? Fajnie by to wyglądało: przychodzisz na świat, a razem z tobą — widziadło.

 

Stoi na środku pokoju, uśmiecha się, milczy, a ja wiem, że ma na imię Doriana. Zero nawizań do siakiegoś tam Wilde'a, Greya, w ogóle — odniesień do czegokolwiek.

Doriana — i już, i tyle. Przedstawia mi się, telepatycznie i bez słów, sukkubia. I wie, że kimkolwiek, czymkolwiek była, jest.... na pewno ie sstotą ludzk...

Może wnikać w ciała wielu kobiet naraz, przejmować kontrolę, przeistaczać się w dowolną osobę płci żeńskiej, niezależnie od epoki, stawać się Kleopatrą Monroe, Evitą Kwaśniewską, łączyć w sobie różne osoby z odległych czasów. Mieszać się.

Nie byłem, oczywiście pierwszym, czy choćby nawet tysięcznym facetem w historii, któremu się objawiła, czorcica, który ujrzał, dostąpił zaszczytu…

 

Bukiet, całkiem spory. Trzyma w dłoniach. Co ona — przyszła do mnie z kwiatami? Po kiego? Wszystkich facetów tak... no nie wiem.. wita?

Ciekną, rozpuszczają się, świeże, polne kwiaty. Rozwadniają maki, chabry, zmieniają w jednolitą masę.

Z zielonkawego wosku zaczyna lepić ludzika. W powietrzu.

Golemik buzował w dłoniach Demiurgii, powstaje z kwiatowego błota, pyłków.

Moja kopia. Rzeźbuś.

Zwidzica, oczywiście znowu bez słów, telepatycznie, uczy go, jak być mną, o której godzinie położyć się spać, by rano obudzić się z przekrwionymi oczami, ile wypić, by nie móc dowlec się do łóżka, o własnych siłach, jak partolić wiersze.

Ubierała go w maleńkie szmatki, odwzorowane w mniejszej skali, moje ubrania. Łypał na mnie zamglonymi ślepkami, sobowtórek, klonik stworzonym na obraz i podobieństwo, chuj wie, po co.

Nie poprzestała na jednym, Doriana, wpadła w jakąś manię tworzenia, ciągle było jej mało. Drugi, następny, siedzę, chichram sie, a ta tworzy potomków, wariatka.

Maleńkie głowy, nóżki, skrzela, poskręcane witki, zalążki strun grzbietowych, muszle i kolejne. wieńcząca dzieło, maleńkie, bezokie łepetynki. Surowa, gorąca od pary forma przeistaczała się w ludki

Rozpełzali się w świat jak mrówki, Sukkubidzi, uciekali przez szpary w staryznych oknach, pod drzwiami.

…i dzieje się to w diabli wiedzą, ilu miejscach naraz. Doriana jest niejednokrotna, podzielona, objawia się setce obcych sobie facetów.

Są tam niespełnieni pisarze, których muzy dawno zdechły, zapite i zaćpane na amen, malarze, poeci i muzycy, opuszczeni przez swoje pojebane weny pewnie z tego samego powodu, śmiałkowie, którzy nie wrócili z wypraw na koniec świata, utknęli w Wenezueli, czy innym Laosie i — chcąc, nie chcąc — muszą się prostytuować, chorzy na schizofrenię kanclerze niepowstałych jeszcze, nowych Rzesz, kloszardzi, mnisi, syfilitycy.

Doriana zgarnia z ulic podobnych do mnie nieudaczników, kolesi żyjących na i poza marginesem społecznym, introwertycznych przegrywulców, przyjmuje ich. W sobie. Pożera.

Mnie pewnie też to czeka.

 

Są, czuję ich, w głębi jej ciała. Pod skórą. Muszę sie godzić na ich obecność, tolerować.

Każdemu z wykolejuchów, nim stanął na nogi, podskoczył jak oparzony i rzucił się do ucieczki, mogłem nadać imię. Czasu była — dosłownie — sekunda.

Stwarzałem na poczekaniu, rozgorączkowany, nowe wyrazy, imiona-zabawne neologizmy, sięgałem do zapomnianych narzeczy sumeryjskich, pregockich.

Na koniec, gdy i te się wyczerpały, pomysłów zabrakło — plotłem, co ślina na język przyniosła, charczałem, pohukiwałem, wyłem gardłowo. Ostatnie tworzęta nazywałem sapaniem, wyrwanymi sylabami, strzępkami głosu.

Sukkubidzi, dzieci Doriany, rozbiegali się w świat. I świat ich miażdżył, wyrzygańców cholernych.

 

Piękne było i jest to objawienie; wiedziałem, że jeśli będę dostatecznie niegrzeczny, chamski, buracki, jeśli w równym stopniu będziesz długo i wytrwale marzyć, co się łajdaczyć, zmenelać — przyjdzie drugi, trzeci raz , będzie przyłazić, objawiać się ciągle.

 

Jeśli nie będę wychodzić prawie z baru, szlajać się po knajpach, gospodach, domach publicznych (gdzie takie są? u nas w mieście — chyba — ani jednego; Vincentia oficjalnie jest zatrudniona jako hostessa w firmie takiego jednego Zbycha, nie przyjmuje klientów w pokoju na godziny), sprawdzać zębami jak twarde są łańcuchy, którymi jestem przywiązany do rzeczywistości, (każdy jest!), jak mocne są więzy spajające mój osobisty świat — przyjdzie.

Jeśli postanowię spędzić życie na chlaniu, grze w karty, bluźnierstwach, choć jestem, kuźwa, niewierzący; na przeklinaniu wszystkich bożków, bożąt naraz — przyjdzie.

Bez gotyckiej, teatralnej otoczki, wycia wilków, bezpańskich psów, nie w poświacie księżyca, otoczona nimbem, nie w sukni balowej, ale tak jak teraz — w biały dzień i w dresach, bo, cholernica, na na sobie właśnie szare i rozciągnięte dresy.

Taka zwyczajna, jaką sobie wymarzyłem, wyśniłem podczas kurewsko samotnych, ciężkich jak młyńskie koła wieczorów i nocy w ruderze, gdy zasypiałem schlany i mający myśli samobójcze, gdy usychała, więdła… gdy, kurwa, nie miałem nadziei, że będzie choć troszeńkę lepiej. Nadziei na cokolwiek.

 

Że podniosę się, wstanę, zburzę to wszystko w cholerę, oderwę głowę złemu prezydentowi, zanim ten znowu zginie w katastrofie lotniczej, kolejowej, albo w zamachu, i wkleję na jego kark własną, że dopiszę swoje nazwisko do pewuenowskiej encyklopedii, na chama, ołówkiem kopiowym.

Przyjdzie taka, o jakiej fantazjowałem drapiąc się, bo samookaleczając to złe słowo. kawałkami blachy, drzewa, drzazgami, gdy żłobiłem sobie piękne blizny, durnowate sznyty.

Przyjdzie, złakniona mnie, napalona jak sto czortów, nietknięta, dziewica, kurewka, której będę mógł niezliczone razy zrywać wianek. Z zeschłych (to nie to samo, co ususzonych) żonkili.

Obejmie. Udami. I aż do rana, póki nie wróci Vincentia, jeb, jeb, na ostro, jak zwierzęta. W głąb, pazurami, zębami. Wyżeranie sobie serc. Bebechów.

Paznokciami — przez plecy, zdzieranie wierzchniej warstwy, skóry, mięcha, zdrapywanie przestarzałej formy. Stwarzanie mnie na nowo.

W bólu. Dłońmi, które są — głupie porównanie — jak zamrożone wulkany; redefiniowanie mnie, remont, potem, śliną i lawą, rekonstrukcja (podaj cegłę, podaj cegłę). Nawlekanie mnie na igłę, przebijanie nią.

Ja dołączający do pozostałych, do człekokształtnych, ożywionych figurek, humunkulusów wystruganych ze spróchniałego polana.

…a potem, bym nieco przetrzeźwiał — odejdzie. Przestanie się pojawiać. Nie spostrzegę się, kiedy, równie niespodziewanie, co się zmaterializowała — rozwieje się. Ale poczuję nagłe wyrwanie drzazgi, słodkiej, srebrnej drzazgi, do której zdążyłem się przyzwyczaić, pokochać, która wrosła głęboko w mięso i już na zawsze pozostanie częścią mnie.

Zostanę sam, odurzony, rozgotowany, rozparzony, w zmiętej pościeli.

Głodny, diabelnie głodny.

Ech, cholera, niczym nie nakarmię tego smoczyska, nie pomoże alko, płacz z bezsilności, wspominki, rzewne, znowu — płacz.

Zapach z czasem wystygnie, ciepło — zwietrzeje. Rozwyję się z tęsknoty, nie raz, nie dwa; w samotności, tak, by Andżelika nie widziała.

Całe długie noce spędzę na wpatrywaniu się w tę pustkę po ciele, krater, wyro, w które uderzył wielki wypełniony rtęcią, meteoryt.

Doriana — radioaktywna puszka Pandory, z której wylało się pożądanie, obsesja. Pożądliwość, łuska po pocisku, który tak wiele we mnie zabi... dobra, nieważne.

 

Mam świadomość, że Vincentia nie będzie Dorianą, tak bardzo, boleśnie, okropnie, kurewsko nie będzie. I tego nie da się zmienić, nie pomoże zaklinanie rzeczywistości.

Mogę spróbować zapomnieć, napaść jakiego dzianego durnia, obrobić sklep, nim pały mnie dorwą — pójść do jubilera, kupić parę tombakowych (albo i miedzianych) obrączek, wieczorem — zapalić świece, włożyć Vincentii jedno na palec, pierdoląc banały, że tylko ona i ja, do grobowej desk, na zawsze, forewer, dopóki zdech nas nie rozłączy będziemy razem, tak! — mogę się nawet oświadczyć, poprosić o rękę, (wiem, że momentalnie, bez chwili wahania się zgodzi)…

...i ciągle to nie będzie to. Będę szukać Doriany, wczorajszego dnia, rozpamiętywać, zagryzać się, zadręczać siebie i Vincentię, nawet: zapłodnić ją, spróbować (tak — ja, facet!) złapać na dziecko, jeśli zaczynałoby się jej odwidywać, nie chciałaby być panią florkową.

 

...z czasem znienawidziłbym taką żonę-nie żonę, za to tylko, że nie jest Dorianą. Pobiłbym po pijaku, raz, drugi — taki ze mnie dupek, damski Tyson. Nie miałaby pojęcia, dlaczego taki jestem, próbowałaby wczytać sie,w kraść w moje myśli i może udawałoby się jej, może nie.

Miałbym to kompletnie gdzieś, liczyłaby się tylko moja strata, moje cierpienie, bo oto odeszła, rozwiała się, zwiducha, moneta, za którą kupowałem nowe światy, zgasła zimna iskra, rodząca w chuj wielkie galaktyki.

Byłbym zapłakanym, umierającym żołnierzykiem, kaleką z roztrzaskaną głową. Zostałem wcielony na siłę do woja, ale potem odmieniło mi się o sto osiemdziesiąt stopni, poszedłem walczyć ze śpiewem na ustach i wróciłem na noszach, okaleczony. Jęczysz, płaczę w lazarecie, pogarsza mi się, proszę, by mnie dobito, wręcz domagam się eutanazji.

Nie ma lekarzy, pielęgniarek, zostałem sam, mogę tylko skowyczeć, kwilić, skomleć, jak mały wilczek, mieć nadzieję że skończy się zaćmienie, rozwieje się mgła, szara, jak moje skołtunione futro, łudzić się, że wyzdrowieję ze wszystkich chorób umysłowych, na jakie cierpię, odwariuję, albo, kiedy będę już bardzo stary, w przepastnych kieszeniach kaftana bezpieczeństwa znajdę jeszcze jedną, tak cholernie pożądaną tabletkę, zaaplikuję sobie błysk, strumień światła, srebrny strzał.

 

Będę się upijać (bo jak mógłbym inaczej — w czym topić smutki: w mleku, yerba mate?) odczuwał brak, być kurewsko zazdrosny o to, że ona teraz z innym... z innymi...

 

Że zmienia się kilkakrotnie jednej nocy, dla każdego z gachów/klientów/„użytkowników” ma inną twarz, kolor oczu, tembr głosu, nawet jej serce bije innym rytmem…

…już nie dla ciebie, miałem i wyczerpał się przysługujący mi przydział boskości, deputat, i zużyłem, wychłeptałem nektar. Zlizałeś śluz z gwiazdki.

Będę przewracać się z boku na bok w tym samym łóżku, w którym…

W dodatku obok niekochanej Andżeliki, która nawet oddychać będzie obco. Okropnie. Każdego dnia będę jeść szarą zupę z szarej miski, wiecznie za słoną i zbyt mdłą mamałygę, popijać piwem bez smaku, gazu i procentów, gapić się w okno na monotonnie bawiące się w pobliskiej biedapiaskowniczce dzieci. Nie nasze.

Może spróbuję się powiesić. Vincentia odetnie. Pchnę się kuchennym nożem w brzuch — i również zostanę uratowany. By żyć… wegetować w klatce.

Nie zrozumiem, że Doriana jest stworzona wyłącznie po to, bym gnił od środka.

Póki nie wróci — nie będę chciał tego zrozumieć.

 

***

 

Srebrnowidzenie, staję się pasożytem obrośniętym betonowym pancerzykiem, jestem kretem, tasiemcem, tasiemką uzbrojoną.

Wnikam głęboko, jestem, na tę chwilę, jej i tylko jej, ona — moja… wyłącznie…

Rzuca na mnie klątwę, cholernica, choć wcale nie musi. Tak bardzo, w opór, do imentu, pragnę potrzebuję... by nie odchodziła...

Bredzę coś o dobrowolnym zamknięciu się w porcelanowej klatce, lśniącej zorza na moim stęchłym i zgniłym, burzowym niebie.

Zaklinam się, że nie chcę Vincentii, dzieci, domu, niczego może nie być, poza (fałszywym) srebrem.

 

***

 

Śluz Doriany jest kwaskowaty i szczypiący w język, niczym cukierek… nie pamiętam nazwy, ale były takie, oblane czekoladą, słodycze-kartacze ze strzelającą gumą balonową w środku. Pewnie nadal są.

Nie znosiłem ich za dzieciaka, teraz — jak podejrzewam — też wykrzywiłoby mi gębulę na drugą stronę, gdybym musiał possać i pożuć choćby jedno takie paskudztwo.

Za to ona… urocza i wygolona, różowiutka,,, aż uśmiecha się do mnie wygolonymi wargulami, otwiera je i zamyka. Pulsuje z podniecenia.

Dygoczę cały, odmawiam na klęczkach jedyną modlitwę, jaką w całości umiem. Wiem — bzdetne porównanie, ale nie sposób, po prostu nie da się uniknąć patosu opisując tę tutaj, srebrno-różową landrynkę z pastelowej, barwionej plakatówkami rtęci.

Klejnocik mój kochany, koronny, po prostu... regalia.

 

***

 

— Wypierdalaj...!

Gliniany wazonik w słoneczniki nagle dostaje skrzydeł, wzbija się do lotu, dosłownie o centymetry mija moją głowę, po czym kończy żywot roztrzaskany o kuchenną ścianę.

Zaraz za nim frunie garczek po makaronie, nieumyty, deska do krojenia, blaszane miski.

— Ale jesteś chujem! Wynoś się! No — na co jeszcze czekasz — na oklaski, ty kurwo męska, patusie pierdolony? Ja przynajmniej uczciwie zarabiam, a ty, łajzo, śmieciu…?! — Andżelika buzuje, kipi wściekłością. Nigdy nie widziałem jej zdenerwowanej, a co dopiero w takim amoku.

Szaleje z zazdrości o Dorianę, o wyimaginowaną postać, pacynkę bełkoczącą jak Violetta Valery z Traviaty, albo jeszcze patetyczniej. Włamała się, gdy akurat spałem, do moich myśli, cholerna hakerka — i to chyba koniec, już po związku, nie wybaczy tych nieważnych i śmiesznych…

Zostaję wyrzucony, z hukiem, z legowiska. Mam wracać, skąd przyszedłem, do obszczanej nory i więcej się nie pokazywać na oczy. Won i jeszcze raz — won.

Wrzeszczy, moje kochanie, o zdradzie duchowej, o bydlakach, facetach, którzy wszyscy są tacy sami, wiecznie im mało jednej dupy, a jak nie mogą sobie znaleźć następnej, to ją wymyślają, na bezczelnego.

...trochę to szczeniackie z jej strony, ale rozumiem.

…głupią, dopitą w połowie puszkę Szlacheckiego supermocnego mi wyrywa z dłoni, bo to tez jej, ona kupiła, chcę pić? — mogę iść, pracować jaki ona. Na pewno znajdą się chętni, choć z drugiej strony — na takiego żula…

 

Zasypiam na zimnej parkowej ławce, wręcz przymarzam do niej.

Znów straciłem dom. Który to już raz…?

Stromy zjazd w dół, skok na bungee bez liny, upadek na samo dno.

Układam wiersze w półśnie, rymuję o niesprawiedliwości losu. Wraca mi się do świata wizji, bo tam jest mi, od jakiegoś czasu, najlepiej.

Przedzieram się przez się przez palisadę granitowych stalówek, otwieram oprawione w cielęcą skórę wrota-okładki tomiku protest-liryków, anarchopunkowego kiczu. Zapuszczam bokobrody i wieszczę.

Przychodzę, przyczołguję się do Demiurgii. Fajnej laski. Mojej mlecznej siostry. Dziwki, królewny, niezłej dupy. Jest, czekała. Czyhała.

Czytam wiersze zapisane na jej skórze, ostrożnie, by nie uronić z języka choćby jednego słowa.

Spadam. Podbrzusze. Lecę głębiej. Ostatnie zwrotki kłują.

I znów mam dla siebie całą Dorianę; łaskawie pozwala, bym zdarł z niej poprzednie imiona, męskie i kobiece, zatarł myśli o miejscach, w których była… z tymi tam… tu..

Wnikam w nią, powiększa się srebrna, miłosna demencja.

Ścieram wilgotną gąbką wszystkich Maćków, Tomków, Anki, Georginy, Witków, Gniewków, Ryśków.

Sukkubia zapomniała o moich poprzednikach i następcach, liczyłem się ja i tylko ja.

Czas znowu zaczął się rozciągać, niczym — nie przymierzając — guma do żucia.

Para kloszardów-natchnieńców bez grosza przy dupach, łaziciele, egzaltanci.

 

Każdej niedzieli — bo w ciągu pół godziny mojej parkowej drzemki minęło ładnych parę tygodni — wybieraliśmy się na polanę

 

Malowniczość, nieczytelność: las kipiał srebrem Doriany, ciągle zachodzące słońce było naszą, świecącą przy łóżku, nocną lampką.

Leżeliśmy w zielonej pościeli, a wszystko wokół było jak z obrazu Bosha, albo Memlinga. Nasz własny Sąd Ostateczny!

Tłuste, olejne farby rozgrzewały się do czerwoności.

Zmierzch, spękane niebo, drżące gwiazdy wiezione na, kołyszącym się na wybojach, srebrnym wozie.

W jeziorach, na bagnach i w studniach, na okolicznych mokradliskach topielice nuciły jej imię, na lirach, harfach, cytrach, piszczałkach i drewnianych organkach wygrywały je strzygi, dziwożony i kosmate, pocieszne czarciki.

Hosanna, Hosanna, niosło się w powietrzu, po czym, okrążywszy całe województwo, wracało jako ,, Doriana, Doriana".

Świat wywróciłem się na drugą, spodnią stronę, wypełnił się Sukkubią.

Jej brwi stały się Łukiem Triumfalnym, każdy paznokieć Tłuste, olejne farby rozgrzewały się do czerwoności, wieżą Eiffla, zęby Tłuste, olejne farby rozgrzewały się do czerwoności, piramidami.

Budzącym największy zachwyt, Dziewiątym, Cudem Świata były Wiszące Ogrody Doriany, jej herbaria, girlandy srebrnych włosów.

Ona — przewyższająca o pięć metrów Burdż Chalifę,

istorta-termitiera, Wieża Babel, w której mieszkali Grecy, Macedończycy, Włosi, Gruzini, Wizygoci; niekompletna, wiecznie niedokończona, niczym Sagrada Familia.

Dopełniana i istniejąca najgłębiej, najbardziej, najdosłowniej i najdosadniej — wyłącznie podczas kontaktu z mężczyzną.

...i mam tę zajebistą frajdę, pękam z dumy, że znów trafiło na mnie, ja, żul, lump, jestem tym szczęśliwcem, brakującą, pożądaną częścią składową.

Zapanował pandorianizm, w każdym zakątku można było poczuć jej esencję, spotkać, zostać dotkniętym, objąć tą, której przecież nie ma i nigdy nie było.

Niebo lśni srebrem wysokiej próby, wiatr niesie woń fiołkowych, dosyć tanich perfum Doriany (nawet ona, jak się okazuje, musi oszczędzać, tak chujowe czasy nastały).

Podniesiony głos Demiurdżycy mojej najukochańszej powoduje erupcje podwodnych wulkanów.

Spod jej ręki wyszły wszystkie dzieła sztuki: wypięte poślady rzeźb dyskoboli i biblijnych Dawidów, obrazy, na których Guerniki, bombardowane paletą lodu, dziesiątkami chłodnych barw, przeistaczają się w kompletny chaos; ona była i jest w mikroskopijnych cząsteczkach kurzu, źdźbłach trawy, zwierzęcej ślinie, sztucznych nawozach, pije denaturat z bezdomnymi Słowakami w tym samym czasie odbierając Pulizera za reportaż o katastrofalnych skutkach suszy w Wenecji, Pokojową Nagrodę Nobla za opóźnienie (co prawda o parę minut, ale zawsze lepsze tyle, niż nic) ataku Wszechrusi na Polskę.

Jest ociekającą srebrem, drugą, ukrytą pod ziemią licheńską bazyliką, ozdobą na własnym ciele, barokowym przepychem, kiczem i wzniosłością. Życiem, śmiercią i stanami pośrednimi, jak, dajmy na to, moja wegetacja.

 

***

 

Czasami bawimy się w sztukę,

Doriana przeistacza się w Boga z filmu Begotten, pozbawiała świat kolorów innych, niż czerń i biel zmienia go w kadr surrealistycznego obrazu.

Zakładała białą, przybrudzoną maskę, a ja przywiązywałem jej ręce do staromodnego wózka inwalidzkiego o wielkich kołach, dawałem do ręki dobrze naostrzoną brzytwę.

Szarpiąc się konwulsyjnie, kochana wariatka rozpruwała brzuch, wyciągała na wierzch żołądek, resztę flaków i dziabała, szatkowała je. Liny wrzynały się w nadgarstki, krew tryskała po ścianach rudery — bo znów wróciłem do opuszczonego domu (na szczęście nie zalęgli się w nim inni bezdomni, nie zasiedliły go inne ludzkie parchy).

Po paru długich chwilach udawała, że umiera, kompletnie wypatroszona.

Zgrywała bardziej martwą, niż w istocie jest.

Z krwi i odbryzgów, posiekanych podrobów tworzyłem się ja, żeńskoosobowy, kobiecy, ja — Matka-Ziemia.

Niekiedy wkładam widelce do nozdrzy i odgrywam Kanibalizm Jesieni. Doriana zmieniała barwę skóry na zieloną, z nóg wystawały szuflady, ja — oblewam się benzyną i robię za płonącą żyrafę, to znowu całuję poszatkowaną bąbelkami Dorianę Sferyczną, tańczymy na szczudłach, kusimy Świętego Antoniego złotymi pałacami.

 

Albo — znów literacko: Matka Doriana od diabłów, której imię, imię róży (sic!) jest ukryte w tekście średniowiecznego manuskryptu,: malarska Salvadoria mundi władająca niepodzielnie światem, nosicielka wszelkich możliwych chorób i jednoczesne panaceum, trucizna i odtrutka, to znowu — burzycielka, wszechdestruktorka. I, chwilę później — znów Demiurgia, sprawiająca, że wszystkie żarówki, świetlówki świata emitują tylko jej bioluminescyjny blask, a po ulicach mogą jeździć tylko srebrne mercedesy W123 (prowadzenia aut w innym kolorze — zabronione pod karą śmierci!).

 

***

 

Wiem, jak kuriozalnie to brzmi, ale… zaczynają mnie otaczać, osaczać… sztuczni papieże. W mieście smętnieją, siedzą na tronach, albo garbią się na postumentach, ślepią ponuro z cokołów trzy pomniki Ojca Narodu (powinni mówić — Narodów, jego wyznawcy, po co się ograniczać!), Ojca Watykańskiego, Ojca Wszystkich Ojców (mało trafiona nazwa, przecież podobno był bezdzietny, ten tam…).

Od czasu do czasu ktoś przyklęknie, postawi znicz, przeżegna się, albo ukłoni (sic!) przechodząc obok pomnika.

Posągowa gębula zdaje się wtedy cieszyć, uśmiechać, niektórzy twierdzą, że mruga — tak — puszcza oczka do "fana".

 

Tendencja wzrostowa utrzymuje się w całym kraju, Polacy klerykalnieją na potęgę, więc za parę lat — pewne! — będzie ich w naszej mieścinie ze dwa razy tyle, wierni — z publicznych środków, z pieniędzy zebranych podczas internetowych i parafialnych zbiorek — postawią kolejnych Najjaśniejszych Ojców Sprawiedliwości.

Jak znam życie, podczas procesji wielkanocnych, bożonarodzeniowych, podczas odpustów, rocznic urodzin, czy śmierci Największego z Polaków, całe hordy betonowych trupów będą przetaczać się po ulicach na — ciągniętych sznurami przez moherowyh dewotów — paleciakach. Miasto stanie się jedną, wielką kalwarią.

 

…wiem, że nudny jestem z tym swoim antyteizmem, zapiekłą i nigdy niezrealizowaną (za mało odwagi? E tam, po prostu nie chcę trafić do pierdla za taki bzdet; jak już iść siedzieć, to za konkretne przestępstwa: kradzież wódki w supermarkecie, napad, gwałt…) chęcią niszczenia religijnych symboli, dzieł sztuki, palenia kościołów, odklerzania świata, ale… jak bym utrącał te spiżowe, brązowe, puste w środku łby — aż by piuski spadały…

 

***

 

Czuję, że kontakt z Dorianą ma negatywne skutki dla zdrowia. Psychicznego.

Od wschodu, spopielając na siwo drzewa nadciąga starość.

Latarnie przybierają kolor nieba, świecą na szaro, w biurach, bankach i szkołach komputery pracują coraz wolniej, prywatne — w ogóle odmawiają posłuszeństwa.

Szyldy wyblakły, większość sklepów — albo remanent, albo ciągnący się w nieskończoność remont, stare ogłoszenia odpadają od słupów. Kruszy się klej. Krew w ludziach stygnie. I również się kruszy.

Komunikacja miejska zamarła.

Neony wyblakły, w starych ogłoszeniach stygł klej.

Gdzieś na dnie ponurej aury kryje się zapowiedź samobójstwa, ledwie dostrzegalna, zwodnicza, fałszywa myśl „uciekaj!”.

Obrzydliwa deprecha kładzie się na człowieku, jest jak liżąca potwarzy trędowata kurwa (nie znam tego, oczywiście, z autopsji, to tylko szczeniacka metafora, he, he).

 

Tak nie daje się żyć, nie pomagają nawet najsilniejsze antydepresanty (wóda, wino, nie mam przecież prochów od Vincentii, dawno je zużyłem, zeżarłem).

Słońce, tylko ono może wybawić otoczenie, świat, mnie od pluchy.

Tymczasem ono, za sprawką czarów Sukkubii znowu gdzieś spierdoliło („gdzie jest słonko, kiedy śpi?”).

 

***

 

Jeszcze jedno obrzydliwe truchło, grubszy, niż jego żywy odpowiednik, otyły wręcz, garbaty krasnal — teraz dobre! — z ciemnego szkła, papież przydrożny.

Prawa łapa wyciągnięta w geście pozdrowienia (kogo?). A może on salutuje (komu?)?

W oczach jarzą się maleńkie lampki. Pomnik z ledowymi ślepkami.

Rozdęty pychą, karłowaty cudaczny ludzik, kingkondżek, kudłaty stworek rodem z krainy Hobbitów (pofałdowana sutanna uberhierarchy wygląda jak futro). Musieli go ustawić tej nocy. Czemu czają się, robią to niejako cichaczem, po kryjomu, żeby było jak najmniej świadków, nie odsłaniają szkarady z pełną pompą, celebrą, nie odbywa się to w obecności dziennikarzy, z przecinaniem wstęgi, uroczystym zdejmowaniem okrywającej monument płachty? Czego się boją — niezadowolenia obywateli, krzyków, protestów? Przecież większość lokalsów to dewoci, których cieszy kolejny papa.

To już epidemia czarnej, sutannowej ospy, niedługo każdy dzień zostanie ogłoszony Dniem Papieskim, całe miasto będzie przykryty kopułą wielkiej, nowo wybudowanej bazyliki pod wezwaniem Serca Wojtyłowego.

Mam tego dosyć tej plagi, czołobitności, peanów, jakie od dwa tysiące piątego wylewają się co jakiś czas z mediów.

Rozglądam się za kamulcem. Nie ma, więc wyrywam kosteczkę chodnikową. Celuję w ślepia. Za tyle lat kłamstw, zbigocenie moich współplemieńców, przewodzenie tej hałastrze, gdzie co piąty to pedofil, za… za… Trzask. Twarz „tatula wszystkich Polaków” pęka, sypią się iskry.

Wiem, że rejestrują to kamery miejskiego monitoringu i nie uniknę kary, nie beknę za zwykły wandalizm, katopolicjanci zgarną mnie za obrazę uczuć religijnych — ale mam to kompletnie w dupie.

Kamienica. Pełznę po schodach, wolno, jakbym dźwigał na plecach spory meteoryt (była taka, słynna swego czasu rzeźba — papież przewrócony i przygnieciony właśnie meteorytem; podniosły się głosy oburzenia, jak tylko ją wystawiono w Zachęcie, paru posłów — tak — posłów! — rzuciło się nawet rzeźbie na ratunek, by odwalić głaz z postaci przedstawiającej świętego ojca). Na klatce schodowej cuchnie kocimi szczynami.

Otwieram drzwi. Wróciłem do mieszkania Andżeliki. Nie ma jej, wyszła, pracuje, jest w odwiedzinach u „sarenki”, lub załatwia sprawy związane z pogrzebem, może sama umarła, albo w ogóle nigdy nie istniała.

Siadam na łóżku. Ściemnia się, za oknem zaczynają wyć syreny. Godzina milicyjna. Z głośników słodkie głosy popowych wokalistek (cholerne kolaborantki!) jak mantrę powtarzają komunikat nakazujący pozostanie w domach; to czas modlitwy, zadumy, nie wolno włóczyć się bez celu po ulicach.

Czarnymi wołgami, czajkami i warszawami jadą powoli źli, bardzo źli ludzie. Patrolują miasto w poszukiwaniu wywrotowców, którzy mają na tyle głupiej, straceńczej odwagi, by śmieć nie zastosować się do nakazu.

Jutro w mieście przybędzie kolejny krzyż papieski, lub pomnik. Albo dwa. Szklanemu wodzowi wprawią nową, czerstwą, swojską twarz, jeszcze lepiej wyrażającą jego światłe myśli. Pały rozlezą się po melinach, będą przetrząsać opuszczone rudery, zaglądać do studzienek kanalizacyjnych w poszukiwaniu wandala, niemal mordercy pomnika — bo przecież zrobić coś tak koszmarnego to prawie popełnić zbrodnię (swoją drogą — czemu jeszcze nie siedzę, nie zwinęli mnie na gorącym uczynku?).

Chmury będą tak samo szare, smutne, jak dzisiaj, niebo tak samo będzie się kleiło do podeszew.

 

Podnoszę się. E tam: nędzne kilkanaście złotych, resztki kieszonkowego, jakie zostało z dawnych, vincentiańskich czasów.

I nachodzi mnie myśl: wyjechać, jak najdalej!

Przeniknąć jakoś, nie dać się zatrzymać łapsom z policji, ani straży miejskiej, uciec w świat, od Andżeliki, tego zadupia, zimnej ławki, na której omal nie zamarzłem śniąc pompatyczne bzdury o Dorianie. Wsiąść do pociągu byle jakiego, spierdolić w długą. Na wielką, zimową majówkę(nie sądzę by ktokolwiek, włącznie z synoptykami, orientował się, jaki mamy miesiąc, jaką porę roku).

 

***

 

Przedział. Tuf, tuf, tuf — w klekoczącej krypie, pudle na żelaznych kółkach.

Lepkie od brudu siedzenie, cętki na odbiciuskładające się w napis "PKP". Litery — jak ze smalcu.

Naprzeciw mnie, w kącie majaczą dwie postacie, ludzkie grudy obrysowane cieniami, bulwy.

Matka i synek, około trzyletni. Oboje z tobołami.

Chłopiec miesił w dłoniach szarą plastelinę. Wszystkie kolory zmieszane, złączone w jeden. Nie przypatruję się, bo i nie ma właściwie komu. Ludzie, zwykli. Normalsi.

Nagle, kątem oka, dostrzegam anomalię. Kieruję wzrok i z przerażeniem — bo zaskoczenie to mało — stwierdzam, że z chaosu zaczął się wyłaniać najprawdziwszy, mały... wszechświat.

Nie mam na myśli jakiegoś modelu, wyobrażenia, marnej imitacji; był to najprawdziwszy kosmosik: konstelacje wielkości jednej piątej paznokcia, pyłki- planety.

Kręciło się to, wirowało w powietrzu, rozognione, skrzące się, ciemne, mroczne, świetliste, pachnące spalenizną. Drgało, żyło po prostu, nieopatrznie wprawione w ruch.

Stwórczyk uśmiechał się z zakłopotaniem patrząc na swoje dzieło. Nie wiedział, czy cieszyć się, być dumnym, czy się zawstydzić. Gapiłem się, oniemiały, jak cielę na malowane wrota.

 

Nagle nadeszło nieszczęście. Jego tłusta matka (zgroza — młoda kobieta, a tak zapuszczona, zapasiona) odwróciła pękatą głowę, spojrzała na cud pulsujący w rączkach syna.

— Przestań zachowywać się jak bóg! — warknęła.

Malec posłusznie, bez słowa, choć z lekkim ociąganiem, zdusił swój kosmosik, zmiął go w kulkę, tę — rozpłaszczył. I zniknęło, dziwo.

Nie został chyba nawet atom, wszystko wessało się do środka, wsiąkło w przestrzeń. Apokalipsa w wykonaniu trzylatka. Na moich oczach.

Chłopiec posmutniał, skarcony za tę osobliwą zabawę. Zwiesił głowę, nie mazał się, nie płakał, ale widać było, że przeżywa całą sytuację. Jego policzki płonęły.

Wraz z matką wysiadł na następnej stacji.

 

***

 

Nie wiem, gdzie mnie nosiło, czy naprawdę jechałem pociągiem.

Może zamiast tego poszedłem na złomowisko, by szukać wśród wraków, wymarzonego merca, liczyć, że jest gdzieś, rozebrana, oszabrowana i przygnieciona innymi wrakami, absolutnie nie na chodzie i nie nadająca się do naprawy, ale za to tania „beczka”, sto dwudziestka trójka, którą będę mógł kupić za psie pieniądze — a cała historia z parolatkiem była jedynie wytworem wyobraźni? Cholera wie.

Ocknięcie się na wycieraczce. Wiadomo, gdzie.

Smród kocich sików. Pukam, skomlę. Wpuść. Proszę, wpuść.

Nad ranem zjawia się wybawicielka. Patrzy w oczy, pojmuje wszystko. Bez słowa otwiera drzwi.

Wpełzam na kolanach, jak pątnik, pokutnik. Skurwysyn marnotrawny.

Andżelika nie jest istotą ludzką. Ani nawet anielicą.

Jej dobroć, altruizm, irracjonalne tolerowanie mnie nie dadzą się opisać. Nie da się też wystarczająco za nie podziękować., ubrać w słowa uczucia wstydu, przywiązania, jakie żywię… do… Trzeba klęczeć, łasić się, wić, przepraszać.

 

Musowo zdobyć się na bezczelność, mieć odwagę prosić o jeszcze, krzyczeć, szeptać, ze chwilo, kurwa mać, trwaj!

 

***

 

Złoty Chłopiec znów się zwidział. W dodatku — gdzie! W łazience! Myłem się akurat w postawionej na sedesie miednicy, gdy wyrósł, nieoczekiwany, nieproszony, pod umywalką. Z zawiązanym w gustowną pętelkę sznurem w ręku.

— Umiałbyś się, w razie czego, obchodzić z bronią? Wiesz: naładować? Bp pociągnąć za spust — to każdy durny potrafi… Wyobraź sobie odtwarzany z płyty śpiew egzotycznych ptaków, gromnice nasączone olejkiem paczuli, deszcz uderzający o politurę trumny pomalowanej w orientalne wzory… Albo jak muskają cię, głaszczą płomienie. Delikatne pieszczoty, potem — urna w kształcie butelki whisky.

— Co ty w ogóle... pierdolisz...?

— Suicide is painless. Znasz, taka piosenka... Nie namawiam, zrobisz, jak zechcesz, twój wybór, ale ja bym na twoim miejscu dłużej sie nie zastanawiał. Na co czekać...?

- Zamknij ryj! — biorę wymach, zamach, kopię. Powietrze. Rozwiał się gnojek, zanim zaliczył spotkanie z moją girą.

 

***

 

Kolejny dzień spędzam przed tiwi. Jestem spłukany, nie ma mowy o nachlaniu się. Na cenzurowanym, podczas okresu próbnego, warunkowego, nie mogę liczyć na kieszonkowe. I tak — dobrze, że znów przyjęła… choć nie byłem niczemu winien, nie panuję przecież nad swymi wizjami (weź to wytłumacz heterze!) — musiałem się nabłagać, naprzepraszać, by choć spróbowała odnowić relację, pobyć parę dni, może — miesięcy, zamieszkać z bezdomnym lumpem, takim miłym dupkiem, który potrafi tylko zdradzać, mordować… to nic, że w myślach…

 

Siedzę otoczony stertami srebrnych krążków. Płyty CD, głównie z nie dającym się słuchać Połomskim, Wodeckim, Santorką (sąsiadka z mieszkania obok zmarła, a córka postanowiła się pozbyć matczynej płytoteki; wziąłem, sam nie wiem, po co, m nie mamy odtwarzacza, nawet najprostszego discmana, chyba z oszczędności i szacunku do rzeczy, w myśl zasady potrzebne- niepotrzebne — jak dobre — bierz, nie oglądaj się.

Bawię się pilotem, skaczę po kanałach. Palę. Papierosy, od lat konsekwentnie drożeją. Rzuciłbym, ale to jedna z niewielu przyjemności...

Chociaż jestem bezrobotny, popadłem w rutynę, siakiś nieróbczy kierat. Każdego dnia to samo: fajki, kawa, muzyczka w radiu, drobne kłamstwa, komplementy, szczere, podśpiewywanie przy goleniu, karaoke przed lustrem.

I znów — przed ekran, aż oczy zaczną boleć. A na nim: TV Market, ceny promocyjne, przecenione badziewie, sportowe motocykle jeżdżące jeden za drugim, w kółko, pogoń dobrego bohatera za złym, albo na odwrót, łzawe pożegnania umierających doktorów Lubiczów, Dionizych Złotopolskich, reklamy, znowu — telenowele, pachnące naftaliną romansisła, w przerwie — oczywiście — reklamy: mycie podłóg, zębów, odkamienianie muszli klozetowych, pozbywanie się trądziku, zajadów, upławów, artretyzmu, poprawianie pamięci, żarcie batonów, dzieci drące ze szczęścia mordy, bo mama kupiła czekoladowe kuleczki Nesquik, wymuszone uśmiechy, rozjaśnianie cery, wybielanie zębów, kolejne szczeniaki z mordami zapchanymi kuleczkami Nesquik, sprężone powietrze w aerozolu, w żelu, w sztyfcie, w butelce z przekreślonym królikiem i napisem „Not Tested On Animals”, źródlana, gazowana krew, kup, jeśli masz za mało własnej, półlitrowe flachy śliny marki Nałęczowianka, kup, jeśli ci brakuje, zużyłeś całą plując na znienawidzonych polityków, kupuj, kupuj, kupuj.

Przełączam na MTV. Z głośników pudła zaczyna bębnić muzyczka. Długowłosy koleś wypluwa struny głosowe. Koncert unplugged, ale on chyba tego nie załapał, tak jest naćpany.

Yassin Cobain -al Marduk, z zespołu Iron Nirvan. Uwielbiam jego wokal.

„Load up on guns, and bring your friends, and mum, and dad, and president…”

Powieki mi ciążą. I spotykam go, w trwającym sekundę śnie na jawie. Chodzimy po moich myślach, jak po linie nad przepaścią. Układam mu teksty, niech ma, bierze, nagra, za free, a on doskonali mnie w alkoholizmie, uczy dłuższych ciągów. Słucham wykładu o wyższości pryty nad „dyktą”.

Zna się, skubany. Prawdziwy z niego mentor, gladiator zaprawiony w bojach z procentami.

O dragach — nie chce rozmawiać. Nie ma przy sobie, a więc nie poczęstuje niczym ciekawym.

Trudno.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania