Poprzednie częściKról – prolog

Król – rozdział 1

Oprzytomniał, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Głowa bolała go niemiłosiernie jak po mocnym uderzeniu. Potrzebował paru chwil, by zacząć znowu poprawnie odbierać bodźce z otoczenia. Leżał w krzakach, czując drapiące go gałęzie i kłujące igły, po prawej stronie widział za to miękki mech, na którym wylądowały jego nogi. Zamrugał szybko, by pozbyć się z pola widzenia mroczków. Napiął mięśnie, chcąc podnieść głowę, co poskutkowało paraliżującym bólem w karku, ramionach i szyi. Potem uczucie rozrywania rozniosło się na całą powierzchnię ciała aż do stóp. Zatrząsł się odruchowo i jęknął przeciągle wbrew swojej woli.

Po przeminięciu pierwszych fal bólu zaczerpnął dużo powietrza i zdołał podnieść się na łokciach. Wtedy dopiero ujrzał, co się z nim stało: cały brzuch miał we krwi, białą koszulę rozszarpaną jakby wielkimi pazurami, a nogę spuchniętą i poharataną zapewne przez gałęzie. Uniósł głowę, zaciskając powieki i zęby, by z gardła nie wydobył się żaden dźwięk, każdy odgłos mógł bowiem zwabić leśne zwierzęta i inne bestie. Nie miał pojęcia, co może czaić się w nieznanym mu otoczeniu i wolał się nie przekonywać. Powolutku wykonywanie ruchów stawało się coraz mniej wymagające, wydawałoby się, że najgorsze męki towarzyszące poruszaniu się już za nim, jednak przy każdym oddechu czuł palący ból w brzuchu.

Mimo kompletnej dezorientacji oraz nie do końca trzeźwego umysłu, musiał podjąć decyzję, co ze sobą począć: nie ruszać się stamtąd, poddając się pod dyktando swojego ciała i losu, krzyczeć o pomoc czy spróbować się podnieść i ruszyć przed siebie? Każda opcja była tak samo ryzykowna i niebezpieczna. Znajdował się w środku gęstego lasu, tak bujnego, że promienie słońca ledwo przebijały się przez korony drzew. Pozostanie biernym zapewne nie przyniosłoby żadnych efektów – nikt nie będzie szukał młodocianych chłopaków w krzakach z dala od jakichkolwiek ścieżek czy osad. Istniało też ryzyko, że nieświadomie straciłby przytomność. Krzyk mógłby zwabić wszelkie niebezpieczeństw od bandytów po potwory – ta opcja wydawała mu się najgorsza ze wszystkich możliwych, zdecydował się więc przemóc i wybrał ostatnią, czyli pójście dalej w głębię lasu. Być może w trakcie zrobi sobie jeszcze większą krzywdę i zada ból, a może padnie ze zmęczenia na twarz, ale nie będzie czuł się winny wobec samego siebie, bo przynajmniej spróbował się uratować. Zdawał sobie sprawę, jak niewielką miał szansę na napotkanie w dziczy jakiegokolwiek człowieka lub innego rozumnego stworzenia, a co dopiero takiego, którego wyciągnęłoby pomocną dłoń. To nie tak proste. Nie ma nic za darmo, a on nie mógł dać nic od siebie, przynajmniej nie w takim stanie.

Niezgrabnie usiłował podnieść się wyżej, oddychając szybko i płytko. Ślizgał się na mokrym i miękkim podłożu, co nie ułatwiało mu zadania, a jedynie dostarczało dodatkowej frustracji. Zagryzał zęby, żeby nie krzyczeć, i miał wrażenie, że zaraz mu się pokruszą przez zbyt silny nacisk. Skupiał się na tym, by zminimalizować ruchy chorej nogi i poranionego brzucha. Trzema sprawnymi kończynami zaczął odpychać się w stronę najbliższego drzewa, żeby móc oprzeć się na czymś stabilnym przy wstawaniu, co uznał za połowę sukcesu. Uczepił się palcami wnęk w pniu drzewa tuż przy swojej głowie i starał się powoli i jak najmniej boleśnie stanąć na nogi. Brzuch rwał go niemiłosiernie, czuł jak stróżki gorącej posoki ciągle spływają i wsiąkają mu w spodnie. Rany rozerwały się na nowo.

Przy podciąganiu się na szorstkim pniu nie powstrzymał się od syku złości i bólu. W końcu jednak udało mu się całkiem stabilnie stanąć i utrzymać w tej pozycji, choć z lewej nogi miał niewielki pożytek. Splunął krwią, która napłynęła mu do ust i rozejrzał wokół.

Las.

Urodziwy i gęsty, ale zapewne bardziej niebezpieczny, niż sobie wyobrażał. Być może przyjdzie mu w nim umrzeć, to bardzo prawdopodobne, ale nie chciał przed śmiercią mieć do siebie wyrzutów, że nie próbował, że pozostał bierny, że stchórzył.

Powłócząc nogą, powoli i ostrożnie przesuwał się od drzewa do drzewa. Kosztowało go to mnóstwo energii i wysiłku, ale przynajmniej parł na przód. Starał się nie myśleć o tym, co robi i że ledwie daje radę iść. To tylko potęgowało jego katusze.

Ściemniało się coraz bardziej. Gdy to zauważył, chciał wzmóc tempo, ale niesprawna noga i inne urazy mu na to nie pozwoliły. Opadał z sił, a jeżeli miał zdziałać cokolwiek, to jeszcze przed nocą. Po zachodzie słońca lasy nie stwarzają nawet pozorów bezpiecznych miejsc. Niewątpliwie zamarzłby ubrany jedynie w lekkie spodnie i koszulę, nawet gdyby udało mu się rozpalić ognisko. Mógł tylko liczyć na uśmiech losu równoznaczny z napotkaniem jakichś życzliwych stworzeń. Szedł w stronę, gdzie gąszcz wydawał się przerzedzać, ale ku jego rozpaczy, nigdzie nie dojrzał żadnych ścieżek ani jakichkolwiek śladów ludzi.

Promienie słońca już niemal nie przedostawały się do lasu. Powinno go to zmotywować do żwawszych ruchów, ale z każdym krokiem stawał się coraz słabszy, każdy oddech i kiwnięcie palcem wymagało więcej trudu niż poprzednim razem, coraz częściej musiał przystawać na chwilę odpoczynku. Do oczu napłynęły mu łzy bezradności, ale szybko przetarł je drżącą dłonią całą ubrudzoną, ulepioną zakrzepłą krwią i podrapaną przez kłujące krzewy.

W końcu lasem zawładnęła całkowita ciemność. Stracił czucie w nogach i padł najpierw na kolana, potem na twarz z wymalowanym na twarzy okropnym grymasem. Przez chwilę przed oczami miał tylko mrok, ale potem zobaczył coś małego, skrzącego się w oddali pośród drzew. Czy to jego wyobraźnia płatała mu figle, czy to może przysłowiowe światełko w tunelu, w stronę którego idzie się po śmierci? A może naprawdę było to światło pochodzące z samotnego domostwa?

Podniósł z ziemi głowę, co poskutkowało kolejną paskudną salwą bólu. Znowu wypluł nagromadzoną w ustach krew i wykorzystał resztki sił, by na całe gardło zawołać o pomoc. Od razu po tym stracił przytomność.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania