Poprzednie częściKroniki Fehnyi #1

Kroniki Fehnyi #8

Nadal uważam, że to niepotrzebne i bardzo nieprzemyślane działanie, a zatem bar­dzo w twoim stylu — stwierdził Raphael z niewyraźną miną, siedząc na starej komo­dzie w głównym pomieszczeniu bunkra.

Od jego odkrycia minęły równo dwa tygodnie. Ani jeden z przyjaciół w tym czasie nie próżnował, Raphael zajmował się bowiem badaniem dalszych części schronu i częściową naprawą oświetlenia, Xavy natomiast rozwijał nowe znajomości i korzy­stał z życia.

Do rzeczy odkrytych przez Raphaela należały dwa mniejsze pomieszczenia, któ­rych stan był nieco gorszy, zawierały jednak pokaźny skład mebli i innego tego ro­dzaju rzeczy. Chłopak przeniósł to wszystko do głównej sali, dzięki czemu mieli te­raz na czym siedzieć, a nawet przy czym jeść, bowiem pośród rupieci znalazł się tak­że stary, dębowy stół. Przejścia do dalszych części bunkra zamykały albo zabaryka­dowane na wszystkie możliwe sposoby drzwi, albo zawalone ściany, więc Raphael skupił się na prowizorycznym remoncie salonu, jak nazywał największe z pomiesz­czeń. Zaczął od oświetlenia, a że materiałów mu nie brakowało na suficie salonu już po tygodniu zawieszone były lampy. Niewielkie, ale dające wystarczającą ilość świa­tła, tak że nie były już potrzebne latarki. Kiedy już oświetlenie jako tako działało, bunkier stał się całkiem przytulnym miejscem do siedzenia. Raphael próbował jesz­cze odnaleźć jakiekolwiek mechanizmy, które otwierałyby główne wejście, jednak albo nie znajdowały się one w dostępnych pomieszczeniach, albo ktoś je już dawno zdemontował. Musieli więc używać póki co metalowego włazu i drabiny, jednak nie przeszkadzało im to.

Xavy za to powiększył grono znajomych o dziewczynę imieniem Rosa i poniekąd jej przyjaciółkę Lotte, o której mu opowiadała. Z informacji jakie otrzymał Raphael wynikało, że kilka razy rozmawiali, jednak nie wyciągał z przyjaciela żadnych kon­kretnych szczegółów.

Rosa była w wieku Xavyego, to jest miała szesnaście lat. No, prawie, Xavy wspo­minał coś o jej urodzinach za miesiąc, czy dwa, ale Raphael nie słuchał go wtedy zbyt uważnie. Miała proste, czarne włosy sięgające mniej więcej do połowy pleców i duże, smutne oczy tego samego koloru, tak przynajmniej wynikało z opowieści przy­jaciela. Raphael starał się sobie przypomnieć, czy widział kiedyś taką osobę, bo był pewien, że znał całą okolicę, jednak nie odnalazł w pamięci dziewczyny pasującej do tego opisu. Rosa zatem albo nie mieszkała w sąsiedztwie, albo przybyła tu stosunko­wo niedawno.

Jej przyjaciółka natomiast, Lotte, wydawała się Raphie znajoma, nie wykluczał więc możliwości, że widział ją kiedyś osobiście. Niemalże białe włosy, wraz z jasno­niebieskimi oczami i chudą twarzą, stanowiły komplet, który wyróżniał dziewczynę spośród innych ludzi. Chłopak miał zresztą wybitną pamięć do twarzy, nawet jeśli nie były one zbyt charakterystyczne.

Xavy wydawał się być zafascynowany pierwszą z dziewczyn; gdyby Raphael nie powstrzymał przyjaciela, opowiadałby mu on o niej przez kilkadziesiąt minut. Rapha wolał poznawać ludzi osobiście i w zdecydowanie bardziej obiektywnym świetle, był więc póki co nastawiony z lekkim dystansem do obu mieszkanek Stolicy.

— Mówię ci, że można jej zaufać — uspokajał Xavy. — Byle kogo bym nie zapra­szał do naszego znaleziska, w końcu niecodziennie znajduje się stary opuszczony bunkier w swojej najbliższej okolicy, nie?

Raphael skinął parę razy głową, jednak wyraz jego twarzy pozostał niezmienny, mocno sugerując co chłopak myśli o zapraszaniu w swoje progi nieznajomych. Nie­zależnie od ich urody czy charakteru.

— Dobrze się czujesz człowieku? — spytał go wprost, gdy Xavy po raz pierwszy powiedział mu o Rosie i o zaproszeniu jej do bunkra. Co gorsza, zgodził się już także na wizytę przyjaciółki. — Od kiedy to, jeśli można wiedzieć, zawiadujesz tym bun­krem w pojedynkę, że decydujesz kogo wpuścić. Może niedługo ja sam tam nie będę mógł wejść, a ty… no… z kimś tam… siedzieć będziesz.

— Daj spokój — odparł beztrosko Xavy. — Co się może stać? Po wojsko zadzwo­nią, że tu jest nieodkryty obiekt?

Raphael kręcił głową obrażony przez następne parę dni, lecz w końcu wzruszył ra­mionami i przyznał Xavyemu częściową rację. Z samego pomysłu dalej nie był zado­wolony, jednak jego przyjaciel mówił prawdę, nic specjalnego nie mogło się stać. A ostatecznie bunkier mógł znaleźć ktokolwiek, kto tylko lepiej przyjrzał się okolicy.

Xavy był podekscytowany dużo bardziej niż zwykle, czemu Raphael niespecjalnie się dziwił. Słuchając o Rosie ciężko było się nie domyślić, że Xavy wiąże z nią jakieś dalekosiężne plany od momentu, gdy wpadł podczas powrotu z ich pierwszej wypra­wy do bunkra. A wtedy właściwie dopiero do jego odkrycia.

Raphael opisy jej wyglądu skwitował krótkim „nie w moim typie”, by nie spowo­dować niepożądanych reakcji przyjaciela i uznał głośno, że poczeka z osądem na spo­tkanie na żywo. Ostatnie, czego pragnął, to zazdrosny przyjaciel.

— Słyszałeś to? — Xavy podniósł naraz głowę i nadstawił uszu.

Raphael popatrzył na niego z lekkim znużeniem.

— Xavy, słyszysz coś jakiś piąty raz w ciągu kwadransa. Pewnie żołądź spadł z drzewa i uderzył we właz.

— Głupi jesteś — odparował Xavy. — Przecież tam na górze nie ma ani jednego dębu.

— Mówisz jakbyś się znał na drzewach. — Rapha przewrócił oczami. — Nie od­różniasz sosny od klonu.

Xavy w odpowiedzi prychnął urażony. Po chwili i Raphael usłyszał jednak ów dźwięk. Ktoś zdecydowanie walił już teraz w klapę przykrywającą wejście do schro­nu. Albo mieli właśnie nad głowami istny grad żołędzi.

— Wiedzą, że mogą go po prostu otworzyć, nie muszą pukać, jakbyśmy go zamy­kali — zauważył się Rapha.

— Chcą być miłe — odparł Xavy patrząc z ukosa na przyjaciela. — Nie każdy, jak jest zaproszony w odwiedziny, wchodzi z buta przez drzwi, jakby mieszkał tam od dawna.

— Ja tak nie robię — Raphael zrobił oburzoną minę, wyczuwając jakąś ukrytą alu­zję w słowach przyjaciela.

— Mhm, jasne… albo nie mają siły, żeby ją otworzyć. Nam też się nie od razu udało. — Xavy zaczął się podnosić, by samemu otworzyć wejście, jednak w tym sa­mym momencie klapa uniosła się, a do salonu wpadło naturalne słoneczne światło.

— Halo? Jest tam… jest tam kto? — dobiegło ich z góry zwielokrotnione echem pytanie.

— Tak, chodźcie tu na dół, po drabinie — odkrzyknął Xavy i wyciągnął się wy­godniej na metalowym krześle. Rzucił Raphaelowi szybkie spojrzenie; przyjaciel wi­dział, że Xavy denerwuje się jak nigdy dotąd i uśmiechnął się na tę myśl po nosem.

 

= = = = =

 

Siedział pośród pni gęsto rosnących drzew, omiatając otoczenie uważnym wzro­kiem. Musieli go znaleźć, słyszał, że w okolicy doszło do kilku dziwnych incydentów z udziałem dwójki niebezpiecznych uchodźców.

Dobrze wiedział, że to nie byli zwykli uchodźcy. A jeśli byli w pobliżu i specjalnie się z tym nie kryli, to oznaczało, że musieli się go tu spodziewać. Prawdopodobnie nawet próbowali zmusić go do wyjścia z ukrycia i wciągnięcia w jakąś pułapkę, by spokojnie z nim skończyć. A wtedy Szary Duch stanie się Szarą Legendą, którą bę­dzie się straszyć miejscowe dzieci.

Wolałby tego uniknąć, dlatego ani na chwilę nie odwracał czujnego spojrzenia od odsłoniętej przestrzeni placu.

Niedawno zapadł zmrok, na który czekał. Ciemność była jego sprzymierzeńcem, a tej, o dziwo, w wielkim mieście nie brakowało. Chcąc się ukryć przed jaskrawym światłem latarni i reflektorów, wystarczyło odejść kilka kroków od głównej drogi, skręcić w ten czy inny zaułek. Od razu wchodziło się w inne życie. Takie, które bez­pieczniej było prowadzić samemu, bowiem o czyjekolwiek zaufanie było ciężko.

Miał oczywiście swojego przyjaciela, któremu powierzał bez wahania każdą spra­wę. Wiedział, że on nigdy go nie zdradzi. Było to zwyczajnie poza jego możliwościa­mi, jeśli można to w ten sposób określić.

Ciche pikanie oznajmiło mu, że nadszedł odpowiedni czas, by ruszać. Jeśli tam­tych dwóch nadal na niego czekało, trudno, istniała szansa, że nie dojrzą go w cieniu, a nie mógł dłużej tu siedzieć. Skoro jego przyrządy zarejestrowały ledwo wykrywal­ny, ale stabilny sygnał jednej z części, to tamci, jeśli również posiadali odpowiednie wyposażenie, również go odebrali.

A to oznaczało, że czas mu się skończył. Należało działać.

Zdecydowanie mu się to uśmiechało, czekania miał już bowiem po dziurki w no­sie.

Ostrożnie, niemal bezgłośnie opuścił swoją kryjówkę i skierował się placem w stronę, z której uprzednio przyszedł. Zerknąwszy na mapę miasta zawieszoną w polu widzenia, wybrał najkrótszą trasę i ruszył nią bez zbędnego ociągania się. Polecenia wydawał w trybie cichym, by nie alarmować mimo wszystko niepożądanych obser­watorów, jednocześnie trzymał się marmurowego murku, okalającego plac i park, którym był otoczony.

Bez problemów dostał się na chodnik przy jednej z bocznych uliczek. Jak do tej pory nikogo nie usłyszał, a i jego uważne, bezustannie strzelające wkoło szare oczy nie wypatrzyły żadnego szpiega. Rozluźnił się więc nieco i uśmiechnął się do siebie.

Nie zdążył przejść pięciu metrów, gdy nagle z klatki schodowej przydrożnej ka­mienicy wychynęły na niego dwie zakapturzone postacie.

Prawy sierpowy wymierzony w jego podbródek chybił jedynie dzięki nadludzkiej szybkości reakcji, którą trenował całe życie. Cios bez wątpienia pozbawiłby go przy­tomności i walka byłaby skończona. Napastnik musiał nie spodziewać się tak zwin­nego uniku, bowiem zachwiał się na nogach, gdy siła bezwładności ręki pociągnęła jego ciało. Wypadł z klatki na chodnik, tracąc równowagę.

Nie mógł wykorzystać tego błędu, ponieważ drugi z nich zabezpieczył swojego to­warzysza, wyskakując na chodnik, z wysoko uniesioną gardą. Pierwszy wstał i przy­jął jednakową pozycję obok swojego towarzysza.

Sytuacja nie była łatwa, jego przyjaciel nie omieszkał mu tego uświadomić, gdy z głośnym piskiem przebił się przez jego skłębione myśli. Kazał mu natychmiast za­mknąć mordę, w takich chwilach nie pomagało mu jazgotanie nad uchem, od którego tamten nie mógł się powstrzymać. Zwłaszcza, że praktycznie był sam, nikt nie mógł mu realnie pomóc.

Pierwszy z nich zaatakował.

Zmarszczył brwi widząc jak bezładna była jego szarża wprzód, gdyby pierwszy był sam, z pewnością powaliłby go na ziemię szybkim chwytem i już nie pozwolił wstać. Ale nie był sam.

Drugi z nich ubezpieczał towarzysza, nieustannie podskakując i pracując nogami. Choć zadawane przez niego raz po raz, szybkie serie ciosów często nawet nie sięgały celu, nie pozwalały mu w pełni skupić się na atakach pierwszego i odpowiednio ich parować, skutkiem czego cofał się, pod naporem przeciwników.

Nie mógł dać się otoczyć. Jeśli jeden z nich zajdzie go od tyłu walka będzie skoń­czona, nie da rady bronić się z dwóch stron naraz. Ale nie mógł też zostać przypartym do ściany, wtedy nie będzie miał miejsca i zmiażdżą go samą przewagą liczebną. Póki co musiał się cofać, szukać dogodnej okazji do szybkiego kontrataku. Powalić jednego, choćby na parę sekund. Zająć się drugim, wystarczy zaledwie chwila. Dobić pierwszego z nich, ostatecznie wyrzucić go z walki. I to samo zrobić z drugim. Plan prosty, lecz trudny w wykonaniu.

Nie mógł wziąć ich na zmęczenie. To ich było dwóch, on sam jeden. W końcu w nawale ciosów pomyli się, otrzyma przypadkowe uderzenie i będzie po nim.

Prawy sierpowy. Blok. Lewy. Blok. Seria szybkich ciosów. Unik. Silne kopnięcie. Odskok.

Nieomal pokonała go jedna z przygaszonych latarni ulicznych, gdy w ferworze walki, skoczył nieco za daleko. Plecami otarł się o zimny metal, jednak udało mu się nie wypaść z rytmu bloków i uników.

Ta sama latarnia mogła mu jednak dać szansę, choćby na ucieczkę, jeśli nie na po­konanie napastników. Mógłby ją wykorzystać jako naturalną osłonę, której jak dotąd mu brakowało, wszystkich uderzeń musiał unikać, lub przyjmować je na siebie.

Następny odskok wykonał pod kątem, tak by jednego z przeciwników przysłoniła latarnia. Miał w ten sposób ograniczoną widoczność na jego działania, jednak i pierwszy z nich nie wiedział dokładnie, co zrobić. Drugi natomiast nie zareagował dość szybko na zmianę rytmu walki, co należało wykorzystać. To mógł być jego pierwszy i ostatni błąd.

Gdyby zaczął teraz uciekać, była ogromna szansa na to, że go dogonią. Nie znał ich możliwości, jednak tacy przeważnie gonili ofiary szybko i do końca. A gdy go do­padną, nie będzie już miał siły stawiać wystarczającego oporu.

Musiał zaatakować, przejąć inicjatywę. Dopóki pierwszy z nich go nie widział, a drugi stał zdezorientowany. Wszystko trwało ułamki sekund, ale podjął decyzję. Przejął inicjatywę.

Mocno chwycił dłońmi latarnię, w możliwie najcieńszym punkcie, jaki znajdował się w jego zasięgu, tak by ręce nie ześlizgnęły się z metalu, i odbił się od niej, jedno­cześnie odpychając się nogami od chodnika. W ten sposób znalazł się na ułamek se­kundy w powietrzu. Wykorzystał uzyskany impet, zwiększył go jeszcze zapierając się o latarnię nogą i kolanem wleciał w drugiego z napastników.

Taki manewr nie mógłby się z pewnością udać, gdyby nie niespodziewana pręd­kość jego wykonania i konsternacja przeciwników. Kolano przedarło się przez po­spiesznie uniesione, w obronnym geście rozpaczy ręce drugiego i dosięgło twarzy.

Usłyszał okropny trzask pękającej żuchwy, nos przeciwnika także musiał przemie­ścić się o dobrych kilka centymetrów. Udało się, ten z pewnością był już wykluczony z dalszej walki.

Spadł nierówno, któryś z nich zdążył go szarpnąć za nogawkę spodni. Miał jednak szczęście, znokautowany napastnik zatoczył się na swojego towarzysza wrzeszcząc z bólu i machając bezładnie rękami, uniemożliwiając mu szybki kontratak.

Szybko ocenił swoją pozycję. Był dość daleko, od stojącego twardo na nogach pierwszego dzieliło go jakieś dwa, trzy metry. W dodatku drogę zasłaniał pierwszemu obezwładniony drugi. Lepszej okazji mogło nie być, a nie zamierzał ryzykować dal­szej walki na pięści. Następnym razem to on mógł zawahać się na dłużej niż sekundę i skończyć z połamaną szczęką. Albo gorzej.

Momentalnie odwrócił się i puścił biegiem w ciemne ulice, skręcając na oślep. Dla zmylenia drogi przebiegł jeszcze po chwili przez ulicę, skręcił w zaułek i dopiero gdy znalazł się już w całkowitej ciemności, oparł się plecami o zimny, ceglany mur, bio­rąc głęboki wdech.

— No powiem ci, że cholernie nieźle ich załatwiłeś. — Serce stanęło mu na parę sekund, gdy tuż obok siebie w ciemności usłyszał nieznajomy głos. Głos zdawał się być jednak przyjazny. — Zastanawiałem się, czy ci nie pomóc, ale ci dwaj wyglądali serio na zawodowców, a ja to raczej niespecjalnie… no, ale dałeś radę.

Splunął pod nogi, czując jak schodzi z niego napięcie obecne podczas walki. Osu­nął się po ścianie na ziemię i zakaszlał głośno.

— Ja pierdolę...

Musiał jak najszybciej się stąd wydostać.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (12)

  • Bettina miesiąc temu
    To nie jest SF.
  • Odyn miesiąc temu
    Popieram. To nie SF. Mógłby autor nawet to to zaklasyfikować do erotykiem. To taka sama niedorzeczność
  • Bettina miesiąc temu
    Odyn
    Dopóki nie znalazlem sie w Internecie nie wiedzialem, ze jestem sam na świecie.
  • Bettina miesiąc temu
    Lem zajmowal sie glownie problematyka czlowieczeństwa. Duzo bardziej w tym temacie wydaje sie ludzki Dick, Philip , bo on porusza problemy z dzis - terapeutyczne, akurat cos, co mnie irytuje - Lem pisal historie.
  • Bettina miesiąc temu
    Czolowy wspolczesny pisarz SF, Chińczyk w tytule uzywa (ksiazki) Solaris - Lem, ktorego na przyklad ja , czytalam bardzo późno, ale tak, za to świadomie.
    Nie wyobrazam sobie, zeby nie skorzystac jako Polak z tak przetartych szlaków.
  • heroinesmile miesiąc temu
    To, że początek, wstęp do jakiejś opowieści nie jest w charakterze SF nie znaczy, że całość go nie ma, podobnie jak nie każdy horror zaczyna się od opisu krwawej śmierci, lecz być może rzeczywiście inne kategorie pasowałyby tu bardziej i szczerze mówiąc nie zastanawiałem się za bardzo nad tym, jakiego konkretnie rodzaju jest ta opowieść
  • SwanSong miesiąc temu
    W dziewiątej części wypada już mieć określony charakter opowieści.
  • Bettina miesiąc temu
    Moze byles slabszy?
  • heroinesmile miesiąc temu
    Bettina niewątpiliwie
  • Bettina miesiąc temu
    heroinesmile
    , nic bowiem nie niszczy człowieka tak bardzo jak to uczucie. (….)
  • zsrrknight 3 tygodnie temu
    w bunkrze (póki co) nic nie znaleźli, pana kosmity też jeszcze nie spotkali, ale tak to bywa jak ma się zły nawyk wybiegania z przewidywaniami do przodu, zamiast zaufać autorowi xd. Scena walki całkiem niezła, choć może odrobinę zbyt długa, ale spełnia swoją funkcję - jest w miarę dynamiczna, dobrze opisana itd. A Xavy coś tam chyba czuje do Rosy, ale nie on pierwszy i nie ostatni uległ urokom latiny xd
  • heroinesmile 3 tygodnie temu
    Dzięki za pozytywny komentarz i za te przy poprzednich częściach, scena walki prawdopodobnie rzeczywiście długa jak na coś tak szybkiego jak walka, ale rzadko mam do czynienia ze scenami walk wręcz w literaturze i chciałem spróbować, dlatego cieszę się, że w ogóle coś z tego wyszło. Co do tego całego bunkra, być może nieco cię zawiodę, bo miał to być raczej punkt łączący wątki postaci w jeden i dający początek wspólnej historii, i nie dzieje się w nim nic ciekawego. Mam nadzieję, że dalsza część historii to zrekompensuje.
    Co do wieloosobowej narracji, to jest to po prostu mój ulubiony typ i najłatwiej oddać wewnętrzne rozterki poszczególnych bohaterów, których nie pokazują na zewnątrz, choć przekonam się, czy wyjdzie mi to tak, jak zamierzałem i czy jacyś bohaterowie nie są zwyczajnie nudni i pomijani

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania