Łowca Dusz - Opowiadanie pierwsze - "Wioska, w której nie rodziły się dzieci" część 1

Najlepiej czytać z: https://www.youtube.com/watch?v=vq1Ablp7cmE

 

Łowca Dusz

 

Wioska, w której nie rodziły się dzieci

 

“Animater; z jarlskiego Zmorniczy, wyspiarski: Wieszczy; w staroelfickim Veluni, w lit. romantyka Łowca Dusz - kasta tropicieli, pierwotnie werbunek pochodzenia szlacheckiego, w wyniku spisków magobójców (1247) stworzona oryginalnie do tropienia Odmjeńców, przez rajdy jarlowskie (1256) rozbita i rozproszona pod Bastiae Velun, w grupę najemną przeinaczona.

Odporność naturalnie nabyta na magiję i dziwy uczyniła zeń łowców magijów i demonów wszelakich, acz wiadomo, że parają się także najemnyczą robotą tj. asasynacje, rekjeterstwo, werbownictwo i tym podobne.

Znakiem rozpoznawczym jest wypaleniec przynależności szlacheckiej i liczne anatomyczne odbiegłości (po pełny opis przeczytaj “Pełna Encyklopedika Terencjusza Warańca”).

Wiadomo tedy, że do Zmorniczy podchodzić należy nieufnie, jako że w myślach czyta, niecne zamiary wyczuwa i reaguje jako bestyja.”

“Encyklopedika Pauperum”, wersja sakiewkowa, autor Terencjusz Waraniec

 

Wygrać walkę, mawiał stary mistrz, to najpierw ją sobie wyobrazić. A czasu zawsze mało, więc wyobrażać sobie trzeba szybko.

Najpierw teren. Błoto, będzie ślisko, nie dać się wytrącić z równowagi, nie parować, uskakiwać lekko, niedaleko, nie poślizgnąć się. Unikać kałuży, woda spowalnia. Otaczało ich pole jęczmienia, teren zdradliwy, niepewny, trzymać walkę na błotnisku.

Przeciwnicy w liczbie trzech, a po uzbrojeniu patrząc, to jeszcze dezerterzy. Jeden opancerzony, zbroja płytowa, dziobak na głowie. Grube blachy, nie walić w nie mieczem, ciąć w kolczatkę i skórzane łaty, pod pachy, w pachwinę, kolana, łokcie. Dziobak ogranicza pole widzenia. On ruszy pierwszy, ciężko i powolnie, uzbrojony w broń długą, rohatyna. Za nim dwóch towarzyszy, skórzane kubraki wojskowe, w dłoni buzdygan lub miecz. Łuki mieli zawieszone przez ramię - w kołczanie strzał zbyt mało, by marnować na jednego podróżnego. Spróbują go otoczyć, ciąć w plecy, w nerki, z boku, odciąć dłoń, ramię. Będą szybsi, zwinniejsi. To ich trzeba najpierw zranić, spowolnić, osłabić. Ten po prawej niepewnie stoi na nogach, wygląda na chorego, miecz trzyma dziwnie sztywno. On pierwszy do tańca.

Ekwipunek – miecz na plecach, trzy noże nad prawym ramieniem, każdy z innym wiązaniem, by po dotyku wiedział, który akurat się przyda. Puginał w pochwie, nieco nad krzyżem. Kusza została przy siodle, w tych warunkach i tak nieprzydatna.

Dodatkowe informacje - padał deszcz. Dezerterzy, sądząc po ustawieniu, raczej niedoświadczeni. Inaczej rozstawiliby się szerzej.

Dobył broni.

Opancerzony ryknął i rzucił się na nieznajomego, biorąc szeroki zamach rohatyną. Metal zachrzęścił między płytami, błocko cmoknęło nieprzyjemnie, kiedy ciężka stopa wyrwała do przodu. Odskok w prawo, cios płazem po zakutym w blachy łbie, wystarczająco mocno, by stracił równowagę. Obrót, doskok ku schorowanemu, ten nie zdążył podnieść krótkiego, podniszczonego miecza. Krew bryzgnęła z przeciętej tchawicy, oszroniła ziemię szkarłatem.

Odskok, ustawić się na wprost do następnego przeciwnika. Ten już unosił broń, już miał zadać cios - był szybki, bardzo szybki, zaskoczył nieznajomego. Wygrały odruchy, błyskawiczny unik, cięcie od spodu, razem z wektorem ciała. Głuchy mlask przecinanych mięśni, trzask kości, kikut wyfrunął wdzięcznie w powietrze i wylądował w kałuży. Dwóch z głowy. Trzeci.

Ciężkozbrojny dopiero wstał, obracał się powoli, stąpając niepewnie po miękkim, śliskim podłożu, zapadając się weń głęboko. W innych warunkach pewnie miałby większe szanse. Musieli być zdesperowani, skoro zaatakowali w deszcz, w błocie, w ciężkiej zbroi. Niedoświadczeni bandyci, żółtodzioby szlaku. Nie dożyją bycia weteranem.

Podróżnik skakał szybko w jedną i drugą stronę, znikając przeciwnikowi z pola widzenia. W końcu dopadł z boku, dziko, kocio, z cichym warkotem niczym ryś, i wbił dobyty puginał głęboko pod pachę, w miękkie, dopóki ostrze nie zazgrzytało o kości z drugiej strony. Rozległ się charkot, hełm stłumił rzężące gulgotanie. Rycerz runął na ziemię w grzmocie zbroi.

Trzech martwych. Dwanaście sekund. I nawet nie musiał używać noży.

Wygrać walkę, jak mawiał Namirowi stary trener, to najpierw ją sobie wyobrazić.

 

***

 

Wszystko tonęło w gęstej, lepkiej mgle, jakby ktoś chciał utopić to miejsce w oparach mleka.

Do Szklanicy dojechał o zmierzchaniu, zmęczony i głodny, z nadzieją też próbował usłyszeć znajomy szczęk kowalskiego młota, którym można podreperować mocno zużyty ekwipunek – zbroja w niektórych miejscach trzymała się na kilku skórzanych pasach, miecz mógłby naostrzyć osełką, nie pogardziłby też dobrze wyważonym nożem, kilkoma bełtami do kuszy. Prócz kowala głęboko liczył na życzliwe cykady i kojące pohukiwanie puchacza, samotne wycie gdzieś z głębi puszczy, brzęczenie wioski zapadającej w sen, głośną kłótnię kochanków i jeszcze głośniejszy seks gdzieś znad pokrytego mgłą strumienia przy brzasku zachodzącego słońca. Niemalże błagał o sielankę.

Zamiast tego powitały go płaczące wierzby i brzozy, dziwnie ugięte tworzyły swoistą bramę do wioski. W powietrzu krążył zapach topielców i bagien, mad rzecznych i zbutwiałego drewna. Niedaleko za wioską dojrzał pole, zboże uchylało się nisko nad ziemią niczym konający starzec, wilgotne i przegniłe. Sam teren nie był nowoczesną, modną trójpolówką – najwyraźniej postęp tutaj jeszcze nie zawitał. Świat zdawał się zapomnieć o tej mieścinie, skrytej w cieniu boru Czartoryskiego, czas płynął tutaj jedynie od świtu do zmierzchu, od trupa do trupa, przypominając o tym, że płynie niezauważenie, lecz także bezlitośnie.

Gdzieś niedaleko usłyszał szum wody, niespokojne chrapanie koni i ciche pochrumkiwania świń, beczenie kozy, w okolicy pałętały się też gęsi i kury, miał wrażenie, że na wzgórzu widzi ponure kikuty młyna lub spichrza – albo zniszczonego, albo niedokończonego, z tej odległości nie mógł dojrzeć.

Z mgły wyłonił się pochód.

Najpierw była to jedynie bezkształtna plama, szary odcień we mgle. Potem powoli zniekształcał się coraz bardziej, by w końcu wychynąć z obłoków ludzkimi sylwetkami. Wszyscy nosili na głowach wianek z czarnieńców. Pośrodku orszaku mężczyźni nieśli drewnianą platę, na której spoczywało niemowlę, martwe, z rozciętym wskroś brzuchem. Rana obsypana była przyprawami i warzywami. Namir mógł wyczuć lubczyk, majeranek, pieprz i pietruszkę, noworodek był przyprawiony niczym dziczyzna.

Ofiara.

Matka szła na końcu. Spojrzała na niego martwymi, zimnymi oczami.

- To nie jest dobry czas na przyjezdnych – powiedziała, patrząc przez niego, zupełnie gdzie indziej, w zupełnie innym czasie. Po sekundzie mrugnęła, zaskoczona obecnością Namira, jakby dopiero go zobaczyła.

Nie pamiętała, by cokolwiek mówiła. Zaniosła się płaczem i ruszyła dalej, krocząc w rytm orszaku.

Śpiewali.

 

"Z popielnika na dzieciątko

iskiereczka mruga,

chodź opowiem ci bajeczkę,

bajka będzie długa.

 

Była sobie Baba-Jaga,

miała dzieciąteczko,

lecz jej ludzie je porwali,

zacznij się bajeczko..."

 

Pojechał w przeciwną stronę. Czemu jak czemu, ale miejscowym rytuałom się nie przeszkadza. Przynajmniej nie za darmo.

 

Krzyki dobiegły go, nim jeszcze na dobre wjechał między domostwa.

- Ty chuju! Ty kutafilu ty! Mówiłam, kurwa twoja mać, mówiłem, że nie chcę bachora! Nie chcę! I co teraz pocznę? No co? - krzyczała kobieta, prawdopodobnie przez łzy, sądząc po zduszonym, zawyżonym głosie.

- Anita, uspokój się... - Mężczyzna. Przerażony, bez dwóch zdań.

- Ja mam się uspokoić, dzieciorobie? Bachora mi tu zrobiłeś! Ja mam rodzić martwe dziecko?

- Nie chciałem!

- Zachciało się romansów! To teraz mam! Martwego będę nosić, pewnie porońca położę! Dziewięć miesięcy mi odebrałeś, skurwysynu! Dziewięć!

Namir minął stodołę i zobaczył źródło hałasu. Kobieta klęczała na ziemi, w błocie i obierkach, brudna i zakrwawiona, wbijała paznokcie w policzki i rozdrapywała skórę, wpatrując się w obłędzie w punkt zawieszony gdzieś w przestrzeni. Bujała się przy tym w przód i tył jak nawiedzona, zawodząc rozdzierająco, tak, że powietrze wibrowało i mogłoby pęknąć niczym tafla lustra. Nagle porwała coś z ziemi – dostrzegł błysk noża – i wbiła sobie w łono. Jasnoczerwona jucha bryzgnęła na spódnicę.

Łowca zeskoczył z konia, czując jak cierpnie mu skóra.

- Anita! - Mężczyzna, na oko około dwudziestki, dopadł do niej i chwycił za dłonie, nim ta zdążyła przeciągnąć ostrze w którąkolwiek stronę, otwierając sobie trzewia. Brutalne cesarskie cięcie.

Trzasnęły drzwi. Ktoś wypadł z pobliskiej chaty, brodaty człowiek w szacie i z torbą.

- Przytrzymaj ją – rzucił. Namir doskoczył, odpychając dziecioroba i zatrzasnął palce na jej nadgarstkach, paraliżując ruchy dłoni. Spojrzała na nich obłędnie, kaszlnęła mgiełką krwi. Znachor przytknął rannej do nosa nasączoną chustę. Opór ciała zmalał gwałtownie, kiedy mięśnie wiotczały - dziewczyna traciła stopniowo przytomność. W końcu zawiesiła głowę i opadła łowcy w ramionach, brocząc na pancerz krwią i śliną.

- Janko, wnieś Anitę do środka – rozkazał mężczyzna gówniarzowi, po czym spojrzał bezpośrednio na Zmorniczego. Oczy miał brązowe niczym orzechy, twarz pomarszczoną i zniszczoną śladami po ospie. - Dziękuję, nieznajomy. I spierdalaj stąd.

- Pięknie mnie witacie – odparł Namir szorstkim, nieco suchym głosem. - Zwłaszcza po tym jak pomogłem.

- A teraz ja pomogę tobie – odpowiedział stanowczo brodacz. Minę miał zawziętą. - Spierdalaj stąd, póki możesz. To nie jest dobry czas na przyjezdnych.

- Załatwię swoje sprawy i mnie nie ma. Szukam merasa tej wioski.

- To nie było powitanie – warknął ostrzegawczo. - To była rada.

Zniknął w chacie. Po chwili zaryglował drzwi.

- Po prostu ślicznie – westchnął łowca i pociągnął konia za lejce.

 

Gospoda, jak się okazało, stała niedaleko od miejsca zdarzenia. Wszyscy musieli słyszeć, co się przed chwilą działo i nikt nie zareagował. Przywiązał wierzchowca do paśnika i spojrzał po sobie – wolał przewidywać, jakie pierwsze wrażenie może wywołać, a w tej chwili nie miał szans na pozytywne. Tors zbroi, rękawice, spodnie były we krwi ciężarnej kobiety – jasnej, pachnącej w specyficzny sposób, jakby ktoś oblał konwalie płynnym metalem. Sama zbroja nie też nie wyglądała najlepiej, podniszczona po wielu miesiącach w drodze. Przynajmniej broń dalej mogła wzbudzić respekt, jednak z pewnością nie pomoże mu zyskać tutaj przyjaciół.

- Kurwa – podsumował Namir i przejrzał się szybko w tafli wody z beczki. Przygładził nieco przydługawe, ciemne włosy, przemył umorusaną podróżniczym kurzem twarz, z niesmakiem spoglądając na krótką brodę, którą zdążył sobie wyhodować w przeciągu ostatnich kilku tygodni. Zmył z siebie nieco krwi, na tyle, na ile to było możliwe.

I wszedł do środka.

Najpierw zapadła cisza, wszystko nagle zamarło i ucichło jak cięte mieczem. Czuł na sobie spojrzenia, taksujące, nieprzychylne, zaciekawione, wrogie, przesadnie ciekawskie. Ujrzał u barmanki boleśnie znajomy, zaniepokojony wyraz twarzy, kiedy jeszcze nie wiedziała jak zareaguje tłum – czy zaraz zacznie się burda, czy wszyscy wrócą do swoich spraw. A potem nagle rozległo się buczenie, jakby w okolicy pojawiło się stado pszczół. Poleciały cichcem pierwsze komentarze, ktoś coś odpowiedział, ktoś szepnął, ktoś syknął ostrzegawczo.

- Nazywam się Namir z Nordmaru. - Podniósł obie ręce w górę, na znak pokoju. - Nie szukam zwady, jeno roboty, kowala i jadła, jeśli pozwolicie. Krew nie jest moja, zapewne słyszeliście, co się stało.

Jakaś kobieta, starsza, z siwym włosem opadającym po pas i dłońmi zniszczonymi od pracy na polu pochyliła się ku chudawemu mężczyźnie w pocerowanych spodniach. Miał koszmarnie krzywy nos i nosił nań opatrunek – zapewne niedawno został złamany.

- Te, Ździebko, spójrz na niego. Toć on może nam ręki podać. Zbrojak, zaprawiony.

- Przecie go widzę, Krasna. Wejdźcie, panie Namirze. Kinia, podajże piwa i jadła, pewnie zmęczon jest.

Gwar wrócił w ułamku sekundy. Łowca pozwolił sobie odetchnąć, wciągnął zapach chmielu, potu i ziół zwisających z sufitu. Zdawało mu się, że wyczuł także wędzone, ale nie mógł nigdzie dojrzeć – pewnie towar luksusowy, pod szynkwasem. Usiadł naprzeciw człowieka zwanym Ździebko.

- Dziękuję – rzekł, rozwiązując pas miecza i kładąc broń obok, na ławie. - Szukam matrasa.

- Toście znaleźli. - Mężczyzna miał siniaki na twarzy, dłoń w najmniej dwudniowych bandażach, ubrania nosił proste, wielokrotnego użytku i pewnie właściciela. Zlustrował Namira podpuchniętymi oczyma. - A mówią, że Zmorniczy to jak dziwadła wyglądają, a tu proszę. Całkiem normalna gęba.

- Nie wierzcie plotkom. A skądeś wiecie, żem Zmorniczym?

- Pokażcie no znak cechowy. - Łowca niechętnie podwinął rękaw, ukazując wypalony w skórze, wyszczerzony pysk rysia. Rozmówcę najwyraźniej bardzo to zadowoliło, gdyż uśmiechnął się krzywo z satysfakcją. - Nie bez powodu matka mi Ździebko dała na nazywane. Ździebko wszystkiego wiem, ździebko wszystkiego umiem. Widywałem takich jak ty. Nie w akcji, bo pewnie bym się obsrał tera, ale podobne, że tak se rzeknę, aurory macie.

- Chyba aury.

Kelnerka podała pitnego miodu i kiełbasy, położyła na stole nóż i pół bochna żytniego chleba. Namir z uprzejmości odczekał, aż matras zacznie jeść pierwszy, po czym sam rzucił się na jedzenie.

- Ooo, toście głodni. Długo wam w drodze zeszło?

- Kilka tygodni.

- Rozumiem. Cóż, to nawet widać. A co was sprowadza w tak urokliwe miejsce jak Szklanica?

- Osobliwe okoliczności przyrody. Wiecie, matrasie, o czym mówię. Bagna, płaczące wierzby, martwe zboże. Równie martwe co noworodki, prawda? - Ździebko zbladł nieco, szczerbaty uśmiech spełzł z jego twarzy niczym zaskroniec, podpuchnięte oczy błysnęły złowrogo.

- To nie jest wasz czubek nosa, Zmorniczy – rzekł ozięble. - Trzymajta się od tej sprawy z daleka. Owszem, mam dla was robotę. Owszem, jest u nas mąż, który czeladował kiedyś. Zna się na robocie, zbroję naprawi, co prawda nie jak kowal, ale lepszy taki rydz niż nic. A i jadło dostaliście. Tedy w twarz nie plujcie, od naszych obrzędów i naszych spraw się odchędożcie.

Namir zamarł na ułamek sekundy z pajdą i kiełbasą w rękach, usłyszał szuranie taboretu, cichy syk stali, matras spojrzał gdzieś za nim, jakby miał dać sygnał. "Nie, ciekawość nie jest tego warta, mam ważniejsze problemy", pomyślał łowca, "to nie pierwsza i nie ostatnia wieś, która zawarła pakt z siłami, których nie rozumie".

- W porządku, nie moja sprawa – przyznał. Ździebko wyraźnie się rozluźnił, pokręcił subtelnie głową, by odwołać goryli. Uśmiechnął się nawet, przywodząc na myśl bardzo brzydkiego kartofla z odstającym kikutem udającym nos.

- No widzicie, wiedziałem, że można się z wami dogadać.

- Jaka to robota mnie czeka? I gdzie ten czeladnik?

Matras pochylił się nieco w stronę łowcy, zniżył głos.

- Sprawa taka, panie. Myśmy tutaj są jak rodzina, jedna, wielka, zżyta bardzo. Musimy, inaczej przetrwać się nie da. A trzy dni będzie kędy wojsko przemaszerowało. I porwali, kurwa ich mać, porwali mi córkę. Zgwałcą pewnie, zerżną i zabiją. - Ździebko zrobił zrozpaczoną minę, głos lekko mu się załamał, dłonie powędrowały do twarzy w pół gestu i zamarły, kiedy zdał sobie sprawę, że się rozkleja. - Ona już była przyobiecana, za pół roka żenić się mieli. Na posag odłożone było. Świnie, kozy trochę złota. Odbijcie ją łowco, błagam. Każdą cenę zapłacę. Kajko wam za darmo zbroję połata, miecze naostrzy. Ja się tym zajmę, ale łowco, błagam, sprowadźcie mi córę jedyną do domu.

Namir był pewny, że zleceniodawca nie kłamie. Gdyby był młodszy, jeszcze jak zaczynał na szlaku, to może by i nawet porwał miecz z miejsca i pognał, by odbić dziewuszkę, przyobiecaną jakiemuś wsiokowi, by mogła rodzić martwe dzieci. Może by się nawet wzruszył, poczuł jak bohater romantycznych ballad, taki z etosem i rycerstwem w sercu. Ale Namir nie był młodszy, przeżył i widział wystarczająco, by wszystko zaczęło smakować gorzko. Był także pewien, że zleceniodawca nie mówi całej prawdy. Tedy siedział spokojnie, popijając resztki piwa i myśląc.

- Front nie jest w tę stronę – zaczął ostrożnie, ważąc słowa. - Ilu ich było, jak wyglądali? Spotkałem po drodze dezerterów, może to część jakiejś większej grupy.

- Z ośmiu żołnierza, panie łowca. Wojacy, widać od razu. Zakuci w blachy. Dowódca miał taką zbroję, że się jak psu jajca świeciła.

- Kolory, matrasie, jakie sztandary mieli!

- A, tego. Tej, Krasna! - Ździebko krzyknął w kierunku siwej starowinki. - Jakie barwy mieli te sukinkoty, mówiłaś?

- Purpura!

- O właśnie. Piur...Pura.

A więc prawdopodobnie żołnierze Kashminu, państwa, które słynęło bardziej z kultury i polityków niż militariów. Przeciwko nim Namir mógłby zaryzykować starcie, na dodatek dezerterzy to zazwyczaj jednostki, które w walce się zbytnio nie odnajdują. Przeciwko Farińczykom już by się nie odważył.

- Czy zrabowali coś jeszcze?

- Co macie na myśli? - Ździebko zmarszczył czoło, zmrużył nabiegłe krwią oczy. Łowca pokręcił głową z dezaprobatą.

- Widywałem wioski najechane przez dezerterów. Spalone domy, złupione zapasy, kobiety zgwałcone, mężczyźni zamordowani, dzieci najczęściej też. Tutaj tego nie widzę, nie widzę nigdzie trupów, słyszę świnie, gęsi i kury, nie czuję swądu palonej strzechy. Więc pytam – o co tu chodzi?

- O co wy mnie, kurwa, oskarżacie? - obruszył się matras, czerwieniejąc. - O kolaboracyję? Nosz kurwa, córkę mi porwali...

- Nie oskarżam matrasa o nic – przerwał Namir. - Po prostu to się nie zgadza. Dezerterzy tak nie działają.

- A skąd mnie to wiedzieć, jasna cholera? Przyjechali, zapytali o mnie, ja wyszedłem. Dali po pysku, aż żem świata nie widział i córkę mi wywlekli z domu. Krys próbował się stawiać, ale żaden z niego wojak, to też po pysku dostał.

- Krys?

- Przyobiecany mej córce.

- Rozumiem. I nic więcej nie zabrali? Nikogo nie zabili?

- Nie! Trochę jadła zażądali i wody, to im ludzie dali, bo draki nikt nie chciał. I odeszli. Na wschód. W stronę Wizny. Kurwa, łowco, czas trawicie, bierzecie robotę, czy nie?

"Zawsze próbują mnie w coś wpakować", pomyślał Nordmarczyk, walcząc z irytacją. Nie mógł ryzykować dalszej podróży bez prowiantu, bez zbroi i ostrego miecza. Stary mistrz mawiał: podstawa tego fachu, to zadbany inwentarz, wiedza i wyszkolenie, a jak choć jednego braknie, toś pizda, a nie łowca.

Namir nie widział przed sobą żadnych dobrych opcji.

- Biorę – wycedził niechętnie. - Ale nie za mniej niż pięćdziesiąt guldenów. Zbroja i broń darmowo, przed świtem mają być gotowe. Racje żywnościowe uszykowane jak wrócę z córką. I ani myślcie mnie oszukać, matrasie. Bo zobaczycie łowcę w akcji. I się tedy obsracie.

Ździebko przez chwilę się namyślał, wodząc wzrokiem od łowcy do miecza i z powrotem.

- Zgoda – rzekł w końcu ciężko, z ponurą determinacją. - To moja córka, nie będę szczędził. Chociażby nawet cała wioska miała się zrzucić.

Zmorniczy dał mu chwilę na oswojenie się z tą myślą, po czym kontynuował:

- Potrzebuję wiedzieć jak wygląda, kolor włosów, oczu, imię.

- Taka... normalna. Włosy takie brązowe. Trochę jak kora buku. Oczy ni to niebieskie, ni to szare. I Sziroi ma nazywane.

- Sziroi? - Łowca spojrzał pytająco na matrasa, ten machnął ręką, jakby wspominał coś głupiego.

- Żona się uparła na Sziraj, wie łowca, dla chłopaka, ale urodziła się córka. Żonie się zmarło przy porodzie, siedemnaście plonów temu będzie. To żem pomyślał: życzenie uszanuję, no i poprzekręcałem trochę. Wyszło Sziroi.

- Rozumiem. Coś charakterystycznego, bym mógł ją poznać?

- No przecież powiedziałem. - Ździebko zmarszczył brwi, patrząc na Namira jak na półgłówka. Ten odwdzięczył się tym samym.

- Czasem zwłoki ciężko zidentyfikować.

- Co, kurwa? Wyplujcie to! Ona żyje, ja wiem, że żyje! - zaperzył się, wybałuszając przekrwione oczy. - Znajdziecie ją i sprowadzicie, albo gówno dostaniecie.

- Też mam taką nadzieję. Co miała na sobie?

- Sukienkę. Taką niebieską. Krasna jej uszyła. I moje buciory stare. Do pracy. Takie grube, z okuciem.

Łowca pokiwał głową ze zrozumieniem, oczyma wyobraźni już widząc cel.

- Jeszcze jedno – rzekł z wahaniem, sięgając po zwitek papieru za pasem. - Widzieliście go? - Przyjrzał się reakcji Ździebka. Najpierw zaskoczenie, potem ciche skupienie, kiedy badał rysunek, przedstawiający męską twarz i krótki rysopis kolorystyczny pod spodem. W końcu rozczarowanie, nie udało mu się skojarzyć nikogo z tą osobą.

- Przykro mi, ale nie.

- Nieważne więc. - Najemnik schował rysopis, nieco zawiedziony. - Zostawiam wam miecz, matrasie, i zbroję. Przydałoby się też moje odzienie wyprać. Jakieś zmienne, mam nadzieję, się znajdzie? I siennik.

- Tak, tak, tak, zaraz załatwię. – Wstał i udał się w głąb sali, pomiędzy inne ławy. Nim wrócił z innym mężczyzną i znajomą starowinką – Krasną - z włosami po pas, części uzbrojenia już leżały na ławie, Namir siedział w samej koszuli i spodniach.

- To jest Kajko. - Barczysty mężczyzna z poparzeniami na dłoniach, zapewne od pieca lub rozgrzanej stali, skłonił się lekko, kiedy Ździebko go przedstawił i przyjrzał się fragmentom zbroi.

- Niezwykła robota. Lekkie i wytrzymałe, a nieokute wcale. Hartowana skóra, garbowana wielokrotnie. Podszyta plecionką kolczą, trochę jak bechter, zaklepana luźno nitami niczym karacena. Piękna zbroja.

- Ale zużyta – przypomniał sucho Namir. - Liczę, czeladniku, że doprowadzicie ją do porządku.

- Tak, panie! - przytaknął gorliwie. - Zrobię, co w mej mocy.

Porwał miecz, zbroję i noże, po czym zniknął, zafrasowany.

- A teraz chodźcie ze mną, panie – rzekła babunia. - Ubrania czekają w sienniku. Te wypiorę. Rano będą świeże, ale nie obiecuję, że suche.

- Rozumiem. Dziękuję, matrasie. Za poczęstunek i gościnę. Wybaczycie teraz.

- W porządku, łowco. Musicie być gotowi. Śpijcie dobrze.

Namir udał się za Krasną do siennika.

Tłum buczał cicho niczym rój pszczół.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 22

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (22)

  • elenawest 04.04.2016
    Wiiii!!! Modlitwy me zostały wysłuchane! :-D Zmorniczy, którego tak długo na opowi poszukiwałam powrócił i to w cudownym stylu :-D
    Mistrzu, ty wiesz, jaka była ma ocena twego opowiadania, gdy mi je podesłałeś, więc teraz jeno pozostaje mi dać ci za tę część wielgachną piąteczkę i paść na kolana przed twym geniuszem. O ja niegodna :-P
  • Arysto 04.04.2016
    Ha, dziękuję :) 1.05 będzie kolejna część, liczę na czytelniczkę!
  • elenawest 04.04.2016
    Arysto no ależ oczywiście ;-) nie przepuszczę i chętnie poczytam ;-)
  • Karo 04.04.2016
    Zakazali mi tu przeklinania. Ale jak widzę taką pracę to nie wytrzymuję... Ona jest zajebista :D Genialne, aż brak mi słów. Żałuję, że nie było mnie na Opowi, gdy jeszcze dawne twe konto działało. Łaknę więcej :D 5
  • Arysto 04.04.2016
    Cieszy mnie to ;) Kolejna część w piątek wieczór 8.04 :)
  • Arysto 04.04.2016
    Zapomniałem! Czytać najlepiej z tym: https://www.youtube.com/watch?v=vq1Ablp7cmE
  • elenawest 04.04.2016
    Mnie i tak sią to genialnie czyta :-D z podkładem czy bez ;-) ten klimat... Ach :-D
  • Angela 04.04.2016
    Ostatnio było pięć, więc i teraz inaczej być nie może. Przyjemnie było przeczytać jeszcze raz, po tak długim czasie : )
  • alfonsyna 04.04.2016
    Czułam, że mi się spodoba i się nie zawiodłam. Takie opisy to mogłabym czytać bez końca, a i klimat całości mi bardzo odpowiada - można dać się wciągnąć w sam środek akcji. Nie mam na co narzekać, bo wszystko było jak trzeba, jakość profesjonalna pod każdym względem. Oczywiście zostawiam 5 i będę wyczekiwać dalszego ciągu. :)
  • KarolaKorman 09.04.2016
    Nie dodał się wcześniejszy komentarz :(
    Pisałam w nim, że uparcie pozostawiłeś tę mleczną mgłę, przez którą nie było nic widać, ale za wsią dostrzegł gnijące zboże :(
    Ale i tak dałam 5 :)
  • Ginny 26.04.2016
    Nic dodać, nic ująć! WSPANIAŁE! 5 ^^
  • Akwus 28.04.2016
    Dotarłem do końca i na ile z początku podróż wydawał mi się ciążka, tak z każdym kolejnym rozdziałem było lepiej. Postaram się jednak ocenić po kolei, tak by rozłożyć komentarz pomiędzy częściami.

    Tu na dzień dobry zastrzeliłeś mnie tą notą encyklopedyczną. Za trudną w moim odczuciu na rozdział otwierający. Przebrnąłem przez nią tylko dla tego, że wiedziałem, że to Twoje i że warto. Jako rozpoczęcie drugiego opowiadania z serii, byłoby zupełnie inne, bo czytelnik znałby już Zmorniczego na tyle, że usystematyzowane wiedzy o nich, byłoby dużo ciekawsze. Tu można było wrzucić coś lżejszego jak choćby opis jakiejś krainy czy miecza jakim posługiwały się oddziały specjalne. Może lekko mniej wystylizowany język? Poważnie, połączenie stylizacji językowej z opisem encyklopedycznym nieznanego czytelnikowi tworu, jest bardzo trudne na pierwsze słowa opowiadania :)

    Z całości bije po oczach inspiracja Wiedźminem i Sherlockiem (w wykonaniu Robert Downey Jr.) - to nie zarzut, bo bardzo lubię oba :) Z początku jednak musiałem się powstrzymywać, by nie uznać Zmorniczego za imitację, a za samoistny twór. Tak w połowie trzeciej części, udało mi się w to uwierzyć.

    Co jest wielkim plusem Twojego stylu - wykorzystujesz wszystkie zmysły! Większość autorów ogranicza się do wzroku, czasem do słuchu, a tu czuję każdym zmysłem, gdy jest zimno, gdy wieje, czuję bijący żar, czy rozumiem jak postacie walczą z wiatrem! Wieki plus, acz jednocześnie przestroga, że może być tego za dużo dla niektórych czytelników :)
  • Shiroi Ōkami 30.04.2016
    "Mówiłam, kurwa twoja mać, mówiłem, że nie chcę bachora!" ~ mówiłam*
    "Sama zbroja nie też nie wyglądała najlepiej" ~ wydaje mi się, że pierwsze "nie" jest zbędne.
    Mam nadzieję, że nie obrazisz się, jak co do treści wypowiem się pod ostatnią częścią, chcę skomentować razem całość :P
  • GeraltRiv 27.07.2016
    No w końcu zajrzałem :) Bardzo ciekawy początek, choć już mi podchodzi pod High Fantasy i to, że dziewczyne porwano z wyraźnego powodu. Ale poczytam dalej. Narazie 5
  • Arysto 27.07.2016
    Jak to High Fantasy?! :D To brzmi niemalże jak zarzut.

    A no, porwano, ale to raczej zbyt oczywiste, bym tak to zostawił :D

    Miłej lektury, mam nadzieję ;)
  • NatalciaxD 25.09.2016
    Podobało mi się i zostawiłam 5.
    Trochę przypomina to opisy scen z filmu "Czarna śmierć", czy jakoś tak z Nicolasem Cagem. Z początku trochę ciężko się czyta, stosowałeś starą formę języka, która akurat w takich fantasy bardzo pasuje, ale no niestety czasem ciężko się przestawić. Bardzo ładny opis walki, choć chyba za bardzo upodobniłes go do tego z Sapka. Odskoki, uniki, cięcia w odsłonięte i czasem bardzo trudno dostępne miejsca. Z fantastyki jaką czytałam właśnie najwięcej jest tego w wiedźminie, ale to moje odczucia. Jeszcze raz fajny początek i wkrótce zajrzę do kolejnych.
  • Arysto 25.09.2016
    A nie oglądałem! :D Trza się zapoznać.
    Cieszę się, że do gustu przypadło ;) Co do podobieństwa do Sapka - jakoś mi te opisy walki pasują, takie cięte, dynamiczne, poklatkowe. Tedy już na siłę oryginalności nie szukałem, jak pasujo!
    Jednok! Ludziska powiadajo, że im dalyj w las, tym dalyj od Sapka, a nawet lepiej, takem butny!

    Mam nadzieję, że język nie zrazi i do nastypnęgo, cna dziewojo! Dajże znać, cosik myślisz ;)
    Miłygo!
  • Grubas 01.11.2016
    Miałem czytać "Łowcę Dusz" już wiele wcześniej, ale zniechęciła długość tekstu. Nawet nie wiesz jak tego teraz żałuję!
    Widać tu duuużo inspiracji Wieśkiem, ale to żaden zarzut. Wręcz przeciwnie, to nawet dobrze. Akcja rozwija się tak, by czytelnik miał niedosyt, czytając, ale dość szybko, by nie znudziła się. Wiadomo jaka ocena.
  • Arysto 02.11.2016
    No widzisz, a jednak było warto, Grubas :) Cieszę się, że się spodobało - a już nawet nie bronię się przed inspiracją Wieśkiem ;D daj znać, jak dalej w lesie i ile drzew było! :)
  • Grubas 02.11.2016
    Arysto Zaczynam już czytać drugie opowiadanie. Myślę, że spokojnie mógłbyś to wydać w wersji papierowej.
  • Nennef 10.07.2021
    Ślepiec z Metra odnaleziony! Już myślałam, że po tym opowiadaniu pozostaną mi jedynie wspomnienia, tymczasem ono cały czas było tu dostępne... Wracam po latach do tej cudownej lektury!
  • Arysto 14.07.2021
    Miłego! :) Fajnie, że ktoś do tego wraca :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania