Maska z balsy cz.1
Miarowe odgłosy podkutych żelazem kopyt uderzających o stary bruk były jedynym co mąciło czarną jak smoła ciszę nocy. Gdyby zapytać kogokolwiek z miejscowych, kim był ten, który w świetle księżyca, zamiast siedzieć za grubymi drzwiami gospody, ryzykował podróż, powiedzieliby - Musieć szaleniec. - Szaleniec, lub obcy. Wśród miejscowych nie było wszak ni dziecka, które nie wiedziałoby o tym co zaszło w wiosce poprzedniego dnia. Nawet lokalny głupek wiedział zaś, że i w kilka tygodni po spaleniu czarownicy mogły nocami uwalniać się potężne siły, którym lepiej się było nie narażać. Nie jeden poddawał co prawda w wątpliwość, czy kobieta, która przybyła kilka tygodni temu z miasta, naprawdę była czarownicą, lecz i ci, na wszelki wypadek, woleli nie ryzykować nocnych przechadzek. W końcu po co było drażnić fortunę. Nikt nie chciał też być tej nocy sam, ściskały się więc ludziska w niskiej i mocno zadymionej już izbie jedynej w osadzie gospody i przy mętnym piwie ściszonymi głosami rozprawiali o niej...
Ten który kierował swojego konia w stronę niewielkiego placyku, robiącego za centrum wsi, za nic miał sobie jednak wiejskie zabobony. Noc była dla niego równie naturalna jak momenty gdy podczas dnia słońce wisiało w zenicie prosto nad głowami gawiedzi. Wystarczyło wiedzieć jak patrzeć w mrok by widzieć to, co chciało pozostać w ukryciu, by wiedzieć, kiedy niebezpieczeństwo jest na tyle blisko, że należy dobyć stali. Dobyć, lub rozumnie wykorzystać inne umiejętności gdy stal nie mogła pomóc.
Gdyby miejscowi kmiotkowie wiedzieli, że nie tylko nie lęka się klątwy czarownicy, wykrzyczanej przez nią ze stosu, ale że przybył tu właśnie po to by te kobietę odnaleźć, zapewne uznaliby go za człowieka równie co ona niebezpiecznego. Być może przed działaniem powstrzymałby ich fakt, że łatwiej było pojmać i wymierzyć boską sprawiedliwość wątłej kobiecie niż uzbrojonemu w stal, ponad miarę wysokiemu mężczyźnie. Jego pozbawione lęku spojrzenie pozwalało dodatkowo zakładać, że wygląd nie ujawnia nawet ćwierci jego możliwości.
Z drugiej jednak strony, ryzykownym było zakładać, że w tłumie nie znalazłby się pierwszy odważny, gotów za cenę swojego życia pociągnąć za sobą kolejnych. Dejmian wiedział z doświadczenia, że w ludziach prostych, zlęknionych do granic możliwości i postawionych w obliczu konieczności obrony rodziny, budziły się czasem siły, o które nikt nie miał prawa ich podejrzewać. Nie jeden z jego cechu zginął nie doceniwszy najzwyklejszego motłochu.
Powieki ciążyły mu już tak bardzo, że musiał powstrzymywać się ogromnym wysiłkiem, by nie zasnąć w siodle. Potrząsnął głową starając się utrzymać świadomość. Miał za sobą dziesiątki mile w i wydawało się, że wreszcie jego cel miał być na wyciągnięcie ręki.
Osetnik nie był zwyczajnym siołem, a starą faktorią kupiecką, czy może bardziej nawet osadą tranzytową przy północnym trakcie. Po ostatniej wojnie i wykreśleniu na pożółkłych mapach nowych granic, stał z położonego niemal centralnie w północnej marchii ośrodka handlu, pozbawioną znaczenia graniczną osadą zamieszkałą przez tych, którym życie nie udało się gdzie indziej. Pomiędzy wysokimi, na wpół spalonymi kupieckimi składami stało dosłownie kilka chałup zamieszkałych przez chłopów, którym feudał pozwolił żyć na tych granicznych ziemiach obiecując ochronę. Gdyby nie zatrzymujące się tu sporadycznie karawany, osada nie miałaby funduszy na zapewnienie sobie owej ochrony bez oglądania się na seniora. Feudałom wszak łatwo było obiecywać, wywiązywać się z owych obietnic przychodziło z wielką trudnością. Tym razem w osadzie nie było jednak żadnych przejezdnych, a po prawdzie nie było ich już od długiego czasu, co w opinii prostaczków było efektem działań czarownicy.
Mężczyzna szarpnął cuglami silniej niż było potrzeba, by zwrócić wiekową już siwą klacz w stronę karczmy, z której dochodził ściszony gwar. Przez chwilę jeździec i wierzchowiec na równi strzygli uszami starając się ocenić potencjalne niebezpieczeństwo. Upewniwszy się, że nic im nie grozi, skierowali się jednak na powrót w stronę centralnego placu.
Pożar który strawił przed rokiem Osetnik rozpoczął się właśnie w samym jego centrum, wybuchem jednego z wozów wojskowego transportu. Stąd też każdy z budynków który mijali zbliżając się do centrum był w coraz gorszym stanie. Osada przypominała zwęgloną koronę, z kilkoma szczerniałymi szkieletami po obwodzie, sięgającymi jak przed wojną drugiego piętra, im bliżej centrum, to co ocalało z zabudowań było coraz niższe. Całość była zaś sporadycznie poprzetykana świeżymi białymi deskami nowych domostw, odznaczającymi się niczym lśniące klejnoty na tle oksydowanego korpusu. Sam środek był zrównany z ziemią do tego stopnia, że bez większego wysiłku można było rozbić tam regularny obóz całego regimentu muszkieterów.
Dejmian zmierzał właśnie na ten plac, bo jeśli to czego dowiedział się od strażników traktu, z którymi biwakował zeszłej nocy miało być prawdą, to stos winien być ustawiony właśnie tam. Z każdym kolejnym krokiem klaczy, jego chęć naocznego sprawdzenia tych wiadomości malała, ustępując miejsca obawie, że mogą być one prawdziwe. Szukał jej od trzech miesięcy i miało się okazać, że odnalazł o dwa dni za późno...
Komentarze (11)
Opowiadanie zacząłem równo dwa lata temu i zapału starczyło mi na jakieś 8 stron :( Jeśli się spodoba, to i siły do powiększenia tej ilości się znajdą :) To jednak nie do końca to co lubię najbardziej. Aż sam się zdziwiłem widząc jakim pisałem to językiem, ciekawe doświadczenie spojrzeć na własny tekst po dwóch latach :)
Postaram się zacząć równolegle drugie, w Cyberpunkowych klimatach, na które aktualnie mam większą chęć.
Danielu, zakładam, że chodzi Ci o zbytnie nasycenie pierwszej części zdania przydawkami i okolicznikami, a nie samą długość, bo akurat owo pierwsze zdanie, do specjalnie długich nie należy :) Łapię jednak o co chodzi, uwzględnię naturalnie.
Dzięki z komentarze!
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania