Misza jest DOBRYM psem! Od dzikusa do mądrali - historia porzuconego psa 5. 1. Poskramianie złośnika czyli jak pracowaliśmy

5. 1. Poskramianie złośnika

czyli jak pracowaliśmy

 

Z jednej strony strasznie było żal psiska, gdy tylko człowiek sobie wyobraził, przez co najprawdopodobniej przechodziło, z drugiej jednak, jego krnąbrność nie dawała wiele czasu na rozpamiętywanie. Staraliśmy się traktować sponiewieranego, zagubionego biedaka z maksymalną wyrozumiałością, lecz bez przyzwolenia na niesubordynację, co oznaczało konsekwentne reagowanie na równie stanowczy opór psa wobec posłuszeństwa. Najgorszy problem - nie do przebrnięcia (!) - stanowił fakt, że nawiązanie z Miszą jakiegokolwiek kontaktu, zawiązanie „pajęczej” choćby nici porozumienia, było absolutnie niemożliwe. Na próbę dotyku sztywniał i sposobił się do ugryzienia; na spojrzenie człowieka jego oczy odpowiadały dzikimi błyskami; słowa-komendy jak siad, stój, idziemy itp. owiewały tylko jego uszy nie wywołując żadnych skojarzeń z oczekiwaną czynnością, a każdą zachętę do współpracy - zabawę, naukę czegokolwiek - traktował jako wyzwanie, pretekst do rzucenia się z zębami na człowieka. Jest oczywistym, że świat ludzi i zwierząt wiele różni, ale pewnie drugie tyle łączy; natomiast pies, Misza sprawiał wrażenie, jakby był zanurzony w zupełnie innym wymiarze - nieokiełznanej dzikości i całkowitej kontestacji; pierwszy pies w moim życiu, do którego nie wiedziałam, jak dotrzeć. Jednego byłam pewna: tylko łagodna, ale stanowcza nieustępliwość w tolerowaniu agresji, cierpliwość, konsekwencja i nastawienie psychiczne na nierychłe (!) efekty daje szansę na jakiekolwiek rezultaty wychowawcze.

Co wzbudzało w Miszy sprzeciw i agresję? Wszystko. Każda sytuacja w każdym miejscu – w domu, na podwórku, na spacerach, w samochodzie – wymagała non stop koncentracji. Trzeba było starać się przewidywać, jak Misza może w danej sytuacji zareagować, obserwować jego mowę ciała, starać się wyprzedzać reakcje i korygować niepożądane zachowanie – skoro już do niego doszło. A przez pierwsze miesiące dochodziło nagminnie.

 

1. Misza w białym domku

 

Wchodzę do domu – „wita” mnie „gospodarz pełnym pyskiem" nie cztero- lecz dwunożny, bo przednie łapy są w natarciu - drapią i odbijają się ode mnie; zębiska łapią za ręce i testują uścisk; starte siekacze mają ostre brzegi, więc tym więcej zadają bólu. Wszystko odbywa się w rytmicznych, szybkich podskokach w akompaniamencie powarkiwań i pisków - jakby mieszaniny paniki i ekscytacji. Ludzkie protesty i próby okiełznania dzikusa oczywiście wzmacniają tylko jego reakcje. Pozostaje tylko złapać psa na tyle umiejętnie, by uniknąć ugryzienia i podrapania, i przeczekać, aż się uspokoi. Grizli to drugie imię Miszy.

 

Nauka komendy: siad

 

Jedna z wielu szkoleniowych zasad mówi: jeżeli zakazuje się czegoś psu, należy dać coś w zamian, przekierować uwagę z niepożądanego zachowania - np. na jakąś komendę; w ten sposób zwierzę się uczy, czego nie akceptujemy, a jakiego zachowania oczekujemy. W przypadku ekscytacji przy drzwiach (i w wielu innych sytuacjach) bardzo pomocna jest komenda: siad. Oczywiście najpierw trzeba ją zrozumiale wdrożyć. Więc przystąpiłam do nauki - a właściwie rozpoczęłam starania - bo psi umysł był tak zablokowany i nastawiony na jedyny - agresorski - repertuar na wszelkie okazje, że nie sposób było się przez to przebić. Pierwszym więc wielkim wyzwaniem było nie uczenie komend, lecz wyciszenie psa; spowodowanie, by przestał się wiercić, kręcić, podskakiwać, powarkiwać, podszczypywać i łapać za ręce. (W takich pląsach towarzyszył każdemu, kto poruszał się po domu.) I spróbuj tu człowieku zacząć jakąkolwiek naukę, skoro nie jesteś w stanie spowodować, żeby to stworzenie po prostu spokojnie stanęło i spojrzało w twoim kierunku. Gdzie się wyłącza Miszę?!

 

Z dzisiejszej perspektywy oceniam to tak:

 

Dotychczasowi „opiekunowie" umieli jedynie koncertowo zaburzyć psią psychikę; nie potrafili psa wychować - jasno zakomunikować, czego oczekują; raczej sami nie mieli o tym pojęcia. Najgorsze jednak jest to, że narazili zwierzę na wiele urazów fizycznych i psychicznych oraz towarzyszących temu negatywnych skojarzeń; tak wyśrubowali bodźce, że sami przestraszyli się swego „dzieła". W takim otoczeniu pies nurza się w chaosie i cierpieniu. Więc jaki ma być? - rozedrgany umysł - rozedrgane ciało i odwrotnie.

Tymczasem pracując z psem, chcąc go czegoś nauczyć - siłą rzeczy gestykulujemy, pochylamy się, patrzymy mu prosto w oczy, wyciągamy ręce, okazujemy entuzjazm - krótko mówiąc - pełnia dynamiki. Dla psa bez „przeszłości" nie stanowi to problemu, bo nie wywołuje złych skojarzeń, nie zwiastuje cierpienia. Ale takie miszaki - w każdym geście, w każdym (nie)werbalnym przekazie, z którego człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy - mogą doszukiwać się potencjalnego zagrożenia - znów ktoś nastaje na moją psią osobę, więc trzeba wyprzedzić atak - atakując. (Wyobraźmy sobie, że rozkoszujemy się osławioną proustowską magdalenką, a tu ktoś nas boleśnie szczypie - czar pryska - od tego momentu ciasteczko tego typu staje się dla nas na zawsze symbolem owego niemiłego zdarzenia.) Najgorsze jest to, że nie znając przeszłości psa, nie mamy pojęcia, jakie są jego „antymagdalenki", czym możemy mu się narazić. A w grę wchodzi dosłownie wszystko - wszelkie bodźce zapachowe, węchowe, dotykowe, dźwiękowe, ruchowe - bo pomysłowość (nie)ludzka w zakresie głupoty i okrucieństwa, to jedyne królestwo, które nie ma granic.

Cóż więc począć w tej sytuacji? Działać - z wyrozumiałością ale konsekwentnie, asertywnie i wytrwale; bez użalania się nad psem (mimo, że to naprawdę trudne).

 

Gdy uczę komendy siad, podsuwam pod nos smakołyk, ale nie daję - pies się cofa, aż opada na zad - w tym momencie wypowiadam słowo: siad i daję smakołyk. Skutkuje to bardzo szybkim skojarzeniem przybranej pozycji ze słowem, z udziałem nagrody. Ale nie u Miszy... jemu zbliżająca się ręka bynajmniej nie kojarzy się z przyjemnością - taką rękę się gryzie! Co z tego, że trzyma pachnącą parówkę - do zablokowanego umysłu to nie dociera...

W kolejnym etapie nauki zapach smakołyku, owszem przebił się do świadomości, lecz nie dotarło, że aby go pozyskać - trzeba się wykazać. Ledwo wysuwam rękę - tylko zaczynam ten gest - Misza błyskawicznie doskakuje domagając się kąska. Atak - nie atak... ale nosi znamiona wymuszenia rozbójniczego; w dodatku wiąże się z bólem wielonarządowym (u mnie), bo w swej gwałtowności Misza nie przebiera w środkach angażując cały swój arsenał: siłę „odskoczną", zęby i silne łapy zbrojne w pazury.

W końcu po niezliczonych próbach, koślawo zaczynało coś wychodzić. Usiadł - chcę dać nagrodę - już raptusiewicz wstaje - nie mogę dać, bo nagrodzę wstawanie, a rzecz polega na tym, żeby wstrzelić się w zachowanie, o które nam chodzi. Jeszcze raz - staram się wyprzedzić podniesienie zadka; udaje się częściowo; znów próba, kolejna i kolejna... Udało się - obopólny zachwyt! Powtarzamy, żeby rozpocząć etap utrwalania... i wracamy do punktu wyjścia.

Gdy już zrozumiał komendę, starałam się wydłużać czas siedzenia o kilka chociaż sekund - nie - już leciał, bo przecież nagroda się należy. Wprawdzie zaczął pojmować, że bliskość i współpraca z człowiekiem mogą być przyjemne a nawet dawać wymierne korzyści, lecz jego gwałtowność i niecierpliwość wciąż stały na przeszkodzie ku zrównoważonym i stonowanym relacjom. Istna mordęga!

Średnia ocena: 1.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania