Misza jest DOBRYM psem! Od dzikusa do mądrali - historia porzuconego psa 1. 3. Jak to się zaczęło?

1. 3. Jak to się zaczęło?

 

DO SAMOCHODU PRZEKONAJ PSA

 

O ile pies domagał się kontaktu z człowiekiem - dosłownie kleił się do nogi, tak wobec wszelkich nieodzownych czynności związanych z transportem zamanifestował zdecydowany sprzeciw. Zakładaniu szelek, umieszczaniu (z męską pomocą) dzikiego mustanga w samochodzie i przypinaniom nie było końca. Akcja przebiegała w warunkach wysokiego ryzyka - w każdej chwili przecież mógł „uciąć"... ludzi i ich starania. O dziwo, nawet nie zmarszczył nosa. Cudem zamknęłam w końcu bezpiecznie bagażnik (spokojnie! - półka w yetim została zdjęta, tak więc nieszczęśnik siedział w business class). Z tym siedział  to nie przesadzajmy - przez całą drogę (14 km) słyszałam jeden wielki tumult, piski, skomlenie i szarpaninę. Czyżby sponiewierane zwierzę upatrywało w całym tym przedsięwzięciu kolejnego podstępu, kolejnej zdrady człowieka? Ledwie w główce zaświtała nadzieja, psisko uwierzyło w swoje szczęście, a tu znów wywózka, znów porzucą?..

 

Wprawdzie udało mi się dotrzeć do celu, ale chłopak był już z szelek… wyswobodzony; szczęście, że przy okazji zaplątał się w smycz, bo wystrzeliłby jak z procy i tyle bym go widziała. Znów więc zmagania, żeby okiełznać rumaka i doprowadzić do weterynarza. Tu badanie, usuwanie mnóstwa kleszczy, szczepienie i ocena wieku na około 4 lata.

 

W DOMU

 

Znów z przebojami dotarliśmy w końcu do domu, gdzie oblepiony błotem kundel wylądował od razu w wannie. Bez protestów (!) pozwolił się wykąpać i wysuszyć. Zanim został wpuszczony na pokoje, musiał odbyć około tygodniową kwarantannę, jako że mieliśmy jeszcze 17-letnią schorowaną jamnisię, Korinę (dla przyjaciół - Korcia/ Korisia), a nie wiadomo było, gdzie kloszard się włóczył i z czym miał styczność. Izolacja zupełnie mu jednak nie przeszkadzała – mięciutkie, własne (!), ciepłe legowisko, dach nad głową, troska człowieka, regularna micha, spokój podczas snu – tylko się delektować! Za obecnością domowników wcale nie tęsknił – najwyraźniej regenerował siły po (nie wiadomo jak długim) czasie poniewierki. Oczywiście gdy sobie pospał, był zapraszany (tak właśnie, bo wcale się nie kwapił) na podwórko, ale tu nie wiedział co z sobą począć. Jedynie spacery stanowiły rysę na idealnym obrazie nowego członka rodziny, gdyż ten rwał przed siebie jak w zaprzęgu.

 

Nazwałam sierotę Misza, bo właśnie z dobrotliwym niedźwiadkiem mi się skojarzył, gdy ujrzałam go pierwszy raz. Pochwyciłam wówczas charakterystyczny grymas, jaki w ułamku sekundy przemknął przez pyszczek - jakby dobrotliwy uśmieszek. Wszystkie moje dotychczasowe psy miały takie skojarzeniowe imiona, a że już jeden Misio w domu jest, ten czworonożny otrzymał owo imię w wersji jeszcze popularniejszej. 

 

Nomen omen poczciwa, łagodna natura psa wydawała się być oczywista. Trzymał się swojego legowiska w korytarzu, nie domagał się wpuszczenia do innych pomieszczeń; nieśmiało, wręcz niechętnie wychodził na podwórko oddalając się zaledwie na parę metrów i szybko wracając; nie interesowało go, co jest wokoło. Ochoczo zostawał sam; gdy wracaliśmy po dłuższej nawet nieobecności, dom nadal stał, wnętrze również nienaruszone; pies wstawał ziewający z posłania. Rzekłbyś: anioł; aż za spokojny. 

 

Ta arcypoprawność - zwłaszcza jeśli chodzi o niebrudzenie i nieniszczenie czegokolwiek nasuwała mi nieodpartą myśl, że psisko chce tylko świętego spokoju i swojego miejsca na ziemi; wręcz miałam wrażenie, że chce zostać w domu – wy załatwiajcie swoje ludzkie sprawy, a ja tu sobie na was poczekam. 


 

Czas przybycia Miszy zbiegł się z wymianą okien, co oznaczało kręcenie się obcych ludzi po całym domu i ogrodzie. Nie stanowiło to jednak najmniejszego problemu - pieszczoch łasił się do wszystkich i rozdawał wdzięki. 


 

Po kwarantannie cały dom stanął przed Miszą otworem, ale i tym razem nie rzucił się węszyć i eksplorować; przeciwnie - powściągliwością i „kulturą" mógłby zawstydzić niejednego człowieka. Starowinkę Korcię ujrzał pierwszy raz w momencie, gdy usiłowała się podnieść - przednie łapki już stały, a tylne odmawiały posłuszeństwa. Zanim pomyśleliśmy, Misza doskoczył do jamniczki i podsuwając nos pod jej brzuszek usiłował ją podnieść.


Padliśmy na kolana! 



 

Mijały dni, a Misza był wciąż „nieśmiały", choć powoli wzrastało jego zainteresowanie otoczeniem. Nadal był wzorowym lokatorem - nie brudził, nie niszczył; charmant wobec Korisi. W domu znów zapanowała zasada (jak przed kilkunastu laty przy dobermance wziętej z fatalnych warunków): nie narzucać się psu, nie domagać się jego przyzwolenia na głaskanie i przytulanie – z czasem sam zacznie się upominać o pieszczoty; niech w swoim tempie oswaja się z nową rzeczywistością i uczy w niej funkcjonować.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania