Moja operacja cz. 4 ostatnia
W końcu zdjęto mi wszy, znaczy szwy, niestety, wszystko się rozlazło. Coś chyba poszło nie tak. Wzięto mnie na mały zabieg, pod miejscowym znieczuleniem, tak że byłem wszystkiego świadomy. Położono mnie jak zwykle na podrasowanym stole i zaczęto ostro grzebać. Nie było to fajne, czułem dokładnie, jak łyżeczkowali mi ranę, nie było bólu, ale ta świadomość, co mi tam wyprawiają, nic a nic się nie certoląc, była mocno dobijająca. Asystowała im, pulchna i zgrabna pielęgniarka, wtłoczyła się we mnie swoim podbrzuszem, jak poduszeczką, chyba chcąc mnie wesprzeć duchowo, dodać mi sił. Tak to sobie interpretowałem: czułem napierający z całych sił na moje ramię jej wzgórek łonowy, gdy nachylała się, żeby zobaczyć lepiej te okropieństwa horrorowe odprawiane na moim bębnie. Ta jej uwaga, to zaciekawienie kaźni, jakiej mnie poddawano, było jakieś chore i zboczone: epatowała się krwistymi obrazami, jednocześnie gwałcąc moje ramię, nie powiem, było to przyjemne, jej krągłości nader apetyczne, ale jednak trąciło mi to jakimiś z jej strony skłonnościami sadystycznymi. Wtedy dopiero było jej dobrze, jak przy okazji miętoszenia jej bobra, ów miętoszący dodawał od siebie odpowiednio rzeźnickie widoki.
Pobyt w szpitalu się przedłużał. Mimo że wstałem z łoża tak szybko, taki już niby zdrowy i chętny do wyjścia, to jednak coś się partoliło. Robiły się przetoki, ropa lała się non stop, rana nie chciała się goić. W końcu jednak mnie wypisano, z dwiema przetokami sikającymi ropą, mieli mnie już zapewne dość — łóżko było potrzebne innym, a nie, żebym sobie tu robił wakacje. Wyglądałem chyba przy tej wypisce gorzej, niż jak mnie przyjmowano. Nieważne, grunt, że w końcu mogłem trafić do domu.
Jeszcze przez miesiąc trwała moja walka z przetokami. Matka załatwiała ze szpitala najsilniejsze zastrzyki z antybiotykami i ładowała je w mój znękany brzuch. Zeźlony ostatecznie na to przedłużające się horrendum, wyciskałem z siebie ropę jak z czyraków. Ugniatałem brzuch, wygniatałem ropę, aż w końcu, pewnego radosnego dnia, gdy urabiałem to swoje ciasto, jedną z przetok, wypłynął sobie kłębuszek nici chirurgicznych. Nawet nie byłem zły, tym faktem, że coś we mnie zostawiono i skazano na wielotygodniową mękę ropną — byłem szczęśliwy, że horror właśnie się skończył. Rana od tego momentu, dosłownie w oczach, zabliźniła się, a ja mogłem wstać z mego łoża boleści.
W samą porę, bo wakacje właśnie się kończyły i trzeba było zbierać się do szkoły.
Po latach, przy okazji jakiejś tam wizyty w przychodni, lekarka, już sporo posunięta w latach, zobaczyła moją okropną bliznę pooperacyjną. Widać było na niej całą moją golgotę. Spojrzała na mnie i bez uśmiechu, poważnie, ale tak jakoś, jakby stwierdzała rzecz oczywistą, retorycznie spytała, nie oczekując odpowiedzi.
— Mogłeś umrzeć?
— Tak. Chyba tak... — mimo to odpowiedziałem.
Komentarze (17)
No i koniec.
Doczytałem luźno. Bardzo w porządku.
Szerszych refleksji nie mam
Dziękuję za komentarze
Nie udało mi się utrzymać powagi sytuacji niestety, ale tekst mi się podobał. :)
To ja przeważnie na łozu boleści, pocieszałem odwiedzających, co było męczące, te ich histerie i wolałem,żeby se już szli w pizdu :)
„wypłynął sobie kłębuszek nici chirurgicznych” – serio??? Dżizas…
Bardzo fajny kawałek życiorysu, współczuję cierpień, końcówka świadczy jednak o szczęściu, więc jak widomo – wszystko dobre, co się dobrze kończy. Pisz częściej pamiętniki!
Jakoś gdzieś w głębi duszy miałam nadzieję na opis szczegółowy szpitalnych rarytasów, ale tutaj operacja żołądka, więc niestety, zły adres.
To tak połserio. A serio serio tekst czytało mi się dobrze, tylko moment wybrałam zły, bo akurat jadłam.
Tak czy siak pakiet piąteczek zostawiłam.
Masakrę przeżyłeś Nuncjuszu. Masakręę.
To takie wrażenie dla kogoś z zewnątrz, ale ja to odbierałem inaczej - jak coś oczywistego, jak normalną kolej rzeczy, w ogóle tego nie przeżywałem. Bolało, cierpiałem, ale to wszystko się działo jakby obok mnie, ja byłem bardziej obserwatorem :)
Dzięki
albo ja taki jestem specyficzny, albo po prostu, w sytuacjach beznadziejnych z deka, mózg dostaje jakieś substancje uspokajające, coś w stylu endorfin
Ale rozumiem, sama mam coś mega dziwnego, tylko u mnie to jest, jeśli idzie o stres. Przy bardzo silnym lub długotrwałym, osiągam stan "mam-to-w-dupie" i rozkojarzam się na milion my$li, a każda odrębna. Czasem zdarza mi się wziąć w garść i patrzec na wszystko tym wlasnie okiem obserwatora, ale czesciej niestety wygrywa to pierwsze.
Takze, chyba poniekad oboje jestesmy skrzywieni ;)
Chociaż to Twoje tak jakby bardziej przydatne.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania