Nie bój się, mała Celinko [1/3]

– Nie bój się, mała Celinko.

Słyszałam te słowa zawsze przed snem. Brzmiały… niezwykle kojąco? Tak! Nic mnie równie mocno nie uspokajało, chociaż sama do końca nie wiedziałam, czego się boję. Gdy tylko wślizgałam się wieczorem pod równo ułożoną kołdrę a światła gasły, od razu zamykałam oczy; wtedy rozpoczynało się oczekiwanie.

Ile trwało? Różnie, lecz wiedziałam, że praktycznie zawsze po chwili spędzonej z nią zasnę. Mając mniej niż dziesięć lat zdawało mi się, że miną wieki, zanim do mych uszu dobiegną te charakterystyczne, lekkie kroki na schodach. Zaraz po usłyszeniu pierwszego skrzypnięcia dębowego panelu czułam, jak w moim ciele zaczynają narastać emocje. Z początku ciężko było mi określić, czy mają pozytywny lub negatywny wydźwięk. Wiedziałam jednak, że prócz mnie – tylko ona wchodzi tutaj na górę. A jak wchodzi, to w jednym celu – by utulić mnie do snu.

Z perspektywy czasu zdaję sobie jednak sprawę, że wcale nie tak długo musiałam na nią czekać. Godzinę? Czasem dwie, lecz myślę, że jedynie w najskrajniejszych przypadkach dłużej. Tutaj, gdzie teraz jestem, wiele dziewczynek nie ma na kogo czekać; a spora część z nich nigdy nie doświadczyła tego, co chociaż ja połowicznie mogłam odczuć.

Dopiero ostatnio było mi dane przejrzeć na oczy. Dostrzeżenie całego obrazu sytuacji dziejącej się wokół mnie kiedyś, a ściśle związanej z tematem nazwanym przez ogólnopolskie media jako Pogrom w Zawrożcu utwierdziło mnie w przekonaniu, iż nie mam na co czekać. Historię – ujętą z mojej perspektywy – najlepiej pisać na bieżąco. Chrzanić emocje; wyłączę je na tyle, na ile tylko będę mogła. Mimo że czas owulacji to nie najlepszy moment na zdroworozsądkowe myślenie, to czekać dłużej nie mogę i nie chcę.

Moje pisemne zeznanie wniesie niewiele więcej do sprawy. Śledczy zdążyli już zapewne rozgryźć temat do końca, a informacji ode mnie potrzebują najprawdopodobniej jedynie ze względów formalnych. Co by mnie chociaż połowicznie mogło ukoiło? Zrzucenie z siebie ciężaru tej sprawy oraz… bycie wysłuchaną.

W dzisiejszych czasach ludzie w znacznej większości nie słuchają tego, co mówisz, a jedynie czekają, by sami zabrać głos. Detektyw Konopnicki wydaje się nieco odbiegać od właśnie takiego opisu człowieka; jest na tyle miłym i przyjaznym facetem – wspominał mi podczas ostatnich odwiedzin, że ma córkę podobną do mnie – iż wierzę w jego intencje poznania mojej wersji wydarzeń.

Z początku wszystko wyglądało wyśmienicie. Normalna, zdrowa rodzina. Było nas troje i zdawać by się mogło, że nie potrzebowaliśmy nikogo i niczego więcej do szczęścia, prócz samych siebie. Nie! Przepraszam, zapomniałabym o Feliksie – w końcu moja pisemna relacja ma zawierać wszystko, co mogło mieć związek z najsławniejszą ostatnimi laty sprawą kryminalną w Polsce. Nie gwarantuję oczywiście, że wszystko co napiszę jest odzwierciedleniem stuprocentowej prawdy, ponieważ w czasie kluczowych dla tego tematu wydarzeń byłam emocjonalnie nacechowanym dzieckiem; choć dopiero w tym roku kończę siedemnaście lat to uważam, iż niedawno dorosłam na tyle, by mówić o pewnych rzeczach tak, jak należy.

Feliks to oczywiście kot. Bo kto by inny? Takie imię idealnie pasuje do tego rudzielca, którego zresztą bardzo kocham, a tęsknię za nim tym mocniej, im więcej wskazuje na to, że zaginał.

Dobrze, tak więc było nas czworo i mieściliśmy się bez problemu w Jeepie parkowanym przy wjeździe na podwórko. Zabijcie mnie teraz, ale za żadne skarby świata nie wiem, jaki to był model. Wagner? Wrangler? Coś takiego, ale myślę, iż to niedopatrzenie zostanie mi wybaczone przez miłego detektywa. Może po zakończeniu tej sprawy zaprzyjaźnię się z jego córką?

Jeździliśmy często i długo na różnego rodzaju wycieczki. Z Feliksem siedziałam na tylnym siedzeniu, podziwiając krajobraz – jaki by on nie był – ponieważ im byłam starsza, tym bardziej doceniałam naturalne piękno świata. On kierował, a ona zawsze siedziała obok niego. Miała długie, krucze włosy przeplatane pojedynczymi, siwymi pasemkami. Gustowała w wygodnych i zwiewnych ciuchach. W zimie nosiła to, co pozwalało ogrzać jej drobne ciało; w dresach i obwisłych kurtkach wyglądała nieraz jak moja bezzębna, utykająca sąsiadka. Za to w lecie potrafiła każdy słoneczny dzień przechodzić w sukienkach naznaczonych najróżniejszymi barwami i kształtami. Najczęściej jednak miała na sobie tę błękitną z czerwonymi tulipanami, które tak jakby rozlewały przez czarne kontury na resztę jasnej części tkaniny.

– Tak się wtedy dzieje, gdy użyjesz nie tego proszku do prania, co trzeba – tłumaczyła, gdy tylko zagabywałam o genezę pokracznych kwiatów.

Coraz bardziej widzę, że jestem do niej podobna. Szczególnie z wyglądu; tutaj gdzie obecnie przebywam, mam mnóstwo czasu na rozmyślania. Od mojego ojca natomiast nie przejęłam nic więcej niż zbioru genów. Przynajmniej tak mi się wydaje, bowiem niemal cały mój wygląd zewnętrzny jest kopią matki. Nie, przepraszam! Oczy. Tak, one z pewnością nie pochodzą od niej. Gdy patrzę w lustro, dostrzegam w nich jedynie otchłań; kolor źrenic musiał rozlać się na peryferia, przez to razem z tęczówką tworzą jednolity, nieprzenikliwie czarny obiekt.

Podczas podróży Jeepem koncentrowałam swoją uwagę na otaczającym mnie świecie nie tylko z powodu zachwytu nad pięknej natury. Muszę być tutaj szczera… bałam się spojrzeć w wewnętrzne lusterko; jednak pomimo dziwnego uczucia towarzyszącego każdorazowemu spoglądnięciu przed siebie w samochodzie, zawieszałam co jakiś czas wzrok w miejscu, gdzie pojawiały się czasem jego oczy – hipnotycznie ciemne i beznamiętne – które zdołały dziwnym trafem zapobiec całkowitej dominacji matczynych genów w moim ciele.

Wiele można wyczytać z oczu. Czy jednak dwa czarne obiekty umiejscowione na twarzy mogą definiować człowieka jako całość? Oczywiście, że nie. Mój ojciec dbał o rodzinę… na swój sposób.

Był zimny dla obcych a ciepły dla nas; uwielbiałam się w niego wtulać, nawet gdy nosił te brudne i przepocone po całym dniu pracy koszule. Pracował jako konserwator w przemyśle stoczniowym. Nie będę się tutaj rozpisywała na temat zawiłości związanych z wykonywaniem tego fachu, ponieważ i tak nie spamiętałam większości tego, co mi opowiadał; wiem jednak, że od wielu lat konserwuje frachtowce dalekiego zasięgu pewnej japońskiej firmy z filią w gdańskim porcie – a specjalna farba mająca chronić kadłub statków ma kolor czerwony ze względu na zawarte w niej pierwiastki – dlatego właśnie tak wiele razy wracał do domu zalany tą dziwnie pachnącą cieczą.

Mama z kolei była otwartą na świat osobą z uosobieniem iście nieziemskim; bardzo rzadko miewała wahania nastroju – to cecha wspólna jej i taty – lecz gdy już władzę nad nią obejmowały negatywne emocje, to dziwnym trafem równie stoicki przestawał być jej małżonek.

Wrócę jednak do tematu wycieczek. Był bowiem trzeci powód, przez który podziwiałam wszystko to, co otaczało mnie podczas jazdy czterokołowcem. Ciężko mi obecnie o tym mówić, ponieważ jest to rzecz, którą jeszcze do końca nie przetrawiłam – a proszę mi uwierzyć, informacje jakie do mnie docierają z różnych źródeł świadczą, że prawda nie musi być tak oczywista, na jaką się wydaje.

Na pewno każdy chociaż raz w życiu wpadł na pomysł zwiedzenia opuszczonego budynku. Jakikolwiek by on nie był – drewniany, ceglany czy betonowy – każdego z nich charakteryzuje zupełnie inna, niekiedy owiana głęboką mgłą historia. A wtedy my, najczęściej jako nastolatkowie, chcemy wkroczyć przez wyłamane drzwi i okna do środka. Pragniemy odkryć to, co znajduje się na parterze. Następnie ruszyć w górę, na kolejne piętra, by w końcu wylądować na stychu – miejscu najdalej oddalonym od wyjścia, skąd ucieczka przed ewentualnym niebezpieczeństwem byłaby bardzo utrudniona. Co nam daje podróż tak wiele pięter w górę?

Odpowiedź jest prosta. Chodzi o zastrzyk adrenaliny wygenerowany przez strach. Jaki by on nie był – realny czy wyimaginowany – to my go czujemy; to on kusi nas każdym kolejnym krokiem w zapomnianych miejscach, szczególnie gdy w wędrówce towarzyszy nam słoneczne światło bądź też jego kuszący półcień.

Wiadomo jednak, że krew w żyłach można poczuć najmocniej w miejscu, w którym jeden z naszych zmysłów jest niemal totalnie bezradny – chyba, że mamy odpowiednie narzędzia do rozświetlenia naszego otoczenia. Zapewne już wiadomo, iż chodzi o piwnice. Czasem ten jeden minusowy poziom potrafi napędzić pietra mocniej aniżeli kilka pięter razem wziętych ulokowanych wyżej.

Z jakiego powodu? Takiego, który bardzo dobrze znam. Pod parterem bowiem z rzadka funkcjonują okna (a jak już to zakurzone, zabrudzone czy też zasłonięte), lub też ich nie ma w ogóle – a w podobnym scenariuszu przyszło mi funkcjonować wiele nieciekawych lat. Dom moich rodziców położony był na odludnej drodze w Zawrożcu; byliśmy jedynymi mieszkańcami w okolicy, skąd do Gdańska było niespełna trzydzieści kilometrów.

Tak więc dom z numerem 98 przypominał jeden z tych opuszczonych budynków chętnie penetrowanych przez rządnych emocji nastolatków – z tym wyjątkiem, że każde jego piętro było odzwierciedleniem piwnicznego poziomu, na który nikt nie chciał się zapuścić.

Wszędzie panowała nienaturalna atmosfera, gdzieniegdzie mieszając się z tak jakby ukrywającym się mrokiem. Okna były niemal zawsze zaryglowane przez drewniane, czerwone osłony. Żyłam większość dnia w całkowitym odcięciu od świata zewnętrznego a towarzyszące mi lampy i żarówki nie pozwalały oszukać wzroku domagającego się zbawczych promieni słońca; szczególnie przykro mi się zrobiło, gdy szkole zajęcia przestały dla mnie istnieć; zostałam bowiem zakwalifikowana – na wniosek rodziców – do programu edukacji zdalnej.

Nie twierdziłam, że coś może być nie tak z ich postępowaniem. Nie było to wtedy dla mnie takie jasne. Spędzać większość dnia przy świecach, lampkach i żarówkach marnie naśladujących promienie słoneczne? Dobrze, jeżeli jest ku temu powód.

A podobno był. Jestem dziewczyną, która mocno przeżywa informacje bezpośrednio dotyczące mnie bądź mojej rodziny. To, czego nasłuchałam się z radia i telewizji nie odbiega przekazem od treści wypowiadanych przez policję czy rówieśników ukradkiem szepczących w tym obskurnym domu dziecka.

Nie wierze w nie… może dlatego, że nie chcę? To wszystko wydaje się tak absurdalne, lecz gdyby połączyć kropki… stop. Do tego – jeżeli w ogóle będę w stanie – przejdę później.

Tak więc żyłam większość dni przy zamkniętych oknach i nie dziwie się, że lekarz pierwszego kontaktu rozmawiający ze mną kilka dni temu postawił mi diagnozę: albinizm.

Zgadzam się. Nie było to normalne. Życie w takim zamknięciu… lecz przed wieczorem mogłam swobodnie wychodzić na podwórko, ganiać się z Feliksem (któremu jakiś czas temu odbiło, bowiem stronił od drzwi piwniczych w naszym domu) i zapraszać koleżanki do siebie. Tłumaczenie rodziców przyjęłam z pokorą; ich stanowisko w sprawie niemal całodobowego zamknięcia okiennic było dla mnie jasne i klarowne. W okolicy czaiły się rysie, które zresztą nieraz widzieliśmy w czasie naszych samochodowych podróży; miały mieć zdolność wybijania szyb i dostawania się do domostw. Podobno ich aktywność trwa od zmroku aż do późnego popołudnia.

Zrozumiałym w takim razie był fakt, że staraliśmy się ograniczać kontakt z tymi zwierzętami do minimum – co niekiedy było trudne, lecz ojciec zadbał o dobre zabezpieczenie posesji. Mimo wszystko koleżanki z biegiem czasu zaczęły szeptać między sobą, jakie to dziwne i niespotykane zwyczaje panują w moim domu, a ja sama wiedziałam – tłumacząc im jednocześnie zasadność użycia zasłon na okna przez większość dnia – iż moi rodzice za nic się nie przeprowadzą, bowiem odziedziczyli tę ziemię po przodkach z linii ojca.

W świetle medialno-policyjnych deklaracji na temat poczynań mojej rodziny wyjaśnienia rodziców wypadają niezbyt przekonująco, lecz ja im wierzę. W końcu jak można okłamywać latami swoją jedyną córkę?

– Kochamy cię, Celinko.

Jak wiele razy słyszałam to z ich ust. Nawet kilkukrotnie chciałam nakłonić tatę, by to on tym razem przyszedł do mnie na górę zamiast mamy – lecz bezskutecznie. Zawsze wtedy ginął gdzieś na podwórku czy też głośno urzędował w piwnicy, zasłaniając się ważnymi obowiązkami. Nie trudno było mi zasnąć czując jej obecność obok, a do naprawdę rzadkich przypadków można zaliczyć bezsenne wieczory, gdy ona wychodziła z pokoju. Zdawało mi się również sporadycznie słyszeć dziwne dźwięki dobiegająca z podwórka czy z piwnicy.

Nie były to odgłosy przyprawiające o pozytywne czy negatywne odczucia. Miałam wrażenie, że… otaczający nas las budzi się do życia właśnie w nocy – nawet słyszałam parę razy ryk rysia. Do mych uszu dobiegały kilkukrotnie jakby stłumione przez rozmiar domu ludzkie głosy, lecz po chwili dochodziłam do wniosku, że to po prostu wynik napiętej wymiany zdań między rodzicami.

Któregoś dnia jednak tata oznajmił koniec wycieczkowego eldorado; od tego momentu mieliśmy spędzać niemal cały wolny czas w domu. Zasmuciło mnie to mocno, lecz nadal mogłam zapraszać koleżanki (a wtedy już tylko część z nich chciała przebywać na posesji 98, nie mówiąc o chłopakach; mieli mnie za dziwną kujonko-kociarę). Mama jednak zapewniła, iż znajdziemy sobie nowe, wspólne zajęcie.

Od tamtego momentu moje odczuwanie rzeczywistości musiało ulec zmianie. Kilka lat życia w niemal całkowitym oderwaniu od naturalnego światła i bycia pod psychiczną presją znajomych spowodowało u mnie zaburzone odbieranie bodźców. Wtedy bowiem odgłosy dobiegające z dolnych partii domu oraz z podwórka przestały przypominać to, co zawsze słyszałam. Mój umysł pogrążył się w długiej, niejasnej zadumie. Czy aby na pewno w tym domu żyje czwórka żywych istot?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • MKP dwa lata temu
    "Co by mnie chociaż połowicznie mogło ukoiło?" - chyba bez mogło.

    Z początku - zaznaczam sobie gdzie skończyłem:)
    Pozdrawiam
  • MKP dwa lata temu
    No ciekawe, ciekawe.
    Czekam, czekam?
  • PawelRzeszowiak dwa lata temu
    @MPK, dziękuję za komentarz! Doceniam Twoją obecność tutaj.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania