Poprzednie częściNie bój się, mała Celinko [1/3]

Nie bój się, mała Celinko [2/3]

Wraz z decyzją ojca o coraz to ciaśniejszym budowaniu kordonu ochronnego wokół domostwa (i nas samych) nastała zima. Już pierwsze dni grudnia okazały się na tyle surowe, że w ramach dodatkowego docieplenia rodzice postanowili, iż zasłony okienne będą w użytku całodobowo podczas najchłodniejszych mrozów.

Nie dziwiła mnie ta decyzja ani trochę; już od wielu lat srogie przymrozki zaczęły przedzierać się przez solidnie ocieplone ściany, tak więc postanowienie taty przyjęłam bez większego zastanowienia – w końcu i tak byliśmy przez większość dnia uziemieni w czterech kątach, a lepiej spędzać czas niż spędzać czas i marznąć.

Pierwsze, zimowe dni przybliżyły mnie mocno do rodziców i Feliksa. Spędzaliśmy razem mnóstwo czasu, chociaż nieraz ubolewałam, że ojciec musiał niemal codziennie wskakiwać w Jeepa i kierować się do japońskiego pracodawcy.

A właśnie! Przypomniała mi się jedna rzecz odnośnie tej firmy skośnookich. Niedługo po dekrecie taty o zasłonach okiennych, dostaliśmy wyśmienitą wiadomość. Nie, przepraszam. Wyśmienitą dla rodziców, bo ja i tak czasem czułam za mało ich obecności w moim życiu.

Awans na kierownika zmiany. A co się z tym wiąże? Więcej obowiązków i pracy. Tak też ojciec, który na sporą część dnia wyruszał do Gdańska, teraz przynosił sterty ubabranych czerwoną mazią dokumentów ze sobą nawet do domu! Miałam wtedy nadzieje, że będzie to warte swojej ceny. Może więcej wycieczek? Nie, co ja gadam! Przecież na tego typu aktywności zostało nałożone embargo już wcześniej. Tak więc nowy szef ekipy konserwatorów począł pracować po powrocie z miasta w piwnicy, gdzie miał względny spokój.

Zaczął harować nawet w nocy. Podobno nie wyrabiał się z analizą najnowszych procedur BHP, prowadzeniem dokumentów załadunkowych i rozładunkowych oraz aktualizowaniem akt personalnych pracowników. Po pewnym czasie nakłonił mamę do pomocy – tak więc gdzieś od końca grudnia zaczęłam spędzać czas w większości sama.

Nie! Gdzie sama…miałam mojego kochanego rudzielca, który począł przesiadywać prawie jedynie u mnie w pokoju na piętrze. Przeniosłam mu tam kuwetę i zabawki, bowiem jak tylko na siłę ściągałam go na dół, to migiem uciekał okrężną drogą na piętro, omijając szerokim łukiem piwniczne drzwi.

Tragedii jednak nie było, ponieważ aksamitne kroki stawiane na dębowych szczeblach zwiastowały cowieczorne nadejście mojego kojącego leku na…wszystko? Nie, na prawie wszystko. Ten wspólnie spędzony czas, gdy opowiadała najróżniejsze, ciekawe i śmieszne a zarazem pouczające historie z życia był bezcenny. Niekiedy nawet wplatała opowieści przesycone powierzchowną zgrozą, co z czasem poczęłam naprawdę lubić (chociaż przyznam się bez bicia – wtedy ciężej zasypiałam). Jezu, że dopiero teraz mi się to przypomniało!

– Nie bój się, mała Celinko.

Na początku tekstu stwierdziłam, że nie wiem dokładnie, czego się boje. To prawda, choć niedawno zostało to rozgryzione przez psychologa. W takim razie ktoś spyta: jak to nie wiesz, skoro specjalista od psychiki wyłożył jak kawa na ławie twoją przypadłość?

Ano, nie wiem. Po prostu nie wierzę we wszystko, czego nie doświadczyłam w pełni. A zaufajcie mi; praktycznie żadna z wolno ujawnianych przez szpakowatego psychologa treści nie przydarzyła mi się w takiej intensywności i całości, w jakiej została przedstawiona.

Stop! Skłamałabym, zostawiając poprzednie zdanie w tak zapisanej formie. Jeden jedyny raz uwierzyłam w to, o czym trąbi od niedawna cały kraj. Miało to miejsce na przełomie starego i nowego roku – w sylwestra.

Rozpoczęliśmy przygotowania do nowego roku od samego ranka dnia poprzedniego. Ja – wraz z towarzyszącym mi Feliksem – miałam za zadanie upiec makowca, sernik i sękacza. Trzy ciasta na trójkę (niestety rudzielec mógłby nie przeżyć starcia z tymi słodkościami) mogą wydawać się przesadą, lecz sama zasugerowałam pomoc mamie, która już kilka dni wcześniej rozplanowała – co gdzie jak i kiedy – należy zrobić. Moja propozycja została przyjęta z entuzjazmem, a wtedy też dowiedziałam się, że pewni goście wpadną do nas późnym wieczorem. Dopytywałam kto to taki; liczyłam na to, iż owi przybysze będą nazywać się Kozłowscy i przybędą całą rodziną – ponieważ z Klaudią i Marzeną chodziłam wtedy do klasy.

Chodziłam – brzmi co najmniej śmiesznie. Z bliźniaczkami prawię nie widzieliśmy przez moją naukę zdalną i odizolowanie od świata, ale to w tym wątku nie ma tak istotnego znaczenia. Po wielu minutach usilnego nakłaniania krucza kobieta pozostała niewzruszona na moje prośby; postanowiłam więc czekać i traktować tę tajemnicę jako swego rodzaju prezent-niespodziankę.

Wstałam naprawdę wcześnie z dziwnym uczuciem w żołądku, które jednak przeszło niemal tak szybko, jak się pojawiło; niecałe pół godziny po porannej toalecie zabrałam się za robienie ciasta i przygotowywanie mas do wypieków, przy okazji pochłaniając niemal pół talerza pozostałych z wigilii świątecznych pierniczków.

Były wyśmienite; przesiąknięte konfiturą ze śliwek do tego stopnia, że…nie, przepraszam! To ma zerowy związku ze sprawą, lecz samo pisanie o jedzeniu wyzwala we mnie narastające uczucie głodu, a uwierzcie mi – nie jadłam jeszcze nigdy tak obrzydliwego jedzenia, jakie serwują w domu dziecka.

Dobrze, wracam więc do głównego tematu. Trzy rozgrzane, stalowe tacki wyciągnęłam punkt dwunasta z piekarnika. Mama w tym czasie zajmowała się przygotowywaniem kremowych, nasiąkniętych alkoholem deserów; było ich kilkanaście, przez co przeszyło mnie momentalnie uczucie szczęścia.

Endorfiny nie opanowały mojego ciała z powodu nadziei na to, że uda mi się opędzlować jeden z tych deserów dla dorosłych – nic z tych rzeczy. Sam fakt, że na tacce ułożone było tak wiele pucharków świadczył o jednym (od razu mówię – moi rodzice sporadycznie pili) – na imprezę przyjdzie więcej niż dziesięć osób i pewna część z nich będzie pełnoletnia.

Tak więc chwyciłam mocno Feliksa – który zamiast pomagać mi przy doglądaniu ciasta, ciągle uciekał na piętro – i poszłam do salonu przyszykować zawczasu zastawę stołową. Sądziłam, że w ten sposób dowiem się dokładnie, ile osób przybędzie.

Nic bardziej mylnego; mama nakazała rozstawienie wszystkiego na wzór szwedzkiego stołu. Do godziny czternastej docelowe miejsce wieczornego zgromadzenia wyglądało na perfekcyjnie przyszykowane. Żeby jednak było jasne jedno – nie jestem taką ślamazarą, że przez niemal dwie godziny szykowałam talerze, sztućce, kubki, kieliszki, szampanki i tego typu akcesoria sylwestrowe. Sporą część czasu poświęciłam na krojenie ostygłych już nieco ciast, przygotowywanie sałatki jarzynowej oraz tej buraczanej, wyglądającej najmniej apetycznie. Sprawiała wrażenie pomalowanego bordową farbą masywu skalnego, z którego gdzieniegdzie przebijały się konserwowe ogórki i cebula; widać je było jedynie dlatego, że mama zapomniała majonezu, przez co całość potrawy – zamiast przybrać fioletową barwę – nabierała z wolna krwistego odcienia.

Chwilę po drugiej po południu, gdy właśnie szykowałam się do krótkiej drzemki w pokoju, usłyszałam znajomy warkot silnika. Jeep wtoczył się na podwórko z niezwykłą wręcz prędkością; najwidoczniej dzisiaj parking przed bramą okazał się nieatrakcyjny. Ojciec – niczym wystrzelona przez łucznika strzała – przeleciał przez ganek, kuchnie i salon znikając tak szybko w piwnicy, iż nie zdążyłam złapać kota i zejść na dół, prosząc go o skosztowanie moich wypieków.

Gdy jednak usłyszał mój spóźniony tupot na schodach, piwniczne drzwi zaskrzypiały nieprzyjemnie a on wytoczył się z nich niezwykle zdenerwowany i blady. Stanęliśmy naprzeciw siebie tuż przy zejściu do ciemnej, domowej pieczary. Spojrzałam mu w oczy, co odebrało mi mowę; wyglądał bowiem jak wyciągnięty z trumny nieboszczyk.

– Nic się nie dzieje, Celinko – pogładził mnie po twarzy. Miał niesamowicie zimne dłonie. – Tata jest przemęczony, ale zaraz skończy papierkową robotę i wróci do was na górę.

– Dokładnie – uśmiechnęła się kruczowłosa kobieta. – A wtedy wybierzemy piosenki na wieczór, dobrze?

Zgodziłam się, chociaż z niepokojem powędrowałam z powrotem na górę. Coś w aparycji taty nie spodobało mi się; na dodatek wizerunek mamy począł się zmieniać. Jestem dobra w odczytywaniu mowy niewerbalnej; obydwoje sprawiali wrażenie nieco wzburzonych, lecz ich barwa głosu pozostała niezmieniona. Te gesty i nerwowe, nietypowe ruchy…coś musiało być na rzeczy, lecz stwierdziłam, że w końcu praca oraz przygotowania sylwestrowe niejedną osobę potrafiłyby wytrącić z emocjonalnych i zachowawczych nawiasów.

Wraz z otwieraniem drzwi do mojego pokoju coś dźwięcznego przeszyło powietrze. Wiadomo, że nienaoliwione zawiasy wydają dziwny, wywołujący ciarki na plecach dźwięk. Znane jest przeciągłe syczenie kota, który dopiero co opuścił pojmowany przez siebie jedynie obszar ewentualnego zagrożenia. Nieraz również dudnienie zimowego wiatru o stalowy dach rozbrzmiewało w ścianach domostwa o numerze 98.

A pomimo faktu, że te trzy dźwięki zmiksowały się ze sobą w jedną, przedziwną całość, ja wtedy uznałam, że znam odpowiedź na pytanie, które kiedyś wbiło się we mnie niczym nóż w roztopione masło: w tym domu musi żyć więcej niż czwórka żywych istot.

Następne częściNie bój się, mała Celinko [3/3]

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • MKP dwa lata temu
    No, no, no...
    Napięcie narasta, bardzo fajnie to zmontowane.

    że…nie, przepraszam! - po wielokropku przerwa
  • PawelRzeszowiak dwa lata temu
    Dziękuję za komentarz!
    Pozdrawiam serdecznie. Bliżej niż dalej do publikacji ostatniej części.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania