Opowieść długiego jeziora - rozdział 3 (ostatni)

Obudził się przed świtem. Rikiani nie było w pobliżu. czuł dotkliwe zimno. Jego całe ubranie było mokre od potu. Wokół było cicho. Szybko uświadomił sobie że nie chciałby żeby Divan zastał go w tym miejscu. Obolały i zziębnięty podniósł się na kiju pożyczonym od ślepca i pokuśtykał do swojej chaty.

 

Divan wszedł do izby z właściwą sobie swobodą i wigorem.

— Synu. — powiedział — Mam dla ciebie dobre wieści. Podczas lotu zobaczyłem twoją matkę i wiem co jej dolega. Znam tę chorobę i wiem jak ją leczyć. Każe swoim ludziom znaleźć roślinę, która mi to umożliwi.

— Rikjias. — powiedział Irma przełykając podpłomyka — Mogę pomóc w poszukiwaniach, znam się trochę na roślinach.

— Oczywiście ja też idę. — wtrącił się Glaude.

— Słuchajcie, to nie będzie aż tak konieczne. — Divan był wyraźnie zaskoczony takim żywym zainteresowaniem.

— Rikijs, pozwól mi pomóc a znajdę zioło dla twej matki.

— Dobrze — zgodził sie Auttume — Chyba dodatkowe pary oczu nie zaszkodzą w poszukiwaniach.

— Mówisz, masz synu. — powiedział zigo.

— Co to za roślina? — spytał Irma

— To bardzo rzadkie ziele. Zwie się Cietrzew.

Wszyscy unieśli brwi, nawet ślepiec.

— Jak ptak?

— Właśnie tak. Jak ptak.

 

Znalezienie ptaka-rośliny okazało się trudniejsze niż myśleli. Zajęło to wszystkim dwa dni. Szczęśliwie tegoż dnia po oględzinach, okazało się, że można już zdjąć usztywnienie nogi. Wszystko było w porządku. Divan odprawił jeszcze nad nogą rytuały. Trzeba było jeszcze przyrządzić lekarstwo z rośliny, a to miało potrwać cały dzień.

Od nocy, gdy Divan radził się duchów, Auttume nie mógł przestać myśleć o dziewczynie. Wszystko mu się z nią kojarzyło nie wyłączając żuków, które przypadkowo wpadały do chaty. Rozważał nawet dodatkowe stłuczenie sobie nogi by przedłużyć okres rekonwalescencji, ale porzucił go szybko. Rikiani zdawała się mieć takie same objawy, bo przychodziła do niego przy każdej możliwej okazji. Wtedy leżeli przytuleni do siebie milcząc. Chwile te nie trwały jednak długo gdyż dziewczyna miała w gospodarstwie pewne obowiązki. Zawsze gdy wychodziła, ślepy mężczyzna chichotał cicho, ale nigdy nic nie mówił.

To wszystko sprawiło, że szybko podjął właściwą w swym mniemaniu decyzję.

 

— Mądry zigo. Muszę z tobą porozmawiać.

— Świetnie właśnie idę do łaźni. Cietrzew musi wyschnąć nad ogniem, a to trochę potrwa.

Łaźnią była ziemianką usytuowana nieco z dala od innych chat, tuż nad brzegiem rzeki.

Gdy do niej weszli podłoga z łupku była już nagrzana, a kamienie na palenisku czerwone. Divan polał je wodą z czerpaka.

— O co chodzi synu?

— Mądry zigo. Ja i mój cały ród będziemy ci wdzięczni do póty do póki słońce będzie wschodzić, a księżyc pojawiać się i znikać. Nie długo zawiozę twoje cudowne lekarstwo do domu mojego ojca, a ono uratuje życie mojej matki...

— Do rzeczy synu.

— Cóż, mam nadzieję że dary które ci przywiozłem okażą się wystarczające w zamian za twoją mądrość i wiedzę lekarską.

— Doskonale wiesz że nie zrobiłem tego dla darów. — na jego twarzy wymalowało się lekkie zniecierpliwienie — Chyba nie o tym chciałeś ze mną rozmawiać.

Młodzieniec zrobił wdech i spojrzał na więźbę chaty, choć raczej na obłok pary który ją przesłaniał. Kropla potu spłynęła mu po nosie.

— Divanie. Chcę kupić twoją córkę.

zigo zrobił minę, która zdawała się mówić "A to mnie synu zaskoczyłeś" i zaraz zamienił ją na kwaśną wręcz zdradzającą niesmak.

— Doskonale. Ale czy chcesz ją wziąć tak na sucho? Załadować ją na swoją łódź i odpłynąć? Czy może masz mi do zaoferowania coś w zamian?

— No… Teraz nie mam nic. — zakłopotał się Auttume, faktycznie o tym nie pomyślał — Ale gdy wrócę do domu swojego ojca przywiozę ci wspaniały posag.

zigo również zapatrzył się w więźbę i powiedział powoli i dokładnie.

— Posłuchaj. Jako że mówisz o domu swojego ojca, a nie własnym wnoszę, że własnego nie posiadasz, jak również majątku. Zawierając z tobą taki układ zdawałbym się więc, na łaskę bądź niełaskę twojego ojca, który jak znam życie nie sypnie ci bezinteresownie ziarnem bo sam musiał je zasiać i zerznąć. Ale to nie byłby znowu taki problem gdyby nie fakt, że o moją córkę zgłosił się pewien dobry rikjias imieniem Kirsnas i zaoferował godziwą zapłatę. Wobec braku innych ofert postanowiłem dać mu dobre słowo, bo wybacz, ale przystanie na twoją byłoby kompletnym szaleństwem. — i zaśmiał się półgębkiem.

Czas przestał na chwilę płynąć. Kłęby pary się zatrzymały. Jedyne, co zdało się poruszać to wielki grot włóczni który trafił Auttume prosto w pierś i kręcił się teraz wokół własnej osi. Słowa Divana zahuczały i odbiły się echem jak od ścian jaskini — "byłoby to kompletnym szaleństwem".

Rikjiani miała być oddana innemu, bo on nie miał krów, ziarna, ozdób i broni by ją kupić. Kupić! Jakby była krową.

Nie zauważył, gdy znalazł się na zewnątrz.

— Synu. Zanurz się w wodzie bo się przeziębisz.

zigo wepchnął go niemal do rzeki. Przenikliwy chłód otrzeźwił go.

— Trzeba było zostawić tamte dary na wykupienie Rikjiani. No ale teraz to już nic się nie zrobi.

Młodzieniec stał w rzece po kolana, a woda obficie spływała mu z głowy i ramion. Nie czuł zimna. Wszystkie jego zmysły skupiły się na jednej tylko myśli.

"Zrobi się. Zrobi".

 

— Auttume. Nie mogę teraz z tobą rozmawiać. Mam pracę.

Chłopiec nie przestawał jednak prowadzić ją za rękę.

— Przestań. Ojciec nas zobaczy.

— Rikiani?

— Co?

— Czy… chcesz zostać moją żoną?

Dziewczyna wytrzeszczyła na niego oczy, po czym podrapała się w głowę nadgarstkiem brudnej od oprawiania warzyw ręki.

— Czy czego chcę?

— Czy chcesz być ze mną? Popłynąć do mojego domu i zostać moją żoną?

— Nooo… Nie wiem. Chyba chcę. Ale skąd ten pośpiech. Skąd to pytanie? Nie powinieneś rozmawiać o tym z moim ojcem?

— Właśnie rozmawiałem! — wypalił chłopiec.

Dziewczyna teraz zupełnie stropiona, struchlała i patrzyła na młodzieńca nic nie rozumiejąc.

— Mówiłem z twoim ojcem — powiedział teraz znacznie spokojniej — i właśnie dlatego do ciebie przychodzę. On chce cię oddać za rikjiasa tej cholernej wyspy.

— Ale dlaczego? Nie możesz mnie wykupić? Przecież twój ród jest bogaty. Sam to przecież mówiłeś.

— Właśnie nie mogę! — wybuchł znowu, ale widząc przerażoną minę dziewczyny przytulił ją i powiedział spokojnie — Posłuchaj. Ja nie mam żadnego majątku. Musiałbym popłynąć do domu i prosić o posag swego ojca. Divan boi się, że nie dostane darów od ojca, więc odda cię Kirsnasowi.

— Ale ja nie chce wychodzić za Kirsnasa.

— I właśnie dla tego muszę się z tobą naradzić. Jutro o świtaniu bądź na polanie. Tam niedaleko gdzie się poznaliśmy. Popłyniesz z nami. Nim ktoś się zorientuje będziemy już daleko.

— Ale jak to? Mam uciec z domu? Bez posagu? Jak? Nie mogę.

— Chcesz być ze mną, czy nie?

— Chcę, ale nie tak.

— Innej drogi nie ma.

— Ale może gdybyś popłynął i porozmawiał z ojcem. Może zdążył byś nim ojciec dobije targu z Kirsnasem.

— Już za późno. Jeśli chcesz być ze mną bądź jutro na polanie.

 

Tego wieczoru Divan sporządził lek dla Smittuki. Cel został osiągnięty. Auttume zarządził że jutro z samego rana muszą wypłynąć. Wszyscy przybysze podziękowali więc Divanowi i jego ludziom za pomoc i opiekę i udali się na brzeg by spędzić noc na łodzi. Gdy wychodzili z osady przy drodze stała Rikjiani. Posłała Auttume tylko jedno spojrzenie, ale on zrozumiał.

 

Las był szary, jak sprana koszula. Tuż przed świtem nie można było rozróżnić prawie w ogóle barw. Poruszali się cicho, bo i wokół panowała nieprzenikniona, wydawałoby się święta cisza. Kto ją pogwałci umrze. Nawet liście pod ich stopami milczały jak zaklęte. Serce Glaude waliło jak młot. Jego oddech łaskotał wszechobecną ciszę. Serce Auttume było zimne i zdecydowane. Mieli tylko pójść, odebrać Rikjiani z polany. Wrócić do łodzi i czym prędzej odpłynąć. Dopiero na samym końcu znajdowały się wyjaśnienia dla Irmy, który na szczęście dla całego planu, o niczym nie wiedział. Byli już bardzo blisko miejsca, w którym poznał Rikjiani. Widział już chyba tą brzozę na której przed nią zawisł. Nagle coś, jakby niewidzialny mur wyrosło w jego głowie.

— Nie możemy tam iść. — wyszeptał zatrzymując się.

— Co mówisz? — włosy Glaude stanęły na raz dęba.

— Nie wiem. Nie możemy tam iść. Coś mi mówi że to nie możliwe. Chociaż nie tyle niemożliwe co bezsensowne. To takie uczucie jakbym chciał włożyć rękę w ogień. Coś we mnie mówi żebym tego nie robił.

— Myślisz że to zasadzka? — twarz Glaude przypominała świeżo zmieloną mąkę.

— Nie wiem. Trzeba iść do osady, zobaczyć co się dzieje.

— Zwariowałeś? Tam nas złapią. Postawią przed wiecem i skaż ą na śmierć przez cios pałką.

— Nie złapią nas. — syknął chłopiec — Idziemy.

Zrobiło się nieznacznie jaśniej gdy stanęli w gąszczu z którego mogli przyjrzeć się całej osadzie.

Między domami nie było żywego ducha. Siedzieli przypatrując się tak dłuższą chwilę. Szarość poranka powoli mijała.

— Będziemy tak siedzieć? — spytał Glaude — Przecież zaraz wioska się obudzi i zauważą brak Rikjiani.

W tym właśnie momencie na majdanie ukazała się postać. Od razu było widać że to nikt z ludzi Divana. Był wysoki. Przypuszczalnie przewyższał Auttume o głowę. Na barkach nosił gęste, częściowo sfilcowane baranie runo. Prawą ręką wymachiwał toporem.

— Auttume... — szepnął chłopiec.

Brat przyłożył tylko palec do ust.

— Zostań tu. Ja się nim zajmę.

— Ale Auttume!… — jęknął chłopiec.

Powoli i bardzo cicho wyciągnął z pochwy miecz, który wziął na wszelki wypadek ze sobą. Glaude zacisnął ręce na toporze.

— Idę z tobą. — wyszeptał.

— Ani mi się waż. Wystarczy, jeśli mi się coś stanie.

I ruszył przez zarośla najciszej jak umiał. Nim wyszedł na wolną przestrzeń wojownik zniknął za chatami. Serce waliło mu jak oszalałe. Podszedł do chaty Divana obok której ostatnio widział mężczyznę. Grzęznąc nieznacznie w błocie doszedł do jej narożnika. Wziął głęboki oddech i wyszedł zań. Mężczyzna, którego widział wcześniej siedział na pieńku jakieś pięć łokci od niego. Rozglądał się jeszcze chwilę niefrasobliwie, kiedy spostrzegł Auttume. Dopiero teraz chłopiec zobaczył, że ma przy pasie róg tura. Wojownik przez dziesiątą część sekundy gapił się na niego nie wiedząc, o co chodzi, po czym ryknął w złowrogim olśnieniu.

— To ty! — i uniósł do ust róg by w niego zadąć.

Auttume zareagował błyskawicznie. Ciął od góry instrument by nie wydał dźwięku. Jednak wojownik w tej samej chwili zamachnął się toporem który trzymał w drugiej ręce. Chłopiec w ostatniej chwili, już po wyprowadzeniu ciosu rzucił się w lewo i o cal minął się z żeleźcem. Cel jednak osiągnął, miecz ostatecznie spowolniony wybił półkolistą szparę w gładkiej powierzchni rogu. Mężczyzna dmuchnął z całych sił, ale z instrumentu dobiegło tylko suche syczenie. Auttume który stracił równowagę i upadł na dach ziemianki zdążył się podnieść i odskoczyć poza zasięg topora. Teraz wszystko trwało sekundy. Wojownik cisnął róg i już był przy chłopcu zadając cios. Chłopak zrobił lekki zamach żeby sparować cios jakby walczył toporem. Pierwszy raz w życiu walczył mieczem. Jednak inna budowa tej broni sprawiła że garda nie była zbyt efektywna. Drzewce przeciwnika wyszczerbiło się, ale przeszło obronę i silnie spowolnione trafiło chłopca w czoło. Przez chwilę widział światło jasne jak zimowy poranek. Gdy wzrok wrócił zobaczył spadający na niego kolejny cios. Odturlał się na bok znów o palec unikając rany. Sieknął na oślep. Trafił. Wojownik zachwiał się na nogach a potem próbował złapać się za łydkę. Widząc jednak, że przeciwnik wstaje stanął na wyraźnie bolącej nodze i zaszarżował.

"Jakbyś ciął wielkim nożem" pomyślał Auttume. Odbił pierwszy cios, potem drugi. Tą szlachetną bronią można było zadawać ciosy szybsze niż toporem i dzięki temu chłopiec jeszcze żył. Miał jednak doświadczonego przeciwnika. Ten uderzył mocno jego miecz. Trzymająca go ręka odleciała do tyłu.

— Giń szczurze! — ryknął wojownik.

Chłopiec byłby się jeszcze uchylił przed szerokim ciosem, ale wtem z wnętrza chaty doszedł go głos, który sprawił, że napastnik zniknął na moment z jego świata.

— Auttume! — i rozległ się straszliwy pisk tak cudownego niegdyś głosu.

Topór wojownika zdawał się spadać cal z każdym uderzeniem serca. Już miał zadać Auttume ostateczny cios, gdy nagle jego tor stał się jakby bezwładny, niespójny. Odchylił się na jeden i na drugi bok, aż w końcu puszczony spadł ciężko w błoto a jego śladem podążył cały napastnik, jak kłoda waląc się na ziemię. Z jego pleców wystawało drzewce i kawałek młotka, reszta żeleźca zagłębiona była w ciele. Za ciałem stał Glaude, lub raczej jego cień. Chłopiec był blady, jak trup, a włosy równo stały mu dęba. Auttume przeskoczył trupa i schwycił Glaude za ramiona.

— Bracie! W porządku?

— Jeśli tobie nic nie jest, to jest w porządku.

Wziął głęboki oddech i życie powoli zaczęło wracać do jego twarzy. Auttume rzucił się do drzwi ziemianki. Otworzył je jednym silnym ruchem. Dziewczyna krzyknęła przerażona, ale nim okrzyk przeminął trzymał już ją w ramionach i mocno całował.

— Wybacz mi. — szlochała — Ojciec wszystkiego się domyślił… kazał mi powiedzieć gdzie mieliśmy się spotkać… nie mogłam mu odmówić… zwołał wojowników z wyspy i zasadził się na ciebie na polanie. Wybacz! — i zaniosła się płaczem.

— Teraz to nieistotne. Mamy jeszcze szanse. Słyszysz? Będziemy razem, ale musisz przestać płakać.

Dziewczyna szybko przestała szlochać a on wyciągnął ją na zewnątrz za rękę. Już chciał skierować się do lasu, gdy nagle zdał sobie sprawę, że jest już ranek. Nie stawił się na polanie, więc Divan i jego ludzie wiedzą już, że coś jest nie tak.

— Nie możemy zabrać cię na łódź. — powiedział — Pierwsze co zrobią to będą ścigać nas na jeziorze.

Dziewczyna patrzyła na niego swoimi pięknymi, zapłakanymi teraz oczyma. Spojrzał na Glaude. Ten chyba zrozumiał, o co mu chodzi.

— Gdzie twój koń? — spytał starszy brat.

— Pasie się tam, w lesie.

— Idziemy po niego.

— Chcesz posłać ją konno brzegiem, a sam ściągniesz na siebie pogoń? — spytał Glaude, gdy znaleźli zwierzę.

— Tak, a ty pojedziesz z nią.

Glaude nie był zaskoczony tym rozkazem. Zdawał się nawet na niego czekać. Jego oczy zalśniły. Auttume nie miał już przed sobą małego chłopca, który chce tylko by mamusia wyzdrowiała. Stał tam teraz młody mężczyzna, wojownik zdolny podjąć każdy trud w słusznej sprawie. Jednym susem znalazł się na koniu.

— Pójdź i siądź przy mnie jątrew. — powiedział Glaude.

Dziewczyna lekko się uśmiechnęła słysząc tytuł "żony brata". Zgrabnym susem wskoczyła na konia. Glaude chwycił mocno wodze.

— Nie bój się bracie. Nic się jej nie stanie.

— Spotkamy się na tym łysym cyplu, tym koło niewielkiej zatoczki, którą onegdaj mijaliśmy.

— Będę tam nim zdążysz umoczyć wiosło. Ha! Ha!

I pognał jak wiatr przez leśne ostępy. Auttume nie czekał również najszybciej jak potrafił przebiegł dystans dzielący go od łodzi. Wypadł między dwa klony. Irma i wioślarze byli na nogach gotowi do drogi.

— Nie siedzieć tak! Spychać łódź! — krzyknął.

Pelanni i Pannu bez słowa przystąpili do zadania. Irma nie był jednak taki skory.

— Gdzie Glaude? — spytał tonem stanowczym, może nawet zbyt stanowczym jak na niewolnego.

— Później ci powiem.

— Rikijs. Twój ojciec powierzył mojej opiece dwóch synów.

Łódź była już zepchnięta, niewolnicy kładli już wiosła.

— Wskakuj Irma. — wycedził Auttume.

Niewolnik rad nie rad posłuchał. Znalazł się w łodzi. Teraz rikijs nieco się uspokoił.

— Porwałem córkę Divana. — powiedział pozornie beznamiętnie ale w głosie drżała mu nuta wstydu.

— Co takiego? — ręce Irmy opadły jak u szmacianej lalki

— Glaude wiezie ją brzegiem. My musimy ściągnąć na siebie pościg.

— Rikijs coś ty zrobił? Przecież oni będą nas ścigać przez całe jezioro, albo i dalej.

— Wiedziałem, że będziesz tworzył problemy. Dlatego ci nie powiedziałem.

— Tworzył problemy? — Irma sprawiał wrażenie osłupiałego jak matka, która dowiaduje się że jej syn jest bratobójcą.

— Nie stój tak. — ponaglił go Auttume.

Niewolnik w jednej chwili się otrząsną i znowu był Irmą Spartą - Silną Ręką. Położył parę wioseł i wspomógł niewolników. Wiatru nie było w ogóle. Po krótkim wahaniu Auttume poszedł w ich ślady.

Nie minęło kilka chwil, gdy dotarli do wyspy Kirsnasa. Auttume najchętniej ominąłby ją z daleka, ale nie było czasu. W gospodarstwie zaczęła się już codzienna krzątanina. Mężczyźni i kobiety przerywali pracę i przyglądali się czwórce żeglarzy którzy wiosłowali co sił w rękach. Spojrzenia mężczyzn były niepewne. Widać, że dziwi ich obecność obcych. Wtedy gdy Auttume myślał już że żołądek wywróci mu się na lewą stronę, nad lasem rozległ się ryk licznych rogów. Chmary ptaków zerwały się do lotu. Na wyspie zapanowało nagle ogromne poruszenie. Jak w ulu do którego wetknięto żagiew. Nagle zaroiło się od wojów którzy naraz zaczęli spuszczać na wodę łodzie.

— Żywo! — krzyknął Auttume i uderzył w tafle wiosłami.

Minęli już wyspę gdy na wodę zeszły trzy łodzie podobnych rozmiarów co ich, po brzegi wypchane ludźmi. Na dziobie każdej stanął łucznik. Irma nic nie mówiąc rzucił wiosła i sięgnął do bagażu.

— Irma! Co robisz?!

On jednak nic nie odpowiedział. Wyjął łuk i ukląkł na rufie. Kołczan oparł o tylnicę tak żeby łatwo było mu wyciągać strzały. Nim napiął łuk, ścigający posłali im własną. Nie sięgnęła jednak celu i chlupnęła w wodę. Napiął swoją broń i błyskawicznie wypuścił pocisk. Ktoś zawył ale żaden z łuczników. Było ich trzech. Po jednym na każdej łodzi. Ci na lewej i środkowej stali na dziobach. Trzeci, na łodzi z prawej stał na rufie, ale i tak jego strzały leciały najdalej.

Irma spostrzegł, że jego łuk jest inny, dziwnie wygięty. Kolejne salwy zaczęły spadać coraz bliżej. Naciągnął cięciwę, ale w jego kierunku już leciał pocisk. W ostatniej chwili spuścił ją i skulił za burtą. Strzała śmignęła mu nad głową, ale chyba nikogo nie trafiła. Nie było czasu by się odwracać. Posłał jedną łucznikowi z lewej. Znów schował się przed pociskami.

Podniósł, napiął. Ten z lewej dostał, ale ktoś podniósł jego łuk. Świst. Jeden z wioślarzy na środkowej łodzi stęknął i złapał się za bark. Świst tuż przy uchu. Pelanni stęknął z bólu. Irma chcąc nie chcąc spojrzał za siebie. Z uda siłacza wystawała długa brzechwa, ale on sam nie myślał nawet by przestać wiosłować. "Zuch" pomyślał Irma i wrócił do swych obowiązków.

Samozwańczy łucznik z lewej łodzi dostał w ramię, gdy naciągał łuk. Jego strzała pomknęła parabolą gdzieś w stronę drzew, a sama broń wypadła z ręki i cicho zniknęła w wodach jeziora. Jeden pocisk przeleciał wysoko nad łodzią naszych bohaterów i upadł przed nimi. Środkowa łódź zaczęła wyprzedzać prawą. Łucznik pewny siebie oparł nogę na dziobnicy. "Takiś hardy?" spytał go w duchu Irma. Łódź była blisko, nie musiał zbytnio celować. Napiął łuk. Świst. Strzała od właściciela krzywego łuku przeleciała mu cal od głowy i to tylko dla tego, że się uchylił. Napiął i przestrzelił łydkę łucznika w środkowej.

Woj zaryczał jak ranny niedźwiedź i zwalił się na wioślarzy. Zdążył jednak posłać Irmie pocisk, który przeleciał nad głową niewolnika i upadł dokładnie między nogami Pelanniego. Wioślarz jęknął. Został jeszcze jeden. Obie łodzie zbliżyły się znacznie. Prawie na odległość rzutu pałką. "Albo ja albo ty" pomyślał w desperacji stary wojownik. Uniósł się, tamten już napinał łuk. Irma nawet nie drgnął. Strzelił.

Pocisk tamtego minął go o piędź. Ale i jego strzała nie trafiła celu. Utkwiła w ustach męża po lewicy strzelca, który z przerażeniem złapał się za twarz, zarzucił ciałem raz i drugi i jak worek ziarna wpadł do wody. Irma natychmiast napiął łuk. Tamten byłby zrobił to wcześniej gdyby nie szamotanina towarzysza. Strzała pofrunęła jak myszołów i utkwiła w jego lewej piersi. Nikt już nie widział jego ani jego dziwnej krzywej broni.

Na pokładach pościgu nie został a ni jeden łucznik. Irma zaczął po kolei zdejmować wioślarzy. Dystans zmniejszył się jednak na tyle, że wrogowie zaczęli już miotać oszczepy. Stary niewolnik złapał ten, który leciał najbliżej niego i zaraz odrzucił, ale nie trafił nawet łodzi. Pelanni, Pannu i Auttume rzucili wiosła i padli by uniknąć ciosów. Oszczepów było tylko kilka. Irma cały czas szył zdejmując miotaczy i wioślarzy. Udało mu się tak wystarczająco spowolnić lewą łudź. Środkowa jednak była już tak blisko, że załoga zaczęła miotać pałki.

Auttume porzucił wiosła i sięgnął po swój oręż. Posłał obie w kierunku środkowej łodzi. Jedna trafiła chyba któregoś z wioślarzy, bo zobaczył, że para wioseł opadła bezwładnie hamując resztę. Pannu oberwał w głowę. Na szczęście pałą z samego drewna. Padł jednak na wręgi jak kłoda. Szybko jednak się otrząsnął.

Wyciągnął zza pasa swoją procę i kilka kamyków. Jak zaklętą bronią ściągnął napastników, aż skończyły mu się kamienie. Pelanni wyciągnął pałki Irmy które on przesunął sobie na plecy. Zasłonił głowę rękami od kolejnego wirującego pocisku i zaczął ciskać na oślep nad głową strzelca, który próbował jeszcze używać swojej broni. Technika okazała się skuteczna, bo kilku najbardziej z przodu zwaliło się na resztę roztrącając ją jak szachowe figurki.

W jednej chwili pięciu, sześciu ludzi znalazło się w wodzie. Wyraźnie było słychać ich stłumione jęki, gdy tonęli w jej odmętach. Irma dokończył dzieła kilkoma strzałami w plecach wioślarzy, ale gdy wypuszczał pierwszą strzałę pałki zaczęły już lecieć z prawej łodzi, która zbliżyła się już dosyć. Pelanni posłał tam dwie ostatnie zza pasa Irmy ale żadna nie trafiła celu. Z ostatniej łodzi poszybował jeszcze zabłąkany oszczep, ale minął Pelanniego i odłupał fragment masztu. Pannu schwycił go nim wpadł do wody i z gracją odrzucił ugadzając jednego z przeciwników.

Stewy dziobowa i rufowa obu łodzi zrównały się. Napastnicy wyszarpnęli zza pasów topory. Słychać było zgrzytanie ich zębów i widać było mordy wykrzywione żądzą krwi. Pierwszy śmiałek wyskoczył z dziobu tocząc pianę z ust. Irma poczęstował go mocno swoją siekierą, zanurzając ją głęboko w jego piersi. Bezwładne ciało strącone w locie plusnęło w wodę pociągając za sobą broń. Niewolnik już przestraszył się, że ją stracił, ale w ostatniej chwili zdążył ja wyszarpnąć. Nie zdążyłby za to zasłonić się przed ciosem kolejnego zbója gdyby nie Pelanni który dosięgną go swoim orężem.

Łodzie się zrównały, choć dalej dzieliły je jakieś pięć łokci. Wiosła stukały jedne o drugie. Dwóch śmiałków chciało pokonać ten dystans, ale jeden znalazł się w wodzie tak szybko jak stanął na wzdłużnicy, popchnięty przez Pannu. Drugi nawet nie opuścił swej bazy pchnięty włócznią przez Auttume.

Pannu już chciał wsiąść wiosło by razić nim przeciwników, gdy nagle coś z furkotem wylądowało w jego torsie. Rzucony siłą uderzenia przeleciał nad drugą burtą i wpadł do jeziora w fontannie piany. Pelanni widząc to dostał naraz przypływu takiej furii, że mimo strzały w nodze rzucił się na łódź przeciwników. Chcąc nie chcąc inni poszli za nim. Auttume cisnął swoją włócznie trafiając w biodro niedoszłego zabójcę Pelanniego. Dobył miecza i po chwili sam już stał na łodzi wroga. Lądując sieknął jednego w drzewce topora, którym tamten chciał zadać mu śmiertelny cios i przeciął je na pół. W tym jednak momencie drugi woj grzmotnął go obuchem w prawy obojczyk. Ręka opadła bezwładnie niemal wypuszczając miecz.

Auttume instynktownie naparł na oprawcę barkiem przewracając go wraz z sobą na pokład i po krótkiej szamotaninie zakuł swym myśliwski nożem. Dysząc odwrócił się na plecy, mierząc nim w potencjalnych przeciwników.

Na pokładzie już ich jednak nie było. Ten z przeciętym toporem gdzieś zniknął. Za masztem Pelanni masakrował z pasją ciało jakiegoś – trudno już było wyliczyć jego cechy – męża. Bliżej Irma wyszarpnął topór z barku innego świeżego trupa i zaczął go wycierać. Obaj wojownicy oblepieni byli krwią od pasa do czubka głowy.

Auttume spojrzał na swoje ręce i spostrzegł, że one również całe są we krwi. W powietrzu unosił się jej ciężki, ciepły odór. Przez chwilę miał ochotę zwymiotować, ale szybko się powstrzymał. Nie chodzi o to, że nigdy nie widział świeżej krwi. Widywał ją często, gdy polował lub szlachtował zwierzęta. Nigdy jednak nie widział jej w takich ilościach. To go przytłoczyło.

Podniósł się. Obojczyk bolał jak opętany przy najdrobniejszym ruchu ręki. Poniósł miecz lewą ręką. Wstał, zadołowało mu się w głowię, więc znów usiadł. Potrząsnął głową. Wtem przed sobą na dziobie zobaczył cztery palce trzymające się wzdłużnicy. Przysunął się i spostrzegł, że to właściciel przeciętego topora, rozpaczliwie próbuje nie utonąć w jeziorze. Obserwował go przez ułamek chwili aż tamten również go zobaczył. Wtedy uniósł miecz. Tamten krzyknął o litość i puścił się krawędzi. Jednocześnie połknął wielki chałst powietrza i zamachał rękami chlapiąc wokół wodą. W panice znów rzucił się ku burcie, ale ostra lśniąca głownia spadła na jego mokrą czaszkę jak prawdziwy piorun. W jednej chwili znieruchomiał i znalazł się pod wodą.

— Rikijs! Jesteś cały? — spytał niewolnik.

— Dostałem w rękę. Nie mogę nią ruszać tak boli.

Irma dotknął ramienia chłopca i spróbował nim poruszyć. Auttume jęknął z bólu.

— Trzeba będzie je usztywnić. A ty Pelanni?

Siłacz stał na zdrowej nodze. Z postrzelonej wyciekło mu już dużo krwi i widać było, że zaraz może zemdleć.

— Nasza łódź... ucieka. — wysapał.

Istotnie. Ich środek transportu oddalił się już od łodzi napastników. Irma odciął kawał liny z olinowania, zrobił z niej lasso i z gracją zarzucił na stewę burtową uciekinierki. Po chwili łodzie się zetknęły i żeglarze wrócili na swój pokład. Irma podarł swoją koszulę i usztywnił rękę Auttume tak jak go kiedyś uczono. Pelanniemu wyciągnął strzałę z nogi i grubo przewiązał ją szmatami. Następnie chwycił wiosła.

— Gdzie umówiłeś się z Glaude? — spytał prostując kurs.

— Na łysym cyplu, przy zatoce.

Stary niewolnik nic nie powiedział. Zaczął tylko wiosłować. Stare mięśnie zagrały na zakrwawionym torsie.

Gdy walka dobiegła końca Auttume poczuł ogromne zmęczenie. Teraz, gdy siedział już spokojnie opatrzony przez opiekuna, zaczęła morzyć go senność. Walczył z nią, pomyślał o Rikiani i o bracie, który już pewnie czekał na nich zostawiając w tyle wszystkich wrogów. Chyba że, stało się inaczej. Że wrogowie go dopadli i teraz walczy tam sam jeden toporem który mu dał. Był bardzo zmęczony, ale podniósł się i podszedł do wioseł.

— Co robisz rikijs?

— Pomogę ci... yyhy, wiosłować.

— Nic z tego...

— Tam jest mój brat niewolniku.

— Rikijs, poniechaj. Jesteśmy na miejscu.

Chłopiec odwrócił się. Łysy cypel wyrastał przed nimi na strzelenie z łuku. Uciekając przed pościgiem pokonali znaczny odcinek jeziora. Większy niż im się wydawało.

— Glaude... bądź tam. — wyszeptał sam do siebie.

Gdy się zbliżyli dostrzegli sylwetkę konia, który stał ze spuszczonym łubem. "Już tam są. To koń Rikjiani. Już tam są".

— Rikiani — chiciał krzyknąć ale głos uwiązł mu w gardle. Jeszcze, gdy od brzegu dzieliły ich łokcie wyskoczył za burtę i pędem puścił się w górę zbocza.

— Rikiani! — krzyknął teraz już głośno — Glaude! Już jes...

To co zobaczył na wierzchołku najpierw go ogłuszyło, a potem zmusiło do szybszego biegu. Na wilgotnej murawie, spalonej letnim słońcem leżał Glaude, a z jego lewej piersi sterczała długa brzechwa strzały.

— Glaude!! Glaude! To ja! Ocknij się to ja!

Upadł na kolana przy chłopcu i lewą ręką uniósł jego głowę. Chłopiec zdawał się nie oddychać. Twarz miał brudną od ziemi.

— Bracie. Ocknij się. — poczuł jak zaczynają piec go oczy, a jakaś rozgrzana, rozszalała fala zrodzona gdzieś w jego wnętrzu szuka dla siebie ujścia. Nie zauważył, gdy Irma stanął tuż obok niego. Czuł, że zaraz zacznie wyć i ujadać jak pies, gdy nagle chłopiec zamrugał oczami. Z jego gardła doszło westchnienie. W jednej chwili fala furii i żalu zamieniła się w potok szczęścia.

— On żyje! Irma! On żyje!

— Dzięki niech będą Żeminele. Musimy zabrać go na łudź.

— Chwila. A gdzie Rikiani? Glaude gdzie Rikiani?

Chłopiec ocknął się już zupełnie i patrzył na brata oczyma pełnymi bólu.

— Wybacz bracie. — powiedział.

Głos mu się załamał, a do oczu nabiegły łzy.

— Pędziłem jak wiatr, jak orzeł… ale oni również dosiedli koni. Siekłem toporem ilu tylko zdołałem, ale… ktoś schwycił ją za włosy...

Chłopiec wybuchnął falą płaczu. Silny, młody mężczyzna, któremu Auttume powierzył życie dziewczyny, zniknął gdzieś bez ślad. Teraz leżał przed nim Glaude, jego młodszy brat. Ten sam, który kiedyś, tak dawno temu szarpał za rękaw ich ojca by ten ratował jego mamę.

Chłopiec powstrzymał płacz.

— Ściągnęli mi ją z siodła… zawróciłem by ją odzyskać ale postrzelili mnie z łuku… — jego twarz wykrzywiła kolejna fala płaczu — Wybacz mi Auttume… zrobiłem wszystko co mogłem… gdyby nie ta strzała…

— Cicho. — uspokoił go brat głaszcząc po głowie. Spostrzegł jednocześnie, że jemu też łzy płyną strumieniem. — To nie twoja wina. Jesteś najdzielniejszym wojownikiem w całej ziemi Estiów.

— Takim jak ty? — spytał spazmatycznie wciągając powietrze.

— Jak ja. Jak Irma. Jak ojciec.

— Rikijs. — szepnął Irma — Musimy uciekać...

Auttume chciał coś powiedzieć, ale nim wydał dźwięk doszedł ich krzyk, z oddali, jakby z drugiego brzegu zatoki. Krzyczał ktoś, kogo wszyscy znali doskonale.

— Synu! Powiedz, na co ci to było?

Na kamienistej plaży zatoczki, więcej niż strzelenie z łuku od nich stał Divan, a w chudej prawej ręce dzierżył pęk włosów swej córki Rikiani. Poniżej pęku znajdowała się głowa z twarzą wykrzywioną bólem. Dziewczyna piszczała i wzywała imienia miłego. Za zigo stał Kirsnas i cały odział drabów zbrojnych we włócznie i łuki.

— Czy ojciec nie nauczył cię szacunku dla cudzej własności?! Skoro tak, to ja będę musiał cię tego nauczyć!

Auttume nie czuł już bólu w ramieniu. Nie czuł zmęczenia. czuł tylko niesamowity żal, który zaraz przerodził się w nieopisaną, makabryczną furię. Pragnął tylko jednego – odciąć rękę która tak paskudnie splugawiła Jego Własność. Jego dobro i jego szczęście.

Puścił się galopem wzdłuż brzegu zatoki. Z tamtej strony wojowie już biegli w jego stronę. "Zejdźcie mi z drogi, albo gińcie" pomyślał młodzieniec, ale wtem czyjaś silna ręka schwyciła go za kołnierz.

Irma przyciągnął go do siebie z siłą tura i złapał w pół w żelaznym uścisku. Chłopiec rzucił się kilka razy, ale niewolnik zasługiwał na swój przydomek. Schwycił chłopca w pół i ciągnąc jak szmacianą lalkę pobiegł w stronę brzegu.

W łodzi był już Glaude, a Pelanni odbijał od wzgórza. Irma wrzucił swego rikijsa jak wór z pasternakiem i sam schwycił za wiosła. Auttume poderwał się jeszcze i chciał rzucić się do jeziora, ale stary niewolnik go powstrzymał.

Chłopiec miotał się i wył i w tedy zobaczył broń którą dał mu ojciec. Zszedł na brzeg bez miecza. Przypuścił szarżę na odział wojów zbrojnych w dzidy z gołymi rękami. Absurdalność tej sceny sprawiła, że się roześmiał. Śmiech stawał się coraz bardziej szaleńczy aż w końcu przerodził się w płacz. Gdy płakał przyszła mu do głowy kolejna myśl. Przypomniał sobie słowa, które wypowiedział krive wtedy w świętym gaju: "Chwycisz to jeśli się pośpieszysz. Ale strzeż się! Gdy nazbyt będziesz chciwy na zawsze to utracisz.".

Wiatr zawiał i stary niewolnik spuścił żagiel. Auttume już nie płakał. Leżał tylko z oczami wpatrzonymi w niebo, a nad jego głową przepływały jesienne chmury.

 

1 - lauks - po prusku wieś;

2 - zigo - pruski kapłan, wróż i lekarz jednocześnie;

3 - Estiowie - starożytna nazwa plemienia Prusów;

4 - wilnis - rodzaj tuniki z rozcięciem pośrodku i dwiema połami;

5 - czeladź - słudzy; jako że akcja opowiadania dzieje się wśród Prusów przed podbojem krzyżackim, możemy wnosić, że są to niewolnicy;

6 - Irma Sparta - imię bohatera po prusku znaczy dosłownie „Silna Ręka”;

7 - Sambia - półwysep Sambijski, w średniowieczu zasiedlony przez pruskie plemię Sambów;

8 - Jaćwięgowie - ludność pierwotnie uważana za Bałtów, pobratymców Prusów; dziś łączona raczej ze Słowianami;

9 - Galindia - historyczna kraina zamieszkana przez pruskie plemię Galindów. Galindami są wszyscy bohaterowie opowiadania;

10 - krive - kapłan pruski zajmujący się głównie wróżeniem;

11 - kailts - witaj;

12 - dwadzieścia osiem długą i sześć szeroką - ok. 14 x 3 m;

13 - rikijs - pan;

14 - kauki - duchy domowe;

15 - butta rikijans - dosł. pan domu; gospodarz;

16 - buttan - dosłownie „dom”, ale bardziej trafne byłoby określenie „gospodarstwo”, gdyż pruski „buttan” potrafił mieć kilka, a nawet kilkanaście budynków;

17 - trobe - dom gospodarza;

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • droga_we_mgle 7 miesięcy temu
    Jeszcze tu dotrę :)
  • droga_we_mgle 5 miesięcy temu
    No i przeczytałam :) ostatnio czytanie dłuższych tekstów u mnie ssie.

    "Rikjiani miała być oddana innemu, bo on nie miał krów, ziarna, ozdób i broni by ją kupić. Kupić! Jakby była krową." - dopiero co sam używałeś takiego języka i ci nie przeszkadzał, koleś...

    Patrząc po okolicznościach pierwszego spotkania, spodziewałam się, że istota podająca się za Rikjani to jakiś leśny duszek czy inna świtezianka i kiedy Auttume poruszy jej temat przy zigo on powie coś w rodzaju "Ale ja nie mam córki." "To z kim ja wtedy rozmawiałem?" A jednak opowiadanie do końca trzymało się realizmu (wliczając w to obrzędy itp.), ale nie uważam, żeby przez to straciło. Jak już, to zyskało.

    Cieszę się, że Glaude nie umarł (choć w sumie to kwestia otwarta, dużo jeszcze może się zdarzyć...) - często tak się zdarza, że za winnych cierpią niewinni.

    Irma Sparta to interesująca postać, historia, gdzie to on jest głównym bohaterem, mogłaby być równie ciekawa.

    Kilka wpadek ortograficznych, głównie ż i rz - skarzą (skażą, od ,,skazać"), zanużyć (zanurzyć, od ,,nura"), rządza (żądza, od "żądać"), ale ilość błędów wyraźnie mniejsza niż w poprzedniej serii.

    I plus za scny akcji, kolejna rzecz, której sama jeszcze nie robię za dobrze :')

    Podsumowując, świetne, 5 ode mnie za całość :)
    Pozdrawiam.
  • Marcin Adamkiewicz 5 miesięcy temu
    droga_we_mgle: Bardzo Ci dziękuję i doceniam Twój upór. Bardzo się cieszę, że Ci się podobało, zwłaszcza że to moje najstarsze opowiadanie (napisane jeszcze w paleolicie;) i dzisiaj sam napisałbym je zupełnie inaczej.

    Irma Sparta to faktycznie niezły gość. Tworząc go inspirowałem się skandynawskimi sagami i tymi wszystkimi uwikłanymi, tragicznymi bohaterami, którzy muszą służyć swoim wrogom, tudzież mścić się na bliskich. Może to nie nie jest tu aż tak widoczne, ale faktycznie ma potencjał na osobną historię.

    Jeśli scena walki Ci się podobała, to naprawdę jest super. Tak naprawdę i pisząc ją i teraz czytając mi się podobała, ale cały czas mam obawę, że dla czytelnika będzie zbyt długa. Jeśli tak nie jest, to tylko się cieszyć:)

    Dziękuję za Twoją ocenę i pozdrawiam:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania