Opowieść długiego jeziora - rozdział 2

Powietrze było wilgotne. Obłoczki mgły unosiły się jeszcze tu i tam. Łódź sunęła po płaskiej jak rogowa aplikacja tafli jeziora. Wysunęli się z wąskiego gardła, jakie tworzył południowy brzeg jeziora Tałty. Brzegi uciekły gdzieś w bok zostawiając ich samych na wielkiej pustej przestrzeni. Ale tą przestrzeń jeszcze znali. Tutaj kilka razy w roku łowili ryby, lub jeździli na łyżwach. Prawdziwe nieznane miało dopiero nadejść. Przybliżało się z każdym pluskiem wiosła. Nadchodziło stamtąd, z tej sięgającej horyzontu przestrzeni, którą tworzyła równa jak płaz miecza powierzchnia wody.

Słońca nie było widać zza chmur. Tworzyły one jednolitą smętną kopułę. Nasłuchiwali ptaków, ale ptaki milczały. Słychać było tylko wiosła i ich własne oddechy, a z daleka gapił się na nich czarny posępny las.

Irma siedział na dziobie. Wpatrywał się w przestrzeń przed nimi, tymi błękitnymi oczami strzelca i trwał tak nieruchomo jak jakiś ptak. Za nim Pelanni i Pannu, wiosłowali żwawo, każdy dzierżąc dwa długie wiosła. Z drugiej strony łodzi, rzec można na rufie, choć ta strona również zakończona była dziobnicą siedzieli Auttume i Glaude. Równie milczący, wpatrywali się w okolicę.

Po jakimś czasie jezioro znów zaczęło się zwężać. Z prawej ujrzeli szeroką zatokę. Gdzieś w jej głębi w wodę wychodziło drewniane molo.

Ktoś tam mieszka.

Nie byli pewni czy są już poza granicami swojego lauksu, ale nawet jeśli nie, to niedługo je przekroczą. Drzewa znów się zbliżyły. Piękne poskręcane dęby, stare buki, których liście miejscami już pożółkłe przeplatały się ze sobą, wrastały jedne w drugie. Pnie często wynurzały się prosto z wody, choć ostatnio nie padało. Między nimi wyrastały, krzaki żurawiny błotnej i wierzby.

Ociepliło się. Powłoka chmur jakby zrzedła, a kłębki mgły pierzchły gdzieś bezpowrotnie. Za przewężeniem z zatoką jezioro odbijało na zachód. Po lewej wyrosły teraz wysokie wzgórza porośnięte sosną. Z prawej inne szykowały się by po kilku chwilach zagórować nad żeglarzami. Nagle ich włosy zmierzwił lekki, zimny powiew wiatru. Z chmur przebił się złoty promień słońca i padł na wodę przed nimi. Pelanni i Pannu spojrzeli w niebo z nadzieją, ale wiatr znów ucichł. Niemniej jednak chmury rozstępowały się coraz szybciej i zimny ponury poranek przechodził w słoneczny dzień późnego lata. Czuć było mokry zapach jeziora i starej dębiny z dziegciem.

Jakiś wielki kształt przemknął im nad głowami.

— Kania! Widzieliście?! Kania! — krzyknął Pelanni — Wspaniała to dla nas wróżba.

— Założę się, że to nie zwykły ptak, ale jakiś mąż przemieniony. — stwierdził Irma ręką osłaniając oczy przed słońcem.

— Przemieniony? — spytał Glaude — Masz na myśli że to jakiś przodek wcielony w ptaka.

— Nie. Nie do końca. U nas, w moich stronach opowiadano o młodzieńcu, który żył na skraju puszczy i często chodził na Słowian. Jednak pewnego razu, gdy wrócił z wyprawy znalazł swój dom spalony, a żonę i dzieci zarżnięte jak prosięta na ofiarę. Ogarnęła go taka rozpacz, że niemal postradał zmysły. Wtedy to bogowie litując się nad nim przemienili go w kanię by mógł wolny od ludzkich trosk przemierzać niebo. Tak mówili.

— Irma Sparta. — odezwał się Auttume

— Tak rikijs?

— A co jeśli zapolujemy nie na swoim terenie i zabijemy czyjegoś przodka w ciele łani czy zająca? Tamci Estiowie mogą stanąć przeciwko nam.

— Nie obawiaj się młody rikijs. Gdybyśmy to zrobili tamci musieliby nas skazać na wiecu. Dopiero wtedy mielibyśmy się czego bać. Poza tym moje oczy widziały już wiele zwierząt. Potrafię odróżnić zwierzę od wcielonego człowieka.

Przez chwilę wszyscy milczeli, każdy, myśląc chyba o czymś innym. Wtem jednak powiał wiatr. Z początku lekko, ale zaraz się ożywił i wyglądało na to że się utrzyma.

— Wiosła w górę! — rozkazał Auttume.

Niewolnicy z rozkoszą wykonali rozkaz. Irma zaczął wciągać żagiel. Glaude również zerwał się by pomóc niewolnikom, oni jednak byli doświadczonymi żeglarzami, więc nie wiele było tej pomocy. Auttume dumnie stanął za sterem.

Podmuch wiatru niósł ich coraz szybciej. Na powierzchni jeziora powstały fale. Piękny czerwony żagiel z lnu łopotał dumnie. Na jego powierzchni namalowany był złoty ptak, może orzeł. Prędzej jednak był to mityczny ptak, co zawsze się odradza. Jezioro skręcało w różnych kierunkach, wiło się jak wąż. Na jego brzegach to wyrastały to chowały się wzgórza. Brzegi jeziora porośnięte były gęstym lasem. Ten jednak ustępował czasem miejsca kamienistym plażom. Na jednej z takich plaż na zakręcie jeziora wylądowali by zjeść posiłek.

Było wczesne popołudnie. Słońce świeciło, choć niebo przemierzały liczne chmury. Wiatr był chłodny, orzeźwiający, wilgotny. Rozpalili ogień by uprażyć ziarno i ugotować kaszę.

— Płyniemy już cały dzień, a nie spotkaliśmy żywego ducha. — powiedział Glaude pałaszując gorącą kaszę.

— Gospodarstwa są głębiej w lesie. My ich nie widzimy, ale pewnie nie jeden mieszkaniec tej puszczy już nas widział.

— Tak myślisz? — Glaude przestał na chwilę pałaszować i spojrzał na brata — Sądzisz że mieszkańcy tych puszcz mogą być nam wrodzy?

— Tego nie powiedziałem. — powiedział po czym dodał po chwili — Myślę że wszyscy Estiowie znają prawa gościnności.

Irma przysłuchiwał się w milczeniu tej wymianie zdań. Powoli i dokładnie opróżniając każdą drewnianą łyżkę z kaszy.

— Żaden Est nie zrobi nam krzywdy, jeśli go nie sprowokujemy. — powiedział — Jezioro jest wszystkich którzy po nim pływają i tylko Perdoytus może zdecydować inaczej.

Szybko zwinęli obóz i ruszyli w dalszą drogę. Jezioro teraz szło prosto jak strzelił, a jego brzegi się rozszerzały. Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi przed sobą ujrzeli wyspę. Ostrów wysoko wyrastał ponad wody jeziora, a niósł na sobie cały buttan(16). W purpurowych promieniach słońca gont dachów płonął jak rozgrzane złoto. Na szczycie wyspy-wzniesienia stał największy dom tego gospodarstwa, zapewne trobe(17). Niżej mniejsze chaty schodziły do brzegów wyspy. Z nich w stronę żeglarzy wychodziły dwa mola.

— Dzięki Żeminele! — uśmiechnął się Auttume — Nie będzie trzeba nocować pod gołym niebem.

Irma stał wpatrzony w wyraźny kontur wyspy. Lewą ręką trzymał głowicę jednej ze swych pałek. Łypnął na Auttume raz i drugi, a gdy ten już chciał spytać, o co chodzi, przemówił.

— Rikijs, pamiętaj byś najpierw przedstawił Butta Rikians siebie i swój ród. Potem brata. Następnie podaj cel swojej podróży, a potem...

W miarę jak niewolnik mówił mina Auttume zdradzała coraz większe zdziwienie i

przerażenie.

— Irma! Na wszystkie wele! Gadasz jak mój ojciec. Gorzej! Czuję się jakbym słuchał Pjause. "Zimom ubieraj się ciepło, a latem nie zostawaj w południe na polu". Jestem już dorosły do wszystkich wiatrów.

— Twój ojciec, rikijs, kazał mi ciebie pilnować i to nie tylko od ciosów wrogów — dotknął amuletu przy pasie — ale i od błędów młodzieńczej głowy, więc pozwól, że będę spełniał te polecenia.

Auttume fuknął ale nic nie powiedział. Dobili do brzegu Pelanni i Pannu zajęli się cumowaniem, a reszta ruszyła w stronę zabudowań. Gdy byli w połowie drogi na górę przebieg im drogę rudy chłopiec. Auttume krzyknął za nim, ale ten nie posłuchał tylko znikł za rogiem najbliższej chaty. Nim doszli na szczyt na drodze pojawiło się dwóch mężczyzn. Jeden z nich, wyższy miał krótkie włosy czarne jak kruk, do tego wąsy i zarost, chyba kilkudniowy. Ubrany był w wilnis w kolorze bladej purpury przetykanej żółtymi nićmi. Na prawym nadgarstku nosił masywną bransoletę z brązu, a na lewej ręce spiralny naramiennik. Na czole nosił rzemienną przepaskę. Twarz miał hardą, jak człowiek, który nie cofnie się przed niczym. Ale w jego spojrzeniu była też pewna łagodność, właściwa panom którzy, gdy trzeba każą bez litości ale nie boją się okazać łaski, gdy jest to możliwe. Jego towarzysz miał zwykły szary wilnis nie nosił ozdób, a jego włosy był jasne jak u każdego Estia.

— Kailts, nieznajomi. — powiedział czarny zatrzymując się pięć kroków od nich.

— Kailts. Jestem Auttume syn Dirsusa z południowego brzegu jeziora. To mój brat Glaude. Podróżujemy do domu zigo Divana, by dał nam lek na chorobę mojej matki.

— Jestem Kirsnas, — powiedział czarny, wzrokiem przebijał każdego na wylot — Butta Rikians tej wyspy. A to mój szwagier Geltains. Kim zaś jest ten mąż z łukiem na plecach?

— To niewolnik. — odparł Auttume nawet nie patrząc na strzelca — Zwie się Irma Sparta.

— Naprawdę? — Kirsnas lekko się uśmiechnął — A jak bardzo silna jest jego ręka?

Nikt nic nie odpowiedział. Więc gospodarz szerokim gestem zaprosił gości do wielkiej sali swojej trobe. Zasiedli przy długim stole, na którym zaczęły pojawiać się różne przysmaki.

Na początek melbum, zupa z owsa i szczupaka, z dodatkiem ziół i soli. Następnie powędrował sum gotowany z mąką pszenną i śmietaną. A na koniec pieczeń ze świni. Do tego wszystkiego cała misa podpłomyków i wiadra miodu. A na deser jabłka i śliwki. Aromaty tego wszystkiego mieszały się w smakowitą, gorącą słodkawo-ostrą woń.

— Mówicie więc Auttume synu Dirsusa że szukacie sławnego Divana. — gospodarz zwrócił się do młodzieńca i pociągnął miodu z rogu.

— Tak. Tylko on może uleczyć moją matkę. Wiesz może gdzie on mieszka?

Kirsnas wepchnął sobie w usta całego podpłomyka i odparł.

— Wiem. — Auttume spojrzał na niego bacznie — Jak ma na imię twoja matka?

— Smittuka. — odparł.

— Jak? — spytał Kirsnas przerywając żucie kawałka świni — Jak się nazywa?

— Smittuka, córka Azkusa. Znasz ją Butta Rikians?

— Znałem kiedyś pewną Smittukę, ale to było wiele lat temu. — otarł usta rękawem i uśmiechnął sie szeroko — Pomogę ci drogi gościu. Jutro poślę pachołka by pokazał wam drogę do chaty Divana.

— Dziękuje ci. — odpowiedział Auttume wysoko unosząc brwi, jakby nie dowierzał że znalezienie zigo jest w istocie takie proste.

 

Następnego dnia skoro świt podróżnicy i pachołek wysłany przez Kirsnasa płynęli przy północnym brzegu jeziora wypatrując znaku. Były nim dwa klony rosnące tuż przy brzegu. Oznaczały one początek drogi do chaty Divana.

— To tutaj. — powiedział pachołek — Musimy wylądować.

Gdy to uczynili Auttume i Irma zeszli na brzeg. Pachołek pokazywał drogę, a oni szli za nim. Teren nieco się unosił. Estiów otaczały rzadko rozproszone jesiony, między którymi słała się gruba warstwa listowia. Drogi jako takiej nie było widać pachołek orientował się pewnie po drzewach. Słońce przebijało przez rzadko rozłożone listowie. Wtem gdzieś na lewo od ich szlaku Auttume zobaczył coś pięknego.

Jakieś trzydzieści kroków od nich stał jeleń. Wielki, wspaniały daniel, o porożu tak szerokim, że chłopiec nawet gdyby bardzo chciał nie mógłby ogarnąć go rękami. Poczuł że musi go upolować. Ścisnął mocniej włócznię.

— Czekajcie tu! — krzyknął i pognał w stronę zwierzęcia.

— Rikijs! — krzyknął za nim Irma, ale chłopiec już nie słuchał. Gnał teraz ścigając najpiękniejsze zwierze, jakie przyszło mu widzieć.

Jeleń był diablo szybki, ale Auttume polował już na jelenie i dotrzymanie mu kroku nie było wyzwaniem ponad jego siły. Listowie zaczęło gęstnieć, między pniami pojawiły się paprocie i młode brzozy. Jeleń mknął zawadiacko wystawiając talerz w stronę swego napastnika. Nagle z prawej mignęło chłopcu coś dziwnego. Drzewo wygięte w łuk aż do ziemi.

Młode drzewo. Zupełnie nienaturalnie. Coś mu to przypominało, ale co?

Gdy je mijał, zawadził o coś nogą. Nie wiedział co to ale naraz poczuł szarpnięcie w prawej kostce jakby ktoś bardzo silny go za nią złapał. Stracił równowagę. Świat zakręcił się pod zupełnie zwariowanym kątem. Niebo stało się ziemią, a ziemia powałą. Prawa noga chyba wyskoczyła ze swojego pierwotnego miejsca.

Teraz wiedział już co to jest. Pułapka na dziki. Najprostsza, jaką można było wymyślić. I on niedoszły łowca najwspanialszego jelenia w całym kraju Estiów dał się złapać w pułapkę na dziki. Byłby się nad sobą gromko zaśmiał gdyby nie fakt że noga bolała go niemiłosiernie, a do tego na wpół wisiał, na wpół stał oparty karkiem o glebę co również nie było zbyt radosne. Wtedy, gdy już miał skląć wszystko dookoła, nie szczędząc żołędzi na dębach, usłyszał śmiech. Śmiech niewypowiedzianie siermiężny i rubaszny, a przy tym w niesamowity, magiczny sposób... dziewczęcy.

Oszołomiony tym dźwiękiem obrócił się pokracznie w jego stronę i ujrzał coś co miał zapamiętać do końca swoich dni. Stała tam przed nim, młoda i piękna. Była chyba dość niska jak na swój wiek a do tego drobnej budowy, co jeszcze dodawało jej uroku. Gdy spostrzegła że chłopiec na nią patrzy, zakryła usta dłonią i próbowała zdławić śmiech. Jednak mina jaką musiał mieć Auttume spowodowała u niej nową salwę śmiechu. Sam nie wytrzymał przy tym i również zaczął się śmiać. Wtedy przyszła mu do głowy zaskakująca myśl. Dziewczyna sama w sobie nie była bardzo ładna, a przynajmniej widywał ładniejsze, ale sposób w jaki się śmiała, w zestawieniu z jej niewielkim ciałem i morzem gęstych lśniących włosów w kolorze miodu sprawiał, że była najpiękniejsza na świecie. Pomyślał że mógłby wisieć tak aż do końca świata jeżeli tylko sprawiłoby to jej radość.

Dziewczyna jednak szybko się opamiętała. Utkwiła w nieznajomym swoje piękne błękitne oczy. Powstrzymała jeszcze ostatnią salwę śmiechu i przemówiła do chłopca w sposób równie niezapomniany jak wygląd.

— Słuchaj no, nie możesz tak wisieć, bo umrę przez ciebie ze śmiechu. — powiedziała jakby mówiła do młodszego brata którego zna od urodzenia i z którym z niejednego dębu żołędzie jadła.

— Skoro tak, to mnie odetnij. — odparł niefrasobliwie, jakby był jej młodszym bratem który przynajmniej raz na półcykl zawisa za nogę na drzewie by rozweselić swoją starszą siostrę.

Dziewczyna wyciągnęła zza pasa mały nożyk i kilkoma sprawnymi ruchami rozcięła linę. Auttume zwalił się z fikołkiem na nogi i stęknął z bólu. Niema co, przez kilka najbliższych dni i nocy nie będzie mógł szybciej chodzić, nie mówiąc o pogoni za jeleniem. Dziwne, ale gdy o tym pomyślał spostrzegł że wcale nie gniewa się że zwierze mu uciekło. Wręcz przeciwnie. Bardzo odpowiada mu ta sytuacja.

— Żyjesz? — spytała nieznajoma

Auttume tylko stęknął.

— Nie martw się. Ojciec z pewnością cię wyleczy

Chłopiec chciał coś powiedzieć, nim jednak zdążył dziewczyna schwyciła za uzdę konia, który nie wiadomo skąd się wziął, dosiadła go i już spinała.

— Poczekaj! — wystękał Auttume ni to leżąc ni klęcząc na posłaniu z liści — Zdradź mi chociaż swoje imię.

Powstrzymała konia który nie tak znów błędnie myślał że ma ruszać, uśmiechnęła się znów w ten swój czarujący sposób i powiedziała.

— Jestem Rikiani córka Divana.

Po tych słowach błyskawicznie spięła konia i po chwili nie było już jej widać. Wokół brzozy został po niej tylko słodki zapach dziewczęcego ciała.

 

— Rikijs! Co się na Peruna stało?

Irma i pachołek wyłonili się z paproci, gdy po dziewczynie nie został najmniejszy ślad. Tym samym wyrwali Auttume z zadumy, w jakiej trwał przez chwilę... a może przez cały dzień. Gdyby go spytać nie umiałby powiedzieć. Umiał za to powiedzieć, że noga strasznie mu spuchła w kostce i raczej nie mógłby na niej stanąć.

— Wpadłem w sidła i zwichnąłem sobie nogę.

— A niech to! — zasyczał Irma przypatrując się nodze — Rikijs, musiałeś pędzić za tym jeleniem?

— Widać musiałem. — powiedział sam do siebie.

— Nie bój się niewolniku. — powiedział pachołek — Divan z pewnością go uleczy. On potrafi uleczyć każdą chorobę.

Podnieśli go we dwóch i poszli w stronę, w którą odjechała Rikiani. Słońce nie drgnęło na niebie, kiedy dotarli do niewielkiego strumienia, a potem idąc w jego górę spostrzegli niewielki pagórek. Najpierw jeden, potem jeszcze kilka. Z jednego unosił się dym. Były to dachy ziemianek. Byli na miejscu.

Gdy stanęli na majdanie niewielkiej osady Auttume przyłapał się na wypatrywaniu dziewczyny. Wokół krzątało się kilku mężczyzn, ale Rikiani nigdzie nie było widać, nie mówiąc już o koniu. Pachołek kazał im się zatrzymać przed chatą, z której unosił się dym.

— Co mu się stało? — spytał jeden z miejscowych.

— Wpadł w sidła i noga cała mu napuchła — odparł pachołek.

— Poczekajcie tu chwilę.

Mężczyzna wszedł do chaty, a po krótkim czasie wrócił mówiąc.

— Wnieście go do środka.

Wewnątrz było ciemno i duszno. Dym z ogniska, które tliło się rachitycznie gryzł oczy i drapał w gardle, ale zapach miał miły, wręcz narkotyczny.

Przed ogniskiem, tyłem do gości siedział mężczyzna wysoki (dało się to odczuć, mimo że siedział z zaplecionymi nogami) i chudy. Jego włosy w kolorze białego srebra, sięgały aż do lędźwi. Ramiona miał nagie i tylko na biodrach nosił płócienną przepaskę. Mężczyzna głośno i krótko wciągnął powietrze nosem.

— Słucham was mężowie, z czym do mnie przychodzicie?

Odwrócił się nagle szybko i zadziwiająco zwinnie jak na swój przypuszczalny wiek. Pierwsze co uderzyło w jego twarzy to oczy. "Zupełnie inne niż u Rikiani" pomyślał Auttume. Było w nich coś dziwnego. Coś czego jeszcze nie widział u żadnego człowieka. Nie umiał powiedzieć co to takiego. Cała twarz zigo od razu skojarzyła mu się z jakimś psem. Te dziwne oczy, wąski spiczasty nos i broda długa i srebrzysta jak włosy, ale jednocześnie w jakiś sposób chuda, jak cała jego postura. Mimo to, jego oczy, jego sylwetka, płynność ruchów i niebotyczny wzrost, sprawiały że czuło się przed nim respekt, czy się tego chciało czy nie. No i głos. Ten głos.

— Zigo Divanie. — powiedział chłopiec — Jestem Auttume syn Dirsusa z drugiego krańca jeziora...

— Synu! — powiedział mężczyzna — Ja się ciebie nie pytam jaki jest twój ród. Tylko, co ci dolega? Tak? Więc proszę powiedz mi, z czym do mnie przychodzisz.

— Zigo. — powiedział Irma — Mój rikijs wpadł w sidła na dziki...

— Bracie. Ale ja nie pytam ciebie.

— Wpadłem w sidła i moja noga spuchła, mądry zigo. Ale sprowadza mnie tutaj sprawa o wiele ważniejsza.

— Dobra. Najpierw pokaż tę nogę.

Położyli Auttume na ziemi a Divan wstał i podszedł do niego. Rzeczywiście był wysoki. Gdy pochylił się nad kostką chłopca widać było w nim fachowca. Człowieka, który zna się na rzeczy i wie, że się zna. Mlasnął cicho i przełknął ślinę, zamruczał jak wielki pies dotykając kostki pacjenta. Czoło miał ściągnięte. Nagle rozluźnił je, powiedział, jakby do siebie coś w stylu "To lepiej to przyniosę" i w jednej chwili zniknął za drzwiami chaty.

Obecni popatrzyli tylko za nim, ale nikt nic nie powiedział. Zigo wrócił równie nagle jak znikł, a w ręku trzymał kilka łodyg jakiejś rośliny. Nachylił się z nią nad kostką chorego. Wyciągnął ręce, zamknął oczy i zaczął mówić coś bardzo cicho i niewyraźnie. Zapewne zamawiał duchy jak zwykli czynić to wiedzący. Następnie skończył strzepnął lekko ręce, pociągnął nosem i zaczął pocierać nogę łodygami rośliny.

Auttume, który cały czas czuł w kostce nieprzyjemne gorąco teraz doznał uczucia cudownej ulgi, zupełnie jakby ktoś polał mu nogę zimną wodą. Chociaż nie. To uczucie było inne, ochłodzenie nie było takie drastyczne. Zimno przenikało raczej jego kostkę, nie drażniąc nerwów, ale niosąc tylko błogą przyjemność.

— Opuchlizna zaraz ustąpi. A jak twoje kolano? — Auttume spojrzał na niego bacznie — Bo skoro wpadłeś w sidła na dziki, no to wszyscy wiemy, że to tam drzewo się odgina i ta noga jakoś tam leci, więc i z kolanem może być niedobrze. Tak?

— Boli trochę. — odparł Auttume — Przy szarpnięciu trochę mi się chyba przekręciło, nie wiem przede wszystkim bolała mnie kostka.

— Pokaż.

Divan obmacał dokładnie staw młodzieńca, ustalił gdzie boli, a gdzie nie. Zrobił okład z jakiegoś magicznego wywaru i oznajmił, że trzeba będzie usztywnić nogę. Gdy na chwilę ich opuścił Auttume przemówił do Irmy.

— Trzeba iść po dary, bo w normalnych okolicznościach, nie godziłoby się prosić tak bez niczego o pomoc dla mojej matki, a teraz to kompletnie niedopuszczalne.

Irma więc posłał pachołka, a sam został z panem. Po kilku chwilach Auttume nie mógł już ruszyć małym palcem u stopy (wprawdzie nie był on usztywniony, ale nie było to przyjemne).

— Jak długo będę musiał to nosić? — spytał.

— Kilka dni. Raczej trzy niż sześć.

"Trzy dni! Smittuka, może przez ten czas umrzeć! Nie mogę tyle czekać!"

— Mądry zigo. — powiedział Auttume — Nie mogę czekać trzech dni. Przybywam do ciebie w bardzo ważnej...

— Rikijs! — niemal zgromił go Irma — Nie możesz sprzeciwiać się...

— Synu! — wtrącił się Divan — Chcesz chodzić? — zrobił minę wyrażającą obojętność — To przeleżysz trzy dni i nie będziesz się ruszał. A jak nie to, to, to, tam będą tego inne konsekwencje.

— Divanie! Nie przychodzę do ciebie bo skręciłem nogę. To był wypadek. Na drugim końcu jeziora, dzień drogi stąd umiera moja matka. Zapadła na nieznaną chorobę, której nasze babcie nie potrafią leczyć. Przybyłem, więc do ciebie, bo jesteś jedyną osobą, która może nam pomóc. To ona jest ważna, a nie moja noga.

Divan zacukał się nad słowami młodzieńca. Przyjrzał się korzonkom wystającym spomiędzy więźby dachu i powiedział.

— A więc to tak. Dobrze synu. Ty na razie leż i nie martw się niczym. Powiedz mi tylko jak ma na imię twoja matka i co konkretnie się jej stało. Będę musiał poradzić się duchów, a to dopiero po zmroku, więc chwilowo i tak nie możesz nic zrobić.

Auttume powiedział zigo wszystko, co ten chciał wiedzieć, a następnie pomocnicy wynieśli chłopca na zewnątrz.

 

Umieścili go w jednej z ziemianek, wraz z innym mężczyzną. Był on w wieku ojca Auttume i chorował na oczy. Nie wiele się odzywał, ale wystarczająco by stwierdzić że jest raczej łagodnego charakteru. Drzwi do chaty były otwarte, ale wewnątrz panował niemal mrok.

Ułożono go na posłaniu wyłożonym sianem i wełnianymi pledami. Wokół było cicho tylko z zewnątrz dobiegały odgłosy krzątaniny pomocników zigo, ale te dźwięki raczej usypiały niż wprowadzały ożywienie. Do tego niebo się zachmurzyło i w chacie zrobiło się jeszcze ciemniej.

Auttume pomyślał o Rikiani, o tym, że gdzieś tutaj jest. Wie, że był u jej ojca? Oczywiście, że wie. To, dlaczego nie przyjdzie? Mogłaby, chociaż spytać jak się czuje. Cholera! Mogłaby nawet znów go wyśmiać, ale niech się zjawi.

— Auttume! Jesteś tam?

Dobiegł go głos daleko mniej słodki od głosu Rikiani, ale również mu drogi. Do chaty wszedł Glaude.

— Auttume! Żyjesz? Słyszałem że wpadłeś w sidła na dzika. — twarz chłopca zdradzała raczej rozbawienie niż zaniepokojenie — Myślałem że boki sobie pozrywam. Jak to było? Idziesz, sobie idziesz, a tu przed tobą wygięte drzewo. Myślisz sobie: "Po co ktoś miałby wyginać drzewo?" a tu nagle...

— Wystarczy Glaude.

— Poczekaj! — chłopiec otarł łzę — Powiedz mi tylko jedno... — tutaj zrobił poważną, teatralną wręcz minę — Zwabiły cię tam żołędzie, tak?

Auttume nie wytrzymał i spróbował poderwać się z legowiska, jednak usztywniona noga skutecznie mu to uniemożliwiła.

— Nie szarp się tak wisielcze.

Tym razem głos miał właściwą barwę. Weszła do chaty trzymając w jednym ręku garnek z jakąś dymiącą strawą, a w drugiej miskę i drewnianą łyżkę.

— Jak będziesz się tak rzucał to do pełni ojciec ci tego nie zdejmie.

Glaude patrzył na nią osłupiały. Ubrana była w niebieską suknię z prostymi rękawami, przepasaną cienkim skórzanym pasem. Na głowie miała białą chustę wyszywaną w jakieś zygzaki. Spojrzała na Glaude jakby dopiero teraz go zauważyła.

— Witaj nieznajomy. — powiedziała i nie zwracając wcale na niego uwagi przystąpiła do napełniania miski. Strawa pachniała wspaniale. Stanowiła ją gęsta bryja z grochu z kawałkami wołowiny. "Wisielec" mimowolnie przełknął ślinę. Dziewczyna przykucnęła tuż obok niego. Widział kosmyki jej włosów spadające bezładnie spod krawędzi chusty. Jeden przywarł w kąciku jej ust, chciał go odgarnąć ale w tym momencie uświadomił sobie że jest z nimi jego brat. Powstrzymał się. Dziewczyna sama go odgarnęła i podała mu miskę zupy. Glaude stał w milczeniu, oczy miał wpatrzone w ich oboje.

— Masz wisielcze. — powiedziała dziewczyna — Jedz i zdrowiej, bo przed tobą jeszcze wiele sideł w które musisz wpaść.

Po tych słowach wybuchnęła gromkim śmiechem tak dla niej charakterystycznym.

— Jak śmiesz babo! — krzyknął Glaude — Masz paść mu do stóp i błagać o wybaczenie! Wiesz kto to jest? To Auttume syn Dirsusa, najdzielniejszy wojownik, po tej, tamtej, i wszystkich stronach tego i w ogóle każdego jeziora!

Dziewczyna spojrzała na Auttume w oczy i znów się roześmiała.

— O co mu chodzi? I w ogóle to co to za jeden?

— To mój brat Glaude. — powiedział młodzieniec — Glaude, masz przed sobą córkę zigo Divana.

— Córka, babka, żona, jest mi obojętne. Nie będzie tak do ciebie mówić.

Auttume siedział przez chwilę nie wiedząc co ma zrobić, zaczął więc jeść stygnącą zupę. Nie do końca mu odpowiadało że Rikiani odnosi się do niego tak swobodnie. Cóż, obaj z Glaude byli wychowani w domu gdzie kobiety zawsze były na drugim miejscu po mężczyznach. Na takie uwagi jakie czyniła mu jasnowłosa, mogła się zdobyć co najwyżej żona, a to i tak na osobności. W towarzystwie mężczyzn mąż, który przyjmowałby pokornie takie kpiny zostałby po prostu wyśmiany. Nie mniej jednak w jej towarzystwie było coś takiego że nie chciał z niego rezygnować nawet za taką cenę.

— Smacznego wisielcze. — powiedziała dziewczyna, wzięła garnek i po prostu wyszła.

— Bracie. O co chodzi? — oczy Glaude były duże.

— Przynieśliście dary?

— Złożyliśmy je na razie na majdanie. — powiedział Irma wchodząc do chaty — Mamy zaraz dać je Divanowi w twoim imieniu?

— Nie. Sam mu je dam. Pomóżcie mi wstać.

Po chwili rikijs podtrzymywany przez brata stanął przed zigo. Starzec siedział właśnie przed jedną z ziemianek i na macie z brzozowego łyka przekładał jakieś zioła. Nawet nie spojrzał na chłopca.

— Słucham cię synu. Czy już wyzdrowiałeś?

— Nie mądry zigo, ale...

— To czemu, na matkę Żeminele, łazisz?

— zigo proszę, wysłuchaj mnie. Przyniosłem dary jak nakazuje obyczaj, abyś nie sądził że za nic mam twoją pomoc.

Starzec teraz też nie podniósł wzroku.

— Stitun! Weź od nich te rzeczy i zanieś do izby.

I dalej zajął się swoją pracą.

Auttume wrócił do swojej chaty z poczuciem że zrobił coś nie tak. Nie wiedział jak to wytłumaczyć.

 

Gdy nadeszła noc Divan przystąpił do rytuałów. Wszędzie panowała cisza jak makiem zasiał. Irma i Glaude spali. Pelanni i Pannu dostali zakwaterowanie gdzie indziej. Możliwe że jeden z nich wrócił do łodzi. Nie wiedział. W chacie rozpraszała się tylko nikła poświata od pieca kopułowego. Auttume nie mógł spać. Próbował wyczołgać się z chaty ale zaraz porzucił ten pomysł. Na szczęście niedaleko spał ślepy mężczyzna. Na co dzień posługiwał się sękatym kijem do poruszania po osadzie. Teraz był on mu jednak niepotrzebny. Auttume użył go jako podpory i zaraz wykuśtykał z chaty. Noc była zimna. Zganił się za to że nie wziął ze sobą pledu. "Trudno" pomyślał.

Jakoś dotarł do chaty Divana. Nasłuchiwał. Z wewnątrz dobiegł go cichy rytmiczny zaśpiew. Stał tak, lekko drżąc, coraz głębiej wsłuchując się w pieśń zigo. Poczuł jak te dźwięki koją jego umysł i wtedy usłyszał ciche pytanie.

— Też nie możesz spać?

Odwrócił się. Stała przed nim owinięta ciepłym kocem po którym jak po rzecznych skałach spływały jej złote włosy.

— Nie. Pieśń twojego ojca mnie przyciągnęła.

— Nie wiesz — powiedziała to z lekkim uśmiechem — że nie wolno słuchać, ani patrzyć na wiedzących, gdy odprawiają rytuały, bo to może sprowadzić nieszczęście?

Patrzył na nią nie wiedząc co odpowiedzieć. Bo prawdę mówiąc wierzył w wiele przesądów, ale słuchanie Divana nie wydawało mu się niebezpieczne, wręcz przeciwnie. Ona widać zauważyła jego zakłopotanie. Podniosła na niego swoje piękne, błękitne oczy i powiedziała.

— Słucham ojca od dziecka. Każdej nocy, gdy odprawia rytuał i nic mi się nigdy nie stało. No może poza tym, że bardzo go kocham. — uśmiechnęła się ale teraz raczej melancholijnie.

Spojrzał na nią, ale wzrokiem, jakiego nie widział u niego, ani brat, ani Irma, ani ojciec, ani nikt, kto myślał że go zna.

— Kim ty jesteś? — spytał.

— Co takiego?

— Kim jesteś? Nie zachowujesz się jak inne dziewczęta, jak żadna, którą znam. Jeździsz konno jak mąż. Polujesz na mężczyzn, jak na dziki. — złotowłosa roześmiała się ślicznie — A do tego gdy jesteś blisko czuje się... to jest jakby... Nie wiem jak to nazwać, ale nawet gdy się ze mnie naśmiewasz czuje się wspanialej niż gdy inni prawią mi komplementy.

Patrzyła na niego z pomiędzy fałd koca, a na jej twarzy nie malował się już cień uśmiechu. Podszedł krok. Najpierw jeden, potem drugi w końcu czuł na twarzy jej oddech. Nie spuściła wzroku. Wciąż patrzyła na niego tymi pochodniami niebieskiego ognia. Wiatr zawiał lekko i jeden z kosmyków jej włosów spadł jej na twarz. Odgarnął go i pocałował ją. Ona rozpostarła poły koca i zarzuciła mu je na ramiona. Stali tak przez chwilę przytuleni do siebie. Dziewczyna chwyciła jego dłoń. Ich palce się splotły. Ścisnęła mocno a on w odpowiedzi ścisnął mocniej. Jej białe palce nie puściły jednak. Zawarły się zachłannie, jakby chciały pochłonąć najpierw jego dłoń a potem całego człowieka. Wtedy Auttume poczuł żar, płomień trawiący go wewnątrz, tak ogromny że przestraszył się iż strawi go całego, tu i teraz. Ogień jednak nie strawił go. Przygasł nieco i szepnął mu do ucha że musi zawsze być blisko niej, jeśli chce by nie zgasł zupełnie. Auttume usłyszał ten głos dochodzący z wnętrza jego duszy i pozwolił by od tej pory to on go prowadził.

 

Słowniczek wyrazów pruskich:

 

1 - lauks - po prusku wieś;

2 - zigo - pruski kapłan, wróż i lekarz jednocześnie;

3 - Estiowie - starożytna nazwa plemienia Prusów;

4 - wilnis - rodzaj tuniki z rozcięciem pośrodku i dwiema połami;

5 - czeladź - słudzy; jako że akcja opowiadania dzieje się wśród Prusów przed podbojem krzyżackim, możemy wnosić, że są to niewolnicy;

6 - Irma Sparta - imię bohatera po prusku znaczy dosłownie „Silna Ręka”;

7 - Sambia - półwysep Sambijski, w średniowieczu zasiedlony przez pruskie plemię Sambów;

8 - Jaćwięgowie - ludność pierwotnie uważana za Bałtów, pobratymców Prusów; dziś łączona raczej ze Słowianami;

9 - Galindia - historyczna kraina zamieszkana przez pruskie plemię Galindów. Galindami są wszyscy bohaterowie opowiadania;

10 - krive - kapłan pruski zajmujący się głównie wróżeniem;

11 - kailts - witaj;

12 - dwadzieścia osiem długą i sześć szeroką - ok. 14 x 3 m;

13 - rikijs - pan;

14 - kauki - duchy domowe;

15 - butta rikijans - dosł. pan domu; gospodarz;

16 - buttan - dosłownie „dom”, ale bardziej trafne byłoby określenie „gospodarstwo”, gdyż pruski „buttan” potrafił mieć kilka, a nawet kilkanaście budynków;

 

17 - trobe - dom gospodarza;

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania