Opowieść z zaświatów: niedostarczony list CZ II/V

Szanowny Czytelniku, odnalazłem pióro i pergamin. Spróbujmy, bez pośpiechu, odnaleźć nadobną niewiastę.

 

Posłannik milczał. W drodze zastanawiałem się, czy nasz towarzysz jest po prostu oschły, czy też w danej chwili skupiony na zadaniu. Co czas jakiś spojrzał na mnie nieufnie, po czym rzucał wzrok przed siebie. Wciąż milczał. Oliwer, jak zauważyłem też spostrzegł, że jest jakiś mankament w zachowaniu młodego człowieka. Przekonał mnie jednym spojrzeniem, że on również nie ma najmniejszej ochoty z nim rozmawiać, to też odezwał się do mnie. Przecie nie mogliśmy tak milczeć przez resztę dnia.

- Drogi Rajmundzie - rzucił głośno, zapewne tak, by usłyszał ten mruk - jak myślisz, ile zajmie droga do Rouen?

Otworzyłem usta do odpowiedzi, kiedy Denis mrukliwie odparł:

- Jutro w południe będziemy.

- Zatem planujesz spoczynek nocą? - spytałem.

- Tak.

- Powinniśmy, z rozkazu króla, dostarczyć pocztę jak najszybciej.

- Jutro. Tak będzie dobrze.

Znowu zapanowała irytująca cisza. Cokolwiek odezwałem się do Oliwera ten wtrącał się, rzucił krótkim zdaniem i odebrał ochotę na jakąkolwiek rozmowę. Podjechaliśmy nad brzeg wąskiej rzeczki. Kiedy konie czerpały ze strumyka oddaliłem się na kilka kroków i usiadłszy na kamieniu pokrytym mchem czekałem na Oliwera. Na darmo! Ten zapewne pomyślał, że wolałem zostać sam, przecie patrzył na mnie z politowaniem. W końcu ruszyliśmy dalej, miałem dosyć milczenia, to też jąłem nucić pieśni o niezłamanej zaczarowanej miłości Tristana do Izoldy. Zbliżał się wieczór, przewodnik wskazał dłonią na zajazd.

- Tutaj - rzekł poważnym tonem - odpoczniemy, wymienimy konie. Rankiem ruszymy dalej.

Tak też zrobiliśmy. „Zajazd pod Złotym Wodospadem” - gdyż tak się nazywał - okazał się wcale przyjemnym miejscem. Wchodząc doń poczułem zapach pieczonej dziczyzny i odór alkoholu. Czułem, że raczej padniemy tutaj, niźli odpoczniemy. Wskazano nam pokoje, wybrano te najbardziej reprezentatywne, wszak poprzedzono nas, wysłanników króla. Nie szukając wygód na piętrze zeszliśmy do karczmy, zawołaliśmy na gospodarza, by ten uraczył nas najlepszym piwem jakim może się pochwalić.

- Towarzyszu - zwróciłem się do posłańca - żywię nadzieję, że nie stronisz od alkoholu.

- Nie - odparł lakonicznie.

- Zatem napijmy się za nową przyjaźń. Gospodarzu! Trzy kufle podaj, jeśliś miły.

Przyznam, że trunek był wcale pyszny, nie ma nic lepszego jak gorycz, która orzeźwia. Kiedy zawitaliśmy do „Zajazdu pod Złotym Wodospadem” ludzi była garstka, przy trzeciej kolejce zaś, karczma napełniła się głośną ciżbą. Trzecie piwo rozluźniło nieco naszego gbura. Począł odzywać się wcale więcej i mądrzej. Nie sprawiał wrażenia człowieka suchego i nader aroganckiego, przeciwnie – wiele miał do powiedzenia. Jako goniec widział i przeżył wiele, miał o czym opowiadać, toteż nawiązaliśmy wspólny język. Czwarte piwo, już go polubiłem; piąte, miałem dość jego gadaniny; szóste… Przy szóstym narobił nie lada kłopotu. Że karczma była zapełniona i nie sposób przejść nie ocierając się o sąsiada, to Denis zostawszy pchnięty przez jakowegoś kawalera wszczął burdę. Biegły był w walce wręcz, co nie spodobało się kompanom rywala. Zmuszeni wydobyć szable wstaliśmy w obronie szaleńca. Zapanowała wrzawa, gospodarz krzykiem ratował karczmę, ja szablą Denisa, Oliwer pięściami nas. Nasi przeciwnicy mieli przewagę liczebną. Dostałem kilka lekkich cięć, Denis natomiast upadł trafiony w skroń. Kątem oka zoczyłem jak z kieszeni posłańca wypada jakiś kawałek papieru. To list – pomyślałem. Jak ten gbur mógł trzymać królewską korespondencję w kieszeni zewnętrznej? Rzuciłem się na podłogę przechwytując zgubę. Tego było dość. Podniosłem głos. Stanowczo postulowałem o zaniechaniu dalszego pojedynku. Uargumentowałem położonym na łopatki Denisie.

- Walka ta - mówiłem dalej - uwłacza honorowi rycerza! Macie coście chcieli - tutaj wskazałem na leżącego, po czym zwróciłem się do obrażającego - oddaję ci honor w imieniu mego przyjaciela.

- Żądam satysfakcji! - odparł ten.

- Nie tym razem, atoli zdaje się, że rachunki policzone!

- Nie wszystkie - wtrącił gospodarz.

- Z tobą, Panie, pomówimy nad ranem - odparłem, po czym zapytałem rywala - To jak będzie?

- Rzeknij, tak żeby inni posłyszeli, że honor mój odzyskałem.

- Oddaję ci honor, niech wszyscy będą świadkami!

Mężczyzna z uniesioną, lekko ranną głową odszedł siadłszy do swego stołu.

- Ty, Rajmundzie, oddajesz godność bez walki honorowej? - zapytał Oliwer pochylając się nad Denisem.

- Po co nam bijatyki? Przedłuży to naszą wyprawę. No, nuże, pomóż mi, zaniesiemy awanturnika do pokoju.

Z pomocą Oliwera ocuciłem posłannika. Był mocno obity i pijany. Z jego bełkotu wynikło, że zapomniał o minionej awanturze. Zasnął, my za nim. Zbudziwszy się nad ranem opowiedzieliśmy Denisowi jak wszczął burdę i jak się zakończyła. Chłopak był w opłakanym stanie. Wziął zimną kąpiel, przecie tak samo lodowatą jak moja poprzedniego dnia. Z gospodarzem umówiliśmy się, że wszelkie koszty pokryjemy po powrocie. Nie zgodził się na początku, jednak kiedy powołałem się na samego króla, pozwolił nam wyrównać rachunki, kiedy tylko okoliczności na to pozwolą. Opuściliśmy zajazd mając połowę dnia na wypełnienie rozkazu. Denis wyraźnie poczuł się skonfundowany, jeszcze poprzedniego dnia sprawiał wrażenie człowieka poważnego, bez żadnej skazy. Wystarczyło kilka kufli i proszę: miałeś ci gońca-zawadiakę. Milczał, ale milczenie to było inne niż poprzednie, tym razem malował się rumieniec na jego obliczu. Zatrzymaliśmy się pod kapliczką. Wsparci na jednym kolanie prosiliśmy Najświętszą Panienkę o powodzenie w wyprawie i dalszej posłudze na dworze królewskim. Ruszyliśmy dalej, do Rouen pozostała godzina drogi. Niestety godzina przedłużyła się nieco, a to za sprawą brudnej w honorze bandy. Pień, sprawiający wrażenie powalonego, posłużył szajce za narzędzie fortelu. Już widząc go z daleka wiedziałem czym pachnie owy przedmiot.

- Oliwerze! – zawołałem na kompana. – Zwolnij. Spójrz.

Oliwer spojrzeniem przekonał mnie, że nie ja jeden poczułem podstęp. Dźwignął dłoń, ujrzałem wystającą spod niej lufę. Jakże ten muszkieter mnie zadziwiał!

- Denis! - zwróciłem się doń. - Stój!

Posłaniec zatrzymał się. Wyciągnąłem szablę. Czekaliśmy. Denis prędko zorientował się w czym rzecz. Usłyszałem tuż za nami szelest. Oliwer odwrócił konia, ja zaś zbliżyłem się do gońca. Zza pagórka wyłoniły się trzy postacie. Dwie trzymały w ręce szable, środkowa natomiast łuk. Rozległ się huk. Z lufy pistoletu Oliwera dymiło. Łucznik leżał powalony. Z przeciwnej strony pagórka nadciągnęło kolejnych dwóch najeźdźców. Podnieśli krzyk. Załadowałem pistolet, oddałem strzał. Chybiłem! Znaleźli się w zasięgu ręki. Oliver wystrzelił ponownie i celnie. Kolejny padł na ziemię. Skrzyżowaliśmy szable.

- Łotry, czego chcecie?! - krzyknąłem przyjmując na stal kolejne uderzenia.

- Oddajcie wszystko co macie! - zawołał jeden z nich.

- Wszystko co mamy, to honor! - odparłem rozcinając jednemu ramię.

- Kłamiesz - usłyszałem.

- Czyżbyś wątpił w nasz honor?

Tuż nad moją głową błysnęła klinga.

- Dobrze wyglądacie - odparł mój przeciwnik. - Sakiewkę musicie mieć ciężką.

- Na pewno nie tak ciężką - zamachnąłem się, podciąłem mu szyję - jak twoja głowa.

Jeździec upadł, z jego krtani tryskała krew. Ktoś uderzył mnie w tył głowy, przez co straciłem na chwilę orientację. Otrząsnąłem się, dopiero wtedy zauważyłem jak wyśmienicie Denis włada sztyletem o ostrzu długim jak ramię. Napastników zostało już tylko dwóch. Zorientowali się, że szanse ich są nikłe. Rychło zniknęli za pagórkiem.

- Brawo Denis - oddałem ukłon naszemu wojownikowi. - Gdzie nauczyłeś się tej sztuki?

- Nic takiego. Jedźmy dalej.

- Wedle rozkazu - uśmiechnąłem się.

- Zdaje się, że już południe - zauważył Oliver. Miał niewielką, lecz mocno krwawiącą ranę na policzku, rozcięty rękaw i spocone czoło.

- Jedźmy, nie możemy zawieść króla.

Zanim dotarliśmy do bram Rouen dowiedzieliśmy się od Denisa, że zachowanie z poprzedniego dnia wypłynęło z zazdrości. Marzył, by zostać rycerzem, chciał walczyć u boku Ludwika XIII, lecz los takiej szansy mu poskąpił. Jak już wspomniałem, wjechaliśmy do miasta, cel był blisko. Minęliśmy niewielkie skrzyżowania nad którymi pięły się piękne budowle. Zaś zbliżając się na rynek, usłyszeliśmy szum, krzyk, jakiś zamęt. Widocznie coś tutejszych rozjuszyło. Wbiegliśmy na plac. Z początku trudno było dostrzec w czym rzecz. Że jedyni poruszaliśmy się na wierzchowcach, przebiliśmy się przez tłumy. Dopiero wtenczas spostrzegłem niewielką grupę ludzi zakneblowanych, pokornych i zgubionych, przedzierających się przez korytarz utworzony z ciżby. Głowy zmęczone spuścili w dół. Nie patrzyli przed siebie, pchani przez straż szli zawstydzeni. Wtem, po przyjrzeniu się, spostrzegłem niskiego wzrostu dziewczę około lat osiemnastu. Łzy spływały po jej delikatnych policzkach. Chód chociaż wymuszony, to przecie zdawał się być lekki, sama jej postawa, chociaż szpeciła ją opuszczona głowa, sugerowała o dobrych manierach. Jasne włosy opadały jej na smukłe ramiona. Twarzyczkę zaś skrywała tajemnica co jakiś czas odkrywana. Urodę miała anielską, mały nosek, lekko zarysowane usta; oczy, pomimo strachu, cudnie patrzyły.

- Cóż to za splendor, miły panie? - spytałem jednego z krzyczącego pospólstwa.

- Wać panie, idą pod sąd! - odparł pełen ekscytacji.

- W jakiej to sprawie, jeżeli mogę zapytać?

- Toż Wać pan nic nie wiesz? Wystarczy nań popatrzeć - tutaj zarwał głos do krzyku. - Zdrajcy! Heretycy!

Zrozumiałem już całą scenerię. Hugenoci szli pod stryczek, bądź jak twierdził starzec pod sąd.

- Ta młoda dama, również…

- Toż Wać panie ladacznica - przerwał mi.

- Ladacznica?! - spytałem mając przed oczami wyobraźni leżącego z krwawiącą twarzą mieszczanina.

Nie mogąc oderwać wzroku od nadobnej czułem jak serce poczęło mocniej bić. Coś obudziło się we mnie i tchnęło miłym uczuciem. Zniewolony urodą młodej kobiety odciąłem się od reszty świata. Wciąż na nią spoglądałem. Nawet nie wiedziałem, czy starzec odpowiedział na moje pytanie, nie wiedziałem gdzie są i co robią moi towarzysze. Dreszcze, jakieś tajemnicze konwulsje opanowały moje członki, a oczy kontentowały się widokiem słodszym niż miód. Czułem, że się rumienię. Coś mną tchnęło, zbudziłem się z półjawy i zrozumiałem w jak niebezpiecznym stanie jest moja bogini. Bodłem konia ostrogami, popędziłem go w kierunku oskarżonych i tratując mieszczan przedarłem się w przody. Domniemani niewierni spojrzeli na mnie ze strachem. Coś krzyknąłem doń, lecz nie wiem co. Chwyciłem moją Wenerę za kołnierzyk, podniosłem ją, usadowiłem bezładnie na karku wierzchowca i pognałem zapominając o wszystkim i wszystkich.

 

Znów to uczucie lekkości...

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Shogun 01.02.2020
    Kolejna świetna część. Akcja zaczyna nabierać tempa i nareszcie mamy zalążki romansu. Uwielbiam średniowieczny klimat, a Tobie udało się go oddać w zupełności. Narracja prowadzona bardzo dobrze, czyta się płynnie i powiedział bym nawet lekko. Z niecierpliwością czekam na kolejną część.
    Pozdrawiam :).
  • Infernus 01.02.2020
    Dzięki za komentarz.. Myślę, że klimat średniowiecza i grozy są mi najbliższe :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania