Pierwszy lub Ostatni Jednorożec Spalinowy [1/3]

W osadzie Karbid panowało poruszenie tudzież zaaferowanie, kto mógł, rzucał obecne zajęcia i biegł, chociaż bardziej przepychał się ile sił, zatłoczonymi, kwadratowymi tunelami do głównego bunkra. Tam, pod grubym na trzydzieści metrów żelbetowym stropem powzmacnianym wieloma srogimi, ołowianymi panelami, mieściła się sala narad osady.

Oświetlona karbidowymi lampkami wiszącymi na każdej ścianie heksagonalnej sali, była cała zapchana ludźmi. Wszyscy obecni kotłowali się wokół długiego rzędu szkolnych ławek, przy których zasiadali najbardziej szanowani mieszkańcy Karbidu.

Na jednym końcu siedział sprawca całego zamieszania, stalker Edward o pseudonimie Igła. Zaś na drugim końcu, wyraźnie znudzona, przywódczyni Karbidu, Szerszenija.

- Jakim prawem zarzucacie mi kłamstwo?! - wściekał się Edward - Słowo honoru! Wiem co widziałem!

- Nikt cię nie nazywa kłamcą! Twierdzimy tylko, że robisz z igły widły, jak to zwykle! - odkrzyknął Wąsaty Rajmund, doradca Szerszeniji.

- Pewnie się nawdychałeś purchawek i dostałeś halunów - dopowiedziała minister rolnictwa Karbidu, Genowefa.

- Ja mam dobre filtry w masce! - oburzył się stalker - O!

Wyrywając z czeluści plecaka grube krążki, rzucił je na stolik. Faktycznie, dwa filtry musiały być dobre. Wszak widniała na nich magiczna inskrypcja: US Army. Edward z powrotem zaczął grzebać w plecaku, nie zważając na głosy zebranych by się nie popisywał.

- Jak nie chcecie prośbą uwierzyć... To zobaczcie na własne oczy!

Wrzasnął pełen gniewu i rzucił na stolik, dalej niż filtry, jakiś cudaczny obiekt. Wszyscy zamarli w pół westchnięcia, artefakt. Czarny jak noc, smukły a obły obiekt, lekko spłaszczony na górze. Siedzący ktoś, komu najbliżej było do lśniącego cuda, wyciągnął nieśmiało rękę. Trzęsącą się, pomarszczoną wiekiem i pokrytą plamami przebarwień.

- Ani mi się waż, Grzesiek! - warknął Edward trzaskając okrytą rękawicą, dłonią w blat - Nie godzi się tykać takich rzeczy gołymi łapskami.

- No ale co to niby jest!? - wyrwał się doradca Rajmund - Jaki to coś ma związek z twoim bełkotem?

- Daj mu skończyć! - wyrwała się Genowefa, zdecydowanie zaciekawiona.

- To, drogi Rajmundzie, droga Genowefo, szanowni zebrani i Wasza Wysokości, Szerszenijo, jest kopyto Jednorożca.

Sala zafalowała, wcześniejsze rewelacje o tym, iż stalker widział w Zarośniętym Kraterze legendarnego Różowego Jednorożca były przyjęte z wielką ciekawością, ale i jeszcze większym sceptycyzmem. Teraz jednak, kiedy na stole leżało dziwo jakiego żaden z mieszkańców Karbidu nigdy nie widział... Sceptycyzm zniknął jak płomień styropianowej świecy pod naporem dzikich, radioaktywnych, toksycznych wiatrów Świata poza Karbidem.

- Przecież to wygląda jak zwykły kawałek plastiku! Wszędzie takie można znaleźć! A ty, popadasz w paranoję jakąś! - odkrzyknął roztrzęsionym głosem doradca.

- Ta? Jakby to był zwykły plastik, polimer, poliestr, polipropylen, polistyren... - mamrotał stalker kładąc się na stole - To czy potrafiłby to!?

Z tymi słowy na ustach, sięgnął gorączkowym ruchem jednorożcowego kopyta i obrócił je na drugą stronę. Cała sala zafalowała w krzyku oniemienia li pozach bezruchu. Gładka, nieskazitelna powierzchnia, jakby tafla jeziora rtęci...

Blask karbidowych lampek strzelił w polerowany klejnot. A ten, jak za sprawą zaklęcia, odbił światło posyłając jarzącą się, jasno bladą plamę na żebrowany strop bunkra. Plama jak ta porywana wichrem foliowa torebka, skakała po żebrach i drgała delikatnie.

Wszyscy zaczęli klaskać na widok dziwa jakiego nikt spośród żyjących w mrokach mieszkańców Karbidu, nie mógłby inaczej doświadczyć.

- Niesamowitość to! - ktoś krzyknął.

- Światło lamp zmieniło swój kierunek! - ktoś żachnął się.

- Ale jak? - ktoś wyszeptał.

- Magia, innej odpowiedzi nie może być... - ktoś trwożnie oznajmił.

Nie mogło to być coś stworzonego ludzkimi rękami, nie mogło... Bo niby w jaki sposób ludzkość mogłaby wykuć, wytopić, oszlifować i wypolerować takie klejnoty? To musiała być część ciała Jednorożca. Musiała.

- Cisza! Cisza! - uspokoił rozentuzjazmowany tłum Rajmund - To pewnie polerowany plastik! No do diabła! Ludzie uspokójcie się!

Doradca spojrzał błagalnie na swoją chlebodawczynię, jednak Szerszenija zdawał się przysypiać, choć znalezisko Edwarda wzbudziło takie emocje. Zamiast wsparcia od przywódczyni, doczekał się nagany ostrego, starczego głosu.

- Bluźnisz! Rajmundzie, bluźnisz! Nie waż się tak odzywać! Lekceważysz dzieło stworzenia Wielkiego Ojca Założyciela Lincolna Stalina Bonapartego von Amsterdam! - zagrzmiał kapłan Hilary.

Antyczny wręcz, bo i czterdziestoośmioletni, staruch poprawił swoją komicznie wielką czapkę z potraktowanego złotym sprejem kartonu i niebieskich frędzli, po czym wstał. Dumnie prezentując swoją kruchą postać zebranym.

- Jak nauczają nas wielcy święci, synowie Wielkiego Ojca Założyciela - kontynuował a grdyka chodziła mu jak wagonik na szynach - Henry Ruschmann li Alexander Parkes, z plastiku powstałeś! W plastik się obrócisz!

- Winyl! - zahuczała cała sala z nabożną czcią.

Wszyscy powstali, napięci jak sprężyny. Kapłan miał zamiar odprawić kazanie. Winyl!

Jedynie Szerszenija dalej przysypiała, ale jej było wolno, ona tu była szefem.

- Ojcze Założycielu, prosimy Cię - mówił po linijce, a pobożni powtarzali za nim, słowo w słowo - O plastik w naszych umysłach, do lepszego poznawania Ciebie i Twoich doskonałości Ojcowskich! O plastik w kościach, abyśmy w życiu pokonywali dziwa Świata poza Karbidem! O plastik na języku, abyśmy nie bluźnili o Twojej sile i geniuszu, Ojcze Założycielu, bo w Tobie wiedza o wszelkim stworzeniu! O plastik w mięśniach, abyśmy nie drżeli w obliczu szponów ostrogotów! O plastik w naszej krwi, abyśmy zawsze służyli związani z Twym Majestatem w niewolniczym oddaniu! O plastik w skórze, abyśmy przetrwali w Świecie Apokalipsy! Winyl! Winyl!

- Winyl! Winyl! Winyl!

Tym razem, nawet Szerszenija podniosła się ze swojego krzesła i dołączyła do recytowania. Skupiła przy tym na sobie wzrok kilkunastu młodzieńców obecnych w sali narad. Co się dziwić, choć była już bardzo stara jak na standardy Karbidu, bowiem mało kto dożywał w podziemnych bunkrach czterdziestu trzech lat, wciąż promieniowała pięknem.

Ona i kapłan byli najstarsi, dlatego też w ich rękach spoczywała cała władza. Hilary panował nad duszami bogobojnych i strukturami swojej małej świątyni. Szerszenija zaś, ściskała władzę gospodarczą, prawodawczą i stanowiła przywódczynię, za którą wielu młodzików w Karbidzie poszłoby w azbestowy pył.

Spojrzała się pytająco na Hilarego, ten znacząco poruszył brwiami. Kazanie jeszcze nie skończone.

- Usiądźcie kochani - rozkazał - Oto nasz brat, Edward, twierdzi, iż w Zarośniętym Kraterze widział nic innego jak wspaniałego Różowego Jednorożca! Wierzchowca samego Ojca Założyciela! Herolda dobrej nowiny! Opisał nasz brat wygląd świętego zwierza dokładnie, tak jak to widać na Świętej Księdze!

Tu przerwał na chwilę, by łopocząc przesadnie swym płaszczem, wydobyć spod jego fałd Świętą Księgę. Cała sala na nowo wstała na baczność i kolektywnie ugięła karki jak pod naciskiem ostrza gilotyny. Nawet Szerszenija nie mogła sobie pozwolić na lekceważenie rytuałów, wszak co Święta Księga, to Święta Księga... Była dla mieszkańców Karbidu drugim najważniejszym dla duchowości artefaktem. Zaraz po ciele Ojca Założyciela w Mauzoleum w najniżej położonym bunkrze, na samym dnie osady.

Starożytni ludzie, dawno już starci z powierzchni ziemi pod naporem wrzącego powietrza, radioaktywnych powodzi, deszczów krwi mutantów czy innych okropności jakie działy się podczas Apokalipsy, nazwaliby zapewne Świętą Księgę zeszytem A5 w kratkę.

Ale dla karbidczyków, było to Słowo Boże mogące być odczytywane jedynie przez kapłana. Wszak, gdyby chcieli podzielić los starożytnych heretyków, myśleli by inaczej.

Hilary uniósł powoli napchaną kartkami Księgę, całą obszarpaną i u dołu nadpaloną, ale mimo to boską, kolorową i błyszczącą. Okładka przedstawiała wizerunek trzech Jednorożców. Białego, Fioletowego i Różowego właśnie, należącego do samego Ojca.

- Unieście swe oczy, przyjrzyjcie się... To właśnie Jednorożca widział nasz brat Edward! Przysięgnij na Świętą Księgę! Przysięgnij Edwardzie! - zagrzmiał głośno i przejmująco.

Hilary od dziecka potrafił zdobywać się na teatralne aktorstwo od zaraz. To był jego jedyny talent. Najważniejszy i najpotężniejszy.

- Przysięgam! Bracia, siostry... Przysięgam na Świętą Księgę! Na Ojca Założyciela! Na Ruschmanna! Na Parkesa! Widziałem Różowego Jednorożca na własne oczy! A jeśli to kłamstwo, to niechaj me oczy opuści plastik i niechaj sczezną! Winyl!

I tłum w uniesieniu, powtórzył za nim. Kapłan również. Wymachując Księgą krzyczał raz po raz, a za nim i tłum:

- Winyl! Winyl! Winyl!

- Oto Ojciec Założyciel zesłał nam znak! Swego herolda! Naszym obowiązkiem jest odszukać go i zwrócić zgubione kopyto! - zawrzeszczał jakby ostatkiem swych płuc kapłan Karbidu.

- Winyl! - również ostatkiem swych sił zgodził się tłum.

I wszystkie oczy spoczęły na przywódczyni. Królowej i cesarzowej, prezydent i zarządcy kilkuset dusz chroniących się pod atomowym pustkowiem w bunkrach Karbidu. Szerszenija strzeliła błyskawicznie wzrokiem przekrwionych oczu w stronę kapłana. Hilary zdawał się zahipnotyzowany, wciąż ściskał w górze Świętą Księgę.

Przejechała więc po twarzach domagających się zezwolenia na świętą misję ludzi. Zauważyła przy tym niepewny grymas ust Genowefy i pot perlący się na czole Wąsacza. Oraz ponury, szalony jakby, kamienny pancerz jaki skuł poranioną złym powietrzem twarz stalkera Edwarda. Jednego z najlepszych swojego fachu w Karbidzie.

Wyprostowała się, z lekka uniosła szlachetną twarzyczkę, wypięła piersi do przodu i zatknęła kosmyk agresywnie rudych włosów za lewe ucho.

"Dziel i rządź jak to mawiali starożytni" pomyślała "Problem w tym, że nie ma już czego dzielić. A więc, chleb i igrzyska... Chcą ganiać po Kraterze za swoimi plastikowymi urojeniami? Proszę bardzo. Fiasko będzie kosztowne, podkopanie tej idiotycznej wiary, bezcenne".

- Jutro, z samego rana Śluza zostanie otwarta. A do Krateru wyruszy ekspedycja.

Nie musiała mówić nic więcej. Lud był wniebowzięty. Mimo trzydziestu metrów żelbetu jakie oddzielały tą pobożną masę od powierzchni ziemi. A co dopiero Królestwa Niebieskiego, do niego to dopiero było daleko.

 

Tak jak było zapowiedziane, Śluza została otwarta z samego rana. Z podziemi jakie stanowiły osadę Karbid, po wielkich, ponoć niegdyś samemu się ruszających, schodach wyszli stalkerzy. Prawdziwa ich siła. Siedmiu owiniętych w gumowe płaszcze chłopa. Z ręcznie skleconymi aparatami oddechowymi zakrywającymi twarze i w welonach z plastikowej siateczki owijających głowy prezentowali się iście rycersko. Plastikowi Paladyni, jak czasem mówił kapłan Hilary.

Każdy uzbrojony od stóp do głów. Każdy z plecakiem lub torbą pełną wszelkiego użytecznego sprzętu. Wytaczali się na powierzchnię z wolna, niczym podtrute dymem mrówki umykające z rozwalonego mrowiska.

Mimo iż każdy z nich regularnie uprawiał bycie stalkerem, i tak zasłaniali oczy dłonią lub kulili się pod naporem ognistego deszczu okrutnie ostrych, przeszywających promieni Nowego Słońca. Zupełnie nie działającego tak jak kiedyś. Srebrnego, kłującego, wyziębiającego swym nierównomiernym gorącem. Przyprawiające o szaleństwo, plujące suszami i wzniecające pożary gołej ziemi szkaradztwo pęczniejące na nieboskłonie niczym metalowy, błyszczący nowotwór. Ponoć powiększający się z dnia na dzień. Wciąż i wciąż zżerający stalowo szare resztki niegdyś błękitnego nieba.

Nowe Słońce jednak wzbudzało w stalkerach bardziej uwielbienie niż strach. Strach bowiem, był zarezerwowany dla Starego Księżyca. Bowiem to pod jego egidą, rozlewała się noc.

Kiedy już poprzez gargantuiczne, potrójne, zębate wrota Śluzy wytoczyły się wszystkie ołowiane figurki stalkerów, mechanizmy zagrzmociły i wyjęczały metaliczne pieśni. Śluza z powrotem się zamykała na Świat poza Karbidem.

- Ojcze Założycielu! Z głęboką wiarą w Ciebie proszę, aby Twoje stworzenie, Twój plastik okrył mnie tarczą, każdy kąt mojego ciała, wszystkie ścieżki, którymi się poruszam ja i moi towarzysze oraz Abyś obserwował nas sponad Nowego Słońca. Winyl.

Zabuczało równo siedem głosów tłamszonych przez aparaty oddechowe. Wszyscy wpatrzeni w zlewającą się w litą, monumentalną ścianę ołowiu, Śluzę. Cała jej powierzchnia była wymalowana na wpół wypalonymi przez kwasowe deszcze, modlitwami.

"By nóż mój kładł pokotem mutanty".

"Obserwuj mą drogę. Winyl".

"Bym był wytrzymały jak Twój plastik."

"Proszę, bym nie spotkał żadnych wandalów. Winyl."

Na przewodniczącego tej niejako krucjaty, gdyby tylko karbidowcy znali znaczenie tego dziwnego, starożytnego słowa, wybrany został Edward Igła. Bo i był jednym z najlepszych i to on przyniósł do Karbidu ewangelię o dostrzeżeniu Różowego Jednorożca w Zarośniętym Kraterze.

Żywo gestykulując ustawił Paladynów w dwuszeregu, samemu odważnie stając na czole pochodu. Choć podświadomie starał się prezentować jak jakowyś starożytny generał, dajmy na to Cortez co rozgromił Akadyjczyków w Bitwie pod Waszyngtonem, prezentował się najzwyczajniej, jak każdy stalker.

Brezentowy płaszcz połatany płatami gumy, gruby welon z siatki poprzetykanej paskami butelkowego plastiku i maska pyłowa z dwoma zamocowanymi, magicznymi filtrami z zadrapanym drukiem, to jest zaklęciem gwarantującym długowieczność filtrów. US Army.

A w rękach kusza z bloczku szarego drewna pokrytego resztkami lakieru i rurki PCV. Za cięciwę służył kauczukowy wężyk, bełtami były zaś metalowe szpice długie na dwadzieścia centymetrów, jeden taki szpic starczył by zabić wizygota. Dlatego zwali go Igła.

- Drużyna! Idziemy! - zakomenderował unosząc zaciśniętą prawicę w stronę Nowego Słońca.

Więc ruszyli. Poprzez spękaną, suchą równinę przystrojoną wzbijającymi się w górę raz po raz chmurami kurzawy. Były też rumowiska, sporadyczne pozostałości po wielkich świątyniach i pałacach starożytnych, teraz lepiej było się do nich nie zbliżać, bo można było stracić rękę na rzecz miotu wygłodniałych taulantiów. Gotowych rozpruć nieszczęśnika na części za pomocą swych szczypiec i ogonów.

A poza tym, krajobraz był mocno monotonny, płaski i brudno beżowy. Wzgórek Śluzy będący zejściem do Karbidu zniknął już dawno, znak, że utrzymywali dobre tępo i parli niestrudzenie przez Pustelnię.

Powoli zaczynały się więc już pierwsze rozmowy, szeptane i wolne. Nikt wszak nie był w nastroju do głośnych pogadanek w obliczu wielkiej wagi ich misji. Chodziło przecież o uratowanie wierzchowca samego Boga...

Zaraz za Edwardem szli Bazyl Maniak i Szymon Struna. Dwóch młodzików nie mających jeszcze za wiele pod kopułą, ale za to odznaczających się wielką sprawnością. Niezwykła sprawa, wszak byli chowani w półmroku żelbetowych komór. Jako tako wyrośnięci na hodowanych na chomikowym ścierwie grzybach jak i na samych obślizgłych chomikach.

Z resztą jak cała siódemka.

- Edek... - zagaił Bazyl stukając przodownika w bark.

- Czego chcesz? - odburknął nawet się nie odwracając.

- Pytanie mamy z Szymkiem.

- No, mamy - potwierdził Struna.

- Jakie młody?

- Jak się zatrzymamy na postój... To możesz wyciągnąć to całe kopyto? Bo widzisz Edek, myślmy się do sali wczoraj nie dopchali, a chcielibyśmy zobaczyć...

- Nie. Nawet o tym nie myśl Bazyl. To jest relikwia, święta rzecz. Plastik wykuty przez samego Ojca. Nie wolno ot tak go oglądać! Kapłan mi go dał na przechowanie w specjalnym relikwiarzu i tam ma zostać, póki nie odnajdziemy Różowego Jednorożca.

Młody stalker speszył się i powrócił do szeptania ze swym kolegą. Nie minęło długo kiedy znowu Edward został zaczepiony, tym razem przez Szymona:

- A pan to długo jest stalkerem?

- Dwa lata. Dwa długie, ciężkie lata - odparł beznamiętnie.

- Uuu... - z ust Struny wydobył się niby gwizd, zaburzony przez maskę ze szmat i jednego kanciastego filtra.

- Uuu - zawtórował Maniak.

- Uuu. Uuu. Zamknijcie się. Idziemy a nie gadamy - skarcił obecnych podwładnych Igła.

- Ale my tylko chcieliśmy się coś zapytać. Bo wiesz Ede... Wie pan, pan ma doświadczenie, wiele musiał pan widzieć.

Edward zerknął za siebie wciąż nie przerywając marszu. Spojrzał w rozbiegane oczy Maniaka, wokół nich na skórze leżała gruba warstwa smaru dla ochrony. Siatkowy welon wystawał spod polimerowego kasku, bladożółtego. Maseczka z wbudowanym filtrem, również polimerowa, zasłaniała całą szczękę.

- Ano widziałem. Przez te dwa lata wiele widziałem.

Strzelił oczami do Struny. Ten się wzdrygnął aż cały krzaczasty welon zafalował. Dla dodatkowej ochrony miał Szymon poprzyszywane do płaszcza blachy na piersi i ramionach. Sprawiało to, iż strój był raczej niewygodny i ograniczał ruchy, ale mógł zatrzymać szpony czy szczypce co najmniej kilku rodzajów mutantów.

Wyczuwając, że niepotrzebnie stresuje chłopaka, przerzucił wzrok z powrotem przed siebie. Westchnął wgapiając się w oddalone jeszcze o spory kawał ziemi, szczerbate bloki i masywy Ostatniej Warowni. Zgrupowania kilkunastu budynków z czasów starożytnych. Odezwał się wreszcie:

- Co chcecie wiedzieć? Ile promieniowania uszkadza jądra? Odpowiedź : zależy gdzie poleziesz.

- Nie nie, my nie o to... Widzisz Edek, jesteśmy ciekawi...

- Czy spotkałeś kiedyś awara? - wciął się koledze Szymon.

- Awara? - zdziwił się stalker.

- No wiesz pewnie o co chodzi. Dużo się w Karbidzie słyszy opowieści o powierzchni. A my tu sobie po prostu chodzimy, ot tak. Normalnie.

- Nie kracz młody. Uwierz mi, wolałbyś zdechnąć z nudów niż w łapskach takiego, na przykład, wandala. A co do awarów, nie ma czegoś takiego. Nie istnieją. Lucek Maria polazł tam gdzie nie trzeba, podsmażyło mu mózg i jak wrócił do Karbidu to gadał głupoty. A później żeby udowodnić swoje rojenia wylazł na górę. Znalazłem jego zimnego trupa jakoś trzy miechy temu. Był rozwleczony po całej ścianie jakiegoś budynku w Warowni, robota ostrogota.

- Podobnie można powiedzieć o twoim Jednorożcu.

Słowa te padły gdzieś z tyłu, zniekształcone przez maskę ochronną, ale wyraźne. Edward zareagował błyskawicznie, obrócił się na pięcie i wpadł między Bazyla i Szymona roztrącając chłopaków zamaszyście. Struna przewrócił się nawet.

- Który taki wygadany!? - warknął Igła - Który kurwa!?

Paladyni rozstąpili się w półokrąg, nie ruszył się tylko jeden. Chłop na schwał, śmiano się czasem, że rodzice oddawali mu swoje porcje żywności za dzieciaka, dlatego był wielki i nabity. Niektórzy twierdzili nawet, że to prawda, staruszkowie stalkera zmarli bowiem młodo, wychudzeni i za słabi na bunkry Karbidu.

- Ty! - Edek oskarżycielsko wystawił palec w stronę winnego - Jak śmiesz Seweryn? Bluźnisz bracie. Bluźnisz...

- Jasne jasne - przerwał mu mięśniak bez cienia skruchy w stłumionym głosie.

Wzruszył obutymi w blaszane naramienniki barkami i skrzyżował grube ręce na piersi. Powstałe w ten sposób wybrzuszenie pod płaszczem ochronnym wyglądało jak rakowa narośli, wielka i nierówna. Seweryn, na którego często wołali Powaga, odchylił przykrytą brudnozielonym hełmem stalowym głowę lekko w tył.

Edward mógł przysiąc, że pod gąszczem siatki i gumowym kagańcem ze zwisającym filtrem, krył się wyraz pogardy. Ze złości po kręgach pociekł mu chłód. Niczym ciekły azot, jeden z magicznych eliksirów znanych przez starożytnych.

- Nie unoś się tak, stary. Tak mi się powiedziało. Analogia zwykła - kontynuował Seweryn - Z resztą, bluźnię? Serio?

- Wątpisz w słowa Kapłana. Więc tak, bluźnisz przeciw Ojcu Założycielu - ostro odpowiedział Igła.

- Chłopy, przecież nie będziecie sobie skakać do gardeł? No dajcież spokój - wyrwał się Daniel, cały owinięty w połyskliwy czarny brezent, dlatego zwany Kokonem.

- No właśnie, Serkowi tak się palnęło - dołączył do uspokajania Maniak.

- Ale fakt faktem, nie wypada tak mówić... Tak sugerować... - wtrącił się Szymon kiedy już wstał z wysuszonej ziemi.

Tylko dwójka bliźniaków, Antek i Heniek nie zabrała głosu. Gapili się po towarzyszach tępo, jakby nie do końca rozumiejąc o co chodzi. Jak dwie figury wytłoczone z szarego polimeru, stali ciasno obok siebie złączeni jakby chomątem, przez swój karabin, długą rurę z naciągiem sprężynowym mogącym miotać kamieniami i małym złomem.

- Jak ci się tak zdarza palnąć, to po jaką cholerę się zgłosiłeś? He? - nie ustępował rozzłoszczony Igła.

Seweryn jakby charknął, chociaż pewnie był to zniekształcony przez gumę chichot, i rozkładając wielkie łapska odparł beztrosko:

- Bom stalker. A tacy jak my muszą wychodzić poza bezpieczne nory i odzyskiwać utracone dzieła Ojca Założyciela. Tak Kapłan mówi.

Igła jakby się zatrząsnął, odwrócił powoli i odstąpił na czoło rozproszonej kolumny.

- Jak wrócimy, niosąc łaskę Ojca, powiem o twych kpinach Kapłanowi Hilaremu. Wyspowiada cię, masz moje słowo.

 

Na wieczór zbliżyli się znacznie do zrujnowanych bloków składających się na Ostatnią Warownię. Wpadli między opłotki betonowego kompleksu jak oparzeni, uwijając się niczym nieopierzone cymbry wypadłe z gniazda. Czym prędzej chcieli dostać się do stalkerowej nory, posterunku wypadowego mieszczącego się w piwnicy jednego z mniejszych opustoszałych, zagruzowanych pudeł. Zwykła piwniczka, zupełnie pusta, ale mająca mały zapas świec.

Nikt z całej siódemki nie miał ochoty bardziej naginać szczęścia, skoro przeszli Pustelnię bez problemów, coś musiało się niedługo zepsuć. Siły pod Nowym Słońcem zawsze dążyły do równowagi. A przynajmniej tak twierdzili stalkerzy z Karbidu.

Dlatego też kiedy dekowali się w dusznej a jednocześnie zimnej norze, szeptali pośpieszne modlitwy do Ojca Założyciela, że pozwolił im zdążyć przed panowaniem Starego Księżyca i by odwiódł w czasie nieuchronne wyrównanie sił...

- Nie żebym znowu chciał wyjść na bluźniercę - odezwał się Powaga trzaskając trzema zasuwami na wielkich, uszczelnionych gumą drzwiach - Ale powiedźcie szczerze bracia, sądzicie że znajdziemy Jednorożca?

Nim ktokolwiek zareagował, Edward już oddał rozpaloną przed chwilą świecę Bazylowi i doskoczył do mięśniaka. Ten odsunął się unosząc dłonie, raczej w geście rozbawienia niż dla potencjalnej obrony. Wszak Seweryn był największym z nich wszystkich.

- Znajdziemy. Moja w tym głowa, wiem gdzie widziałem Różowego Jednorożca, a teraz, wspomagani błogosławieństwem Kapłana Hilarego, trafimy tam już jutro - wypalił Igła na jednym oddechu.

Pewnie dzięki swym magicznym filtrom.

- Spokojnie, nie wątpię w słuszność naszej wyprawy. Zastanawia mnie tylko to, czy Jednorożec aby już się stamtąd nie ulotnił. W końcu, co my wiemy o heroldach Świętej Trójcy? Może strata jednego kopyta to nic? Może mu odrosło już? A może Jednorożec znalazł się tu nie bez przyczyny? Chodzi mi o, na przykład, wygnanie go przez Ojca na ten padół foliowych łez.

Słowa Seweryna zaskoczyły Igłę. Odstąpił od niego i spojrzał po słabo oświetlonych towarzyszach, szykujących się już do snu.

- Dajcie spokój, proszę - odezwał się Daniel rozwijając swój nad targany śpiwór - Lada chwila na zewnątrz zapadnie noc. Lepiej wyznaczmy wartownika.

- Ja będę czatował. Jestem w końcu przywódcą - stwierdził Igła - A co do twoich... Przemyśleń Powaga, herold został nam zesłany byśmy mogli się wykazać i zasłużyć na łaskę. Ni mniej ni więcej. To kwestia wiary.

- Bowiem tylko ludzie wielkiej, hardej jak polimer wiary dostąpią zaszczytu zamieszkania w Królestwie Niebieskim - dokończył mechanicznie Seweryn.

- Pamiętaj to. A teraz, trzeba nam jeszcze rozłożyć talizmany ochronne...

Obowiązek ten padł na najmłodszego, Szymona. Siedemnastolatek uwijał się rozkładając kukły z butelek, kabli i gumek, po kątach piwniczki. Podobizny Natchnionej Plastikiem Stephaine Kwolek mającej otoczyć stalkerów kevlarową ochroną przed wszelkimi dziwami. Na koniec poobsypywał ściany brokatem dobytym z naznaczonej czasem torebki samarki.

Kiedy błyszczący pył opadał na chropowaty beton, stalkerzy zaintonowali modlitwę:

- Ojcze Założycielu, który władasz Królestwem Niebieskim, niech plastik Twój nigdy się nie rozłoży! Niech przyjdą Twoi wojowie, niech Twoja wola odnowi oblicze ziemi pod Nowym Słońcem, tak jak i zesłałeś nam je za karę. Wnosząc modły do Ciebie prosimy, obdarz nas łaską, oblej plastikiem, wzmocnij i zahartuj. Byśmy godni byli wkroczenia do Niebios. Byśmy godni byli ujrzenia jak Nowe Słońce umiera. Winyl!

Później zasiedli w kółku i w świetle kilku pokrzywionych, smrodliwych świeczek, rozpoczęli kolejny rytuał.

Daniel wysupłał ze swej torby ozdobny porcelanowy talerzyk pokryty wzorami kwiatów. A przynajmniej tak nazwaliby te wyobrażenia starożytni. Dla ludzi z Karbidu były to żyły Świętego Ruschmanna.

Bazyl zaś dobył z plecaka niewielki styropianowy bloczek z wypisanym tłustym, czarnym markerem symbolem wiary w Ojca Założyciela. "C" wpisane w falisty okrąg, a nad nim "P", zaś pod okręgiem, lekko spłaszczone "F".

Bloczek został złożony z najwyższą czcią na leżącym pośrodku okręgu talerzyku.

Powolnym ruchem pełnym powagi, Edward uniósł w górę zapałkę o niebieskiej główce. Wszyscy wbili w nią oczy, zdjęli welony, kaski, kaptury czy hełmy. Zapałeczka opadła płynnie w dół, ku drasce wymiętego pudełeczka. Prysnęło, pojawił się ognik. Ciepły, chybotliwy, zdający się echem legendarnego, mitycznego Starego Słońca, pod którego płomieniami ziemia rosła i żyła...

Edward nerwowym ruchem zrzucił z głowy i swój welon, po czym przytknął płonący patyczek do szarego styropianu. Przez ułamek sekundy zaskwierczało, pod niski sufit nory uleciała mocna, żylasta i wyraźna smuga.

Jak jeden mąż, siódemka jednocześnie zdjęła swe maseczki i kagańce. Oto mogli przyjąć moc plastiku.

Styropian w zetknięciu z atomem Starego Słońca zaczął się czernieć, pykać, i przemieniać w lewitujące, postrzępione żyłki, liny i węże. O pięknej, obsydianowej barwie, która mogłaby się ostro odcinać nawet na tle mrocznej nocy Starego Księżyca.

A zapach... Zapach był czymś nieopisywalnym. Czymś co było dla mieszkańców Karbidu wszystkim co potrzebowała ich dusza każdego wieczora. Był komunią, był świadectwem wiary, ewangelią, ciałem, krwią, kością, plastikiem... Wonią samego Ojca Założyciela Lincolna Stalina Bonapartego von Amsterdam, największego li najpotężniejszego z bogów.

Jedynego, którym bluźnierczy, starożytni ludzie wzgardzali. Oślepieni własną potęgą jaką Założyciel im zesłał... Zostali ukarani, Nowe Słońce zniszczyło ziemię spychając niedobitki pod jej powierzchnię. Zwiększając tym samym dystans do kevlarowych bram Królestwa Niebieskiego.

 

- Samochodowe lusterko! Ja pierdolę!

Przywódczyni Karbidu, Szerszenija w nagłym napadzie śmiechu poleciała w tył wyrzucając grubą księgę o tytule Auto Enzyklopädie Jahre 1960-1999. Kiedy już się opanowała, wstała z paneli podłogowych swojej prywatnej komory mieszkalnej i wyprostowała się, kilka kręgów boleśnie strzeliło.

- Kurde... Aj... - wymamrotała.

Podniosła z ziemi poszarpaną, żółtą księgę i włożyła w uginający się od starożytnych tekstów regał. Księga prawiąca o magicznych maszynach zwanych autami, spoczęła miedzy wolumenem Historia Lotnictwa Lat Pięćdziesiątych a grymuarem Atlas of Tree Frogs.

Przygryzła wargę splatając ręce za sobą. Zmarszczyła mocno brwi.

- To musiało się kiedyś stać... Wątpię by ten walnięty stalker tak się zaaferował wrakiem. Ktoś musiał przejeżdżać przez Krater prawdziwym autem...

Westchnęła i podchodząc do nakrytego kilkoma kocami materaca opadła nań ciężko wbijając oczy w betonowy sufit, cały oblepiony powydzieranymi z ksiąg obrazami przedstawiającymi zupełnie trywialne rzeczy z życia starożytnych, dziś jednak zupełnie nieosiągalne.

Ślizgała się wzrokiem gdzieś między aparatem fotograficznym, gigantycznym stadionem i niesamowitym, magicznym cudem, robotem na powierzchni obcej planety. Mimo przestudiowania dziesiątek odnalezionych w magazynach Karbidu ksiąg, wciąż nie mieściło jej się w głowie, że ponad stalowoszarym, brudno betonowym nieboskłonem, znajdują się inne planety. Wgapiała się w te fragmenty utraconego świata dobre dwadzieścia minut.

Wreszcie wyszeptała do siebie słabym, zachrypłym głosem:

- Gdzieś tam muszą być inni ocaleni, jeżdżący sobie pod Nowym Słońcem na pieprzonych autach. A ja? Ja utknęłam w podziemiach z masą prymitywów o mentalności średniowiecznych chłopów...

Usiadła na materacu, przestawiła świecę, porządną woskową o zapachu czegoś co zwano ananasem, ze skrzypiącego biurka na jeszcze bardziej skrzypiącą komodę. Po czym dobyła z owej komody książkę, jedną z jej ulubionych, The Old Man and the Sea.

- Oby tylko on powrócił, a reszta została rozszarpana przez mutanty. Wtedy oznaczałoby to mój tryumf nad tą parodią religii... Man is not made for defeat? Co nie? Może, ale ludzkość już jak najbardziej tak. Jak widać, ludzkość można łatwiej zniszczyć niż człowieka, zniszczyć i sprowadzić do stanu, w którym będą klękać przed schizofrenikiem w kartonowej czapce...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania