Pierwszy lub Ostatni Jednorożec Spalinowy [2/3]

Dłonie miał silnie zaciśnięte na kuszy, plecy płasko oparte o drzwi a wzrok wpatrzony w ciemność gdzie cicho oddychali przez maski, śpiący stalkerzy. Trwał tak nieruchomo wykonując tylko oszczędne ruchy gładzenia leżącego między nogami plecaka. W środku znajdował się relikwiarz.

"O co może mu chodzić? Co on taki zaczepny? Założyciela się nie boi czy co?" myśli buzowały w głowie Edwarda "Jasno Kapłan się wyraził... To Święta Misja!!! Po co on tu? Niedowiarek? A może wariat? Nie podoba mi się... Ma czelność mówić takie słowa... Takie bluźnierstwa!!! A później jakby nigdy nic... Zasiadać razem z nami do Komunii... Bezczelny, podejrzany, a może i nawet jakoś, w jakiś sposób winny? Na Ojca Założyciela, niechaj ukaże się temu człowiekowi małej wiary cud..."

Chrobot.

Taki jakby ktoś nietemperowanym ołówkiem chciał naszkicować pejzaż Pustelni na niskiej jakości papierze. Albo jakby coś zetknęło swoje szpony z drzwiami...

Zesztywniał, najciszej jak potrafił załadował kuszę i zaczął obracać młynkiem by naciągnąć cięciwę do granic możliwości. Poczuł jak między mięśniami przemykają mu malutkie skurcze, a w środku nadżartych promieniowaniem kości, turlają się dreszcze.

A może tylko mu się wydawało? Jak rozum człowieczy zamknięty w ciemnicy, w ciszy... To czasem samemu tą ciszę, tą ciemność zapełnia. Wiedział o tym, ba, kilka razy już sam siebie nastraszył majacząc o chrobotach, słowach czy szuraniach.

Szuranie, jak na zawołanie.

Coś ciężkiego musiało zacząć się ocierać o betonowe ściany korytarza, o ukruszone stopnie schodów. Zaraz potem, znów chrobot o metal drzwi. Krople potu z czoła ześlizgnęły się stalkerowi na maskę. Kapnęły bezszelestnie na spodnie.

"Ojcze Założycielu... Coś chce tu wejść. Longobard? Wenet? Markoman?"

Stuk stuk, najwyraźniej, robią szpony. Szur szur, ociera się cielsko mutanta. Huu huu, dźwięczy ten dziw podczas niuchania, drzwi grube na dziesięć centymetrów, ale wszystko słychać. Chwilę potem odgłos jakby żucia.

"To coś wyjada gumę izolacyjną?"

I znów stukanie.

Edward nie potrzebuje więcej dowodów, trzeba obudzić pozostałych. Ale broń Założyciel, nie krzykiem. Krzyk mógłby tylko podjudzić dziwo do szybszego dostania się do środka. A tak, zbudzi wszystkich w ciszy i razem będą czatować. Przeczekają w obronie, mutant się pewnikiem znudzi.

Nagle jego noga napotkała jakiś obiekt. Zaklekotało przeraźliwie głośno i poleciał owy obiekt gdzieś dalej. Pusta pucha po konserwie jaką wyjadł na kolację Daniel Kokon.

W błyskawicznym następstwie nagłego hałasu, jeno węszący dotąd mutant łupnął z całą siłą w drzwi. Aż chrupnął beton. Przy drugim uderzeniu obudzili się wszyscy stalkerzy, porwali za broń i przylegli plecami do ściany w napięciu.

- Ja dokładnie brokatem obsypałem! - pisnął Szymon naciągając nerwowo swój łuk.

- Spokój młody. Brokat nic na tego mutka nie da - rzekł Powaga odpalając na szybko świecę.

Pręciki krzesiwa stuknęły i zrobiło się całkiem jasno.

Trzecie uderzenie, nienawistny charkot mutanta. Drzwi wygięły się u dołu na tyle by wślizgnęła się tam rozczapierzona, czarna jak noc, posiadająca siedem szponiastych palców łapa. A raczej bardziej wyglądająca na dłoń, nabrzmiała żyłami, z łuszczącą się skórą tu i tam.

Szpony kolejno postukały, wychynęły jak tylko się dało i poprzekręcały się na boki. Jakby zdenerwowane, zazgrzytały na metalu i zniknęły po drugiej stronie drzwi.

- Od czarnych mutantów najlepiej to broni żelazo, co? - spytał Maniak grzebiąc w sakwach u pasa, wysupłał kilka kulek i jedną osadził w procy.

A zmyślna była, skonstruowana podobnie do kuszy, naciągana jeno zestawem dwóch rygli. Miała tak silną gumę, że z dwudziestu metrów potrafiła rozwalić puszkę, czachy mutantów też gruchotała, a amunicję znaleźć można było wszędzie. Bazyl często przechwalał się, że to najbardziej zaawansowana proca w całym Karbidzie.

Nic to, że nie za bardzo miała podejście do zwykłych kusz czy łuków.

- Daniel, tyś żarł tą konserwę? - wysyczał Edward wskazując na wylizaną do czysta puszkę.

- Ja... - wybełkotał Kokon, wzrok jego był pusty - Zahałasowałeś?

- Nie ja głupcze, twoja zasrana konserw...

Drzwi poleciały na podłogę, świeca została zdmuchnięta w mgnieniu oka.

W pustej, nadkruszonej framudze stanął garbiący się stwór. Zalane srebrnym, neonowym światłem Starego Księżyca węzły mięśni na szerokich barkach. Skrzywiony owalny łeb nisko wiszący. Podkurczone nogi ze stopami o zrośniętych palcach i obwisłe, stykające się z ziemią ramiona na których to całe szkaradztwo wisiało. Jak uwalany w smole skalp ludzki rozwalony na ofiarnym stelażu z ostrych, zbrojeniowych prętów.

Mutant rozdziawił usta i zaklekotał cicho. Niepokojąco bystre oczka, świetnie widzące w ciemnościach, liczyły właśnie ile to posiłków skryło się w piwnicy.

- Ostrogot - wykrztusił Heniek.

- Walcie w ryj... - szepnął Powaga.

Nie trzeba było powtarzać, kusza Igły chlasnęła cięciwą. Pocisk z chrzęstem wleciał między kiełki ostrogota. Mutek rzucił się obijając łbem o sufit, w nagłej konwulsji usunął się z przejścia drapiąc wściekle po wystającym z twarzy pręcie. Zupełnie jakby próbował wydobyć ciało obce, jednak szpony utrudniały takie manewry.

- Biegiem! - krzyknął Seweryn.

Rzucili się jak jeden mąż, nieomal blokując jeden drugiego w przejściu. Wypadli na zewnątrz, na pełne gruzów podwórko okolone zżartą rdzą siatką. Stary Księżyc oświetlał ich bez litości a jego promienie raniły ich oczy nie mniej niż te słoneczne.

- Spieprzamy do drugiej nory, jest dwie uliczki dalej. Szybko! - zakomenderował Edward naciągając jednocześnie kusze.

- Ładnego cela masz... Żeby tak kurwa, prosto w pysk. A prawie nic w tamtej ciemnicy... - sapał Struna.

- Blisko było. Czyste szczęście młody.

Opuszczając podwórko jedną ze ścieżek, Powaga, truchtający na końcu, zamachnął się swoją lagą w stos stojących pod ceglanym murkiem rur. Z brzdękiem poleciały w rozsypkę zawalając przejście. Gest ten był bardziej odruchowy niż racjonalny, nie mieli na karkach żadnych ludzi, tylko zręcznego i skocznego mutanta. Pobiegli między na wpół zburzone ściany i arkusze dziurawej jak sito blachy. Gdzieś w tyle słyszeli jak klekocze ostrogot. Wyraźnie zdenerwowany.

Wypadli na zatarty asfalt przez szkielet jakiejś blaszanej szopy i pognali w dół drogi. Omijając stromy lej wypełniony wszelkimi plastikami i złomem, spłoszyli inne stworzenia nocy, cymbrów.

W jazgocie nieparzystej liczby dziobów uleciała z leju na błoniastych skrzydłach chmara tych mutantów. Kilka co bardziej zadziornych zderzyło się z plecakami uciekających, jednak nikt nie zwrócił na nie większej uwagi. Cóż to była nawet setka sino bladych cymbrów w obliczu szponów ostrogota?

Kiedy znikali pod łukiem przekrzywionych betonowych słupów, gdzieś w tyle zabrzmiały rozwalane rury i tupot pieńków-stóp ostrogota.

Wyprysnęli w nieładzie na kolejną ulicę, całą zaśmieconą różnymi połamanymi kalfasami i beczkami. Na przód wysforował się Daniel i przekrzywiając lekko głowę do tyłu zaczął krzyczeć:

- Chłopaki! Ostrogoty przecież polują w dwójkach! Trzeba uwa...

Zza węgła zapadłego do środka budynku z pustaków, wypadł kolejny ostrogot. Bydle niemal identyczne jak to pierwsze, tylko trochę większe i posiadające dwa paskudne guzy na klatce piersiowej.

Z rozpędu zamachnęło się szponami, szeroko niczym łopata wiatraka jakiego chciano dawno temu wystawić na zewnątrz Karbidu. Kokon został zwalony z nóg i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, drugi zestaw szponów wpił się gładko w jego lędźwie i szarpnął pod ostrogota.

Krzywe ząbki błyskawicznie zacisnęły się na szyi Kokona, i nie pomogło nawet grube odzienie. Krew spłynęła między kanciaste odłamki przykrywające asfalt.

"Uważać?" przemknęło Edwardowi przez umysł "Trzeba uważać? Było nie zostawiać tej jebanej konserwy".

- Samica - wykrztusił Antek.

- Nie ma wyjścia... - zaczął Seweryn, ale Edward przerwał mu wrzaskiem.

- Cel! Pal!

I wsuwając szpicę w w rynienkę kuszy, zwolnił mechanizm. Ostrogocica charknęła gniewnie kiedy pocisk wbił się w jej bark. Podobnie jak wcześniej samiec, próbowała pierw wyciągnąć szpic nieporadnymi ruchami szponów.

Jakby przyśpieszony dźwiękami rannej partnerki, na ulicę wypadł wściekle szczerzący zęby ostrogot. Cały tors miał zalany juchą, zdołał jednak pozbyć się bełtu z paszczy.

- Mamy przewagę bracia! Zabić przeklęte mutanty! Zabić! - zaryczał Igła - Jesteśmy wszak na Świętej Misji!

Jakby również natchnięci wagą swej misji, zignorowali śmierć Daniela i zaczęli strzelać ze swych samoróbek. Seweryn zaś, dobył spod płaszcza pas nabity nożami do rzucania i wprawił je w użytek.

Samica oberwała właśnie dwoma takimi nożami prosto w czoło, wtopiły się obrzydliwie miękko. Zaraz potem między guzy poleciała strzała z łuku, a potem aż trzy kulki z procy.

Mutantka nie próbował już wyrywać z siebie żelastwa, po prostu skoczyła na atakujących roztrącając trójkę na wszystkie strony. Klekocząc pochwyciła ostrogotka Szymona za nogę i zamiatając nim zaśmieconą drogę, odrzuciła gdzieś między gruzy pobocza.

- Osz ty kurwo! - krzyknął Seweryn.

Poderwał się na równe nogi i z zamachem uderzył swoją lagą w lewy łokieć ostrogotki. Trójkątny konar kończyny ustąpił pod silnym ciosem stalowego pręta z żelbetową bulwą na jednym końcu.

Mutantka straciwszy równowagę zachwiała się i upadła płasko. Jak ten przypalony zapałką czteronogi pająk, pełno takich było w Karbidzie.

W międzyczasie partner ostrogotki cofał się pod naporem bełtów i miotanych z karabinu metalowych odłamków. Klekotał nienawistnie zasłaniając paskudną twarz, na szczęście był za daleko by ot tak doskoczyć do ludzi.

Antek ściskając rurę na barkach celował i stabilizował broń, zaś Heniek po wepchaniu kolejnej porcji siekańców do środka łapał za uchwyt na końcu karabinu i robił dwa spore kroki naciągając sprężynę. Puszczał go a wtedy z głośnym sykiem i trzaskiem pociski leciały całkiem celnie. Wżynając się boleśnie w ciało mutanta.

- No zdychaj wreszcie! - wydarł się Igła - Walcie bracia! Póty nie padnie!

Załadował kusze kolejnym szpicem, przyklęknął i nakręcił szybko kołowrotek. Przycelował i z gniewem przycisnął spust. Mocno napięta guma kauczukowa aż świsnęła posyłając bełt wprost w czoło ostrogota.

Aż przechyliło paskudę do tyłu, igła przeszła na wylot z jakby szumem. Ostrogot coś tam jeszcze próbował machać szponami ale pieńki nóg stóp nie chciały się go słuchać i padł w śmieci jak długi.

- Jak na strzelnicy - wymamrotał Antek.

- Jak strzelanie do puszek - zawtórował bliźniakowi Heniek.

Odwrócili się do swych towarzyszy wciąż gotowi do strzałów. Jednak już niepotrzebnie, Powaga i Maniak w kucki przyciskali szkaradę do ziemi i tłukli ją ile sił. Seweryn swą lagą a Bazyl nożem myśliwskim. Choć mutantka była już zdecydowanie jeno ścierwem pełnym nowotworów, to oni nie przestawali jej bić, zapewne w ramach zemsty za poległych.

Bo i nie tylko Kokon został stracony, parę metrów dalej, zza kupki gruzów, szło dostrzec bezwładnie zwisające nogi Struny. Edward omijając mścicieli zajadle tłukących trupa, podszedł tam.

Szymon leżał w rumowisku jak porzucona lalka, z rodzaju takich jakie czasami można było znaleźć w opustoszałych blokach mieszkalnych przez stalkerów zwanych ulami. Był też, nadniszczony jak owe znalezisko, na przykład, też nie miał jednego błyszczącego oczka.

Jakiś zagubiony, pordzewiały lecz wciąż diabelsko ostry węzeł drutów wbił się biedakowi w tył głowy, wynosząc lewe oko ponad resztę ciała. Dodatkowy pancerz tym razem go nie uchronił.

- Trzeba ich stąd zabrać. Pochować - powiedział zdyszany Seweryn, najwyraźniej skończył z Maniakiem maltretowanie zwłok.

- Można zrobić grobowiec z poprzedniej nory. Zawali się przejście... - zaczął Bazyl.

- Oszaleliście? Nie ma na to czasu. Rozkazuję, idziemy do drugiej nory, a z samego rana do Zarośniętego Krateru. Jednorożec nie może dłużej czekać! Pochowamy ich jak będziemy wracać - obruszył się Edward.

- Co? Stary, przecież coś ich jeszcze zeżre...

Tym razem Bazylowi przerwał silny uścisk na ramieniu. Odwrócił głowę szeleszcząc welonem, Seweryn ściskał go niczym obcęgi. Maniak dałby sobie uciąć głowę, że pod maską Powaga szczerzył się od ucha do ucha.

- Jesteśmy na Świętej Misji młody. Edward ma rację, nie wolno nam zwlekać.

Zdezorientowany nagłą zmianą stanowiska stalkera, Maniak ucichł.

- Cieszę się, że wreszcie się zgadzasz ze mną - skwitował Igła.

Wtem posłyszeli żałosny, klekoczący jęk gdzieś zza węgła budynku. Stamtąd skąd pojawił się drugi ostrogot. Napięła się potężna sprężyna karabinu bliźniaków, podobnie kołowrotek kuszy zahałasował.

- Ostrogoty polują w parach? - spytał Bazyl podejrzliwym szeptem.

- Ponoć czasem samice noszą ze sobą młode - odpowiedział Edward - Ponoć, bo nikt jeszcze nie widział szczenięcia ostrogota.

Klekot powtórzył się. Był nieprzyjemnie piskliwy.

- Lepiej ukręcić łeb. Jeszcze przylezą inne dorosłe sztuki - zauważył Powaga.

Rozumiejąc się bez słów, wolnym krokiem skierowali się za budynek. Pierwszy wyjrzał Igła.

- No i? - spytał Seweryn.

- To... Białe całe jest. Na plecach leży, oczy całe zapuchnięte, sine. Widać dobrze. Niegroźne to na pewno...

Klekot znów się powtórzył.

- To idź i zabij.

Jakby niepewnie, z ociąganiem, Igła odwrócił się i załadował kusze. Zniknął wreszcie za węgłem. Mijały minuty, a nie wracał.

Zaniepokojony Powaga samemu poszedł za załom budynku. Zobaczył jak Edward stoi nieruchomo nad jakimś poskręcanym białym stworem wielkości może ośmioletniego dziecka.

- Co ty wyprawiasz? Zabij to i idziemy. Święta Misja przecież.

- Sam popatrz - syknął Igła i odstąpił krok do tyłu - To cholerstwo... No patrz jak wygląda.

Seweryn wbił wzrok w leżące na ziemi młode ostrogota. Zrobiło mu się niedobrze.

- Wygląda...

- Wygląda jak ludzkie... - orzekł Igła.

- Pierdolone mutanty...

- Szkoda wam jakiejś larwy? - żachnął się Maniak.

Szybkim krokiem znalazł się między starszymi stalkerami i włożył do miseczki procy kamień, szczypce unieruchomiły pocisk, szczęknęły zasuwy.

- Stój Bazyl - ostro zatrzymał podkomendnego Edward - Kurwa mać, nie widzisz jak to coś...

- Pierdolisz! I co z tego? Stary stalker jesteś a pierdolisz... Zabije tego mutka. Za Kokona, za Szymona. Jak nie można nam ich pochować to chociaż zatłukę szczenię tych zasranych ostrogotów.

I strzelił. Kamień wwiercił się głęboko w miękką czaszkę ostrogockiego szczenięcia.

 

Opuszczając ruiny Warowni w czas pierwszych promieni Nowego Słońca, byli cali spięci. Ciągle gotowi by dobyć broni, wciąż rozmyślający o wydarzeniach ubiegłej nocy. Miejscami wręcz truchtali, byle prędzej opuścić rumowiska i zaśmiecone drogi.

Znaleźli się na kolejnej Pustelni, ta jednak charakteryzowała się szczeciniastą trawą i jako tako pofałdowanym terenem. Był też swojego rodzaju szlak. Porządnie usankcjonowany wspólnym wysiłkiem stalkerów, którzy już dawno temu odeszli z tego świata.

Ustawione co dwieście metrów słupy. Czasem z karbowanej rury, czasem z ceglanym prawdziwie murowanym podestem. Zawsze przyozdobione jakimiś poliestrowymi szmatami powiewającymi na wietrze.

Kilka przystanków najbliżej Ostatniej Warowni miało nawet blaszane zadaszenia i ławeczki z pustaków. Pełen budowlany profesjonalizm.

Prócz tego, Pustelnia Warowni charakteryzowała się okazyjnymi chmarami owadów przecinającymi nieboskłon. Tak zwane scyty, niebezpieczne nawet w pojedynkę, zbrojne w ostre skrzydła i twarde oczy osadzone na giętkich szypułkach. O śliskich pancerzach nie wspominając.

Szli więc naprzód, od przystanku do przystanku, dwakroć korygując trasę by trafić do Zarośniętego Krateru. Zrywały się nagle podmuchy wiatru, boleśnie sieczące, zupełnie ignorujące ochronne welony stalkerów. Od czasu do czasu nawet słyszeć się dało jakieś odległe porykiwania. Zbyt niewyraźne by można było się nimi przejmować.

Około południa, kiedy Nowe Słońce zdawało się nawet trochę ocieplać ten cały łez padół, Edward zarządził przerwę. Jednomyślnie zgodzono się.

Przystanek gdzie się zatrzymali, był całkiem bogato uposażony. Prócz obowiązkowego słupa, tutaj gruba decha wzmocniona kilkoma mniejszymi, był jeszcze na wpół zatopiony w ziemi kontener. W środku było całkiem przytulnie, mały zapas świec, kilka strzał i nawet stoliczek z dwoma taboretami. Kontener miał nawet sprawne i ogumione wrota zamykane na kilka zasuw.

Na jednej ze ścian przekrzywionego pomieszczenia wymalowany został kredą koślawy rysunek. Zbiór białych krech miał najwyraźniej przedstawiać stalkera, sądząc po kółku w miejscu ust, to jest filtrze.

Zamknięto wrota, zapalono świece i stalkerzy w milczeniu rozsiedli się. Wymieniali filtry, sprawdzali broń czy grzebali coś w plecakach. Dwa taborety zagarnął Edward i Seweryn, reszta musiała siedzieć na podłodze.

- To co? Ostatnia prosta? - zagadnął Powaga gładząc osełką jeden ze swych noży.

- Tak bracie. Drzewa Krateru widać już na horyzoncie - odparł Igła - A co? Martwi cię coś?

- Martwi mnie to o jakiej porze tam dotrzemy. Już południe. Z tego co pamiętam, to jeden z ostatnich nadających się na nocleg przystanków na tej trasie. Więc wiesz, wolałbym nie łazić po nocy.

- Błogosławieństwo Różowego Jednorożca zapewni nam wszystko co potrzebne. Z pewnością już nie będziemy musieli martwić się Starym Księżycem.

I koniec dyskusji.

Odpoczywali więc w ciszy. Aż nie odezwał się Maniak:

- Ej, szumy słyszę.

- Jak długo jest się na powierzchni to czasem tak jest. Uszy masz jeszcze nie przyzwyczajone młody. Ciesz się, że nie dostałeś agorafobii - odparł Igła.

- A był taki jeden - przerwał ostrzenie Powaga - Julian mu było, biedak dostał tej anomalii jak akurat był poza Karbidem. Znaleźli jego suchego szkieleta w jakimś nakrytym blachą leju gdzieś w Pustelni. Miał przy sobie notatnik i w nim opisywał jakieś niestworzone rzeczy. Że oczy widział w chmurach. Że coś chciało go jakimiś mackami w górę zabrać. Mózg mu zgrzało promieniowaniem. Zwariował.

- Kurwa mać, ja serio szum słyszę!

Reszta stalkerów zamarła w bezruchu, wsłuchiwali się. I faktycznie, poza metalowymi ścianami kontenera znać było jakiś agresywny, wibrujący szum.

- Do broni bracia. Bioszatan kolejną kłodę rzucił nam pod nogi! - zerwał się na równe nogi Edward.

- Oby nie - mruknął Powaga.

Wypadli przez wrota sztywni jak drewno, trzymając gotową broń. Od razu ujrzeli to, co wywoływało szum. Widok ten raczej nie mógł się podobać.

Oto w coraz to bliższej dali, ujrzeli ruchome wzgórze. A po bokach tegoż, rozlewająca się niepojęcie ruchliwą falą, żywą masę scytów. Ruchomym wzgórzem, sypiącym ziemiospady przy każdym grzmotliwym kroku, był rzecz jasna, awar.

Na poły legendarny wśród mieszkańców Karbidu mutant. Sześcionoga wyspa zakuta w niebieski pancerz i nakryta niczym zimową czapą, zwałami trawiastej ziemi leżącej jeszcze do niedawna w połaciach Pustelni Warowni.

Widzieli tego giganta wyraźnie, wyraźniej nawet niż umykające mu spod niemożliwie ciężkich odnóży scyty. Owady waliły w skok ile tylko potrafiły, tworząc tym szaleńczym pędem wcześniej słyszalny szum.

- Toś wykrakał... - jako pierwszy wypluł słowa Powaga, były one ledwo słyszalne przez kaganiec.

- Chciałem awara, to mam... - słabo odparł Maniak.

Jego odpowiedzi jednak nie usłyszano. Edward bowiem, najbardziej strwożony widokiem nie dał się omamić owym, dziwnym pięknem gigantyzmu. Wrzasnął ile miał siły w płucach:

- Odwrót bracia! Do kontenera!

Wpadli na powrót do środka, błyskawicznie, aż potargali buciorami szczecinę bladozielonej trawy. Szarpnięte wrota dmuchnęły powietrzem, walnęły zasuwy... Tuż obok swych łożysk. Spanikowany jak nigdy Seweryn, który to jako ostatni zawrócił do kontenera, bezmyślnie trzasnął pierwszym ryglem. A potem znowu. Zaszarpał wrotami przesadnie histerycznie.

Właśnie o boki ich schronienia zaczęły chrzęścić pierwsze pancerze scytowe.

- Kurwa przestań! Kamień! Kamień! - wydzierał się Edward machając rękami.

W progu, wyginając gumę obwodzącą wrota, leżał sobie kanciasty zręb gruzu. Najwyraźniej wykopnięty przypadkowo przez jednego ze stalkerów.

Na podłogę padł nie mniej roztrzęsiony Bazyl, wyciągając obydwie dłonie w stronę gruzu, jakby dusząc się radioaktywnym gazem chciał pochwycić ostatni dobry filtr. Może i był szybki, może i od próby zamknięcia wrót minęło kilka sekund, ale było już za późno.

W szparze niedomkniętego przejścia nagle, z głuchym, chrzęszczącym hukiem pojawił się pierwszy łeb scyta. A zaraz potem kolejny, i kolejny.

Starożytni heretycy jacy żyli na tej ziemi przed Apokalipsą, zapewne nazwaliby te stworzenia wyjątkowo brzydkimi, zbyt wielkimi jak na logikę ludzką, pasikonikami tudzież szarańczą. Nie żadnymi tam scytami.

Jednak nawet jakby stalkerzy z Karbidu wiedzieli o faunie sprzed Apokalipsy, nie przyszłoby im do głów by nazywać te mutanty choćby i fauną. Były na to naukowe określenie zbyt... Niemożliwe.

Wprost między czułki pierwszego scyta wylądowała szpila. Edward nie mogąc jej wyszarpać, porwał zza pasa kolejną, ściskał ją niczym nóż.

- Zamyka... - zakrzyknął, jednak przerwał mu kolejny mutant.

Jak z łuku, w szalonym pędzie scyty, jeden z drugim, przecisnęły się przez szparę. Jeden z nich powali na ziemię swym ciężarem Igłę. Stalker wrzeszcząc jak opętany zaczął dźgać wielonogą paskudę po odwłoku. Za każdym ciosem, na płaszcz Edwarda wylewała się wręcz wrząca zawartość o kolorze jasnozielonej żółci.

Kiedy owad żuwaczkami rozcinał mu kolejne warstwy płaszcza na piersiach, darł się rzecz jasna o pomoc. Jednak reszta też miała problemy. Co prawda Seweryn zatrzasnął wreszcie wrota, ale dwóch pozostałych scytów wciąż było w środku. Włącznie z tym, w którego łbie tkwił bełt.

Ten to chyba nawet najbardziej niezmordowanie bzyczał znacząc ściany kontenera cieniutkimi szramami.

Podobnie jak do Edwarda, w ramiona Powagi również wpadł oszalały scyt. Stalker jednak w ostatniej chwili zdążył chwycić bydlaka za przednie odnóża, te najbardziej ostre. Walka w pomieszczeniu stosunkowo ciasnym jak kontener właśnie, za pomocą jego lagi byłaby zbyt niewygodna. Zaczął więc tłuc robalem o ścianę.

Scyt szarpał się chaotycznie. Bił jakby foliowymi skrzydłami i przebierał tylnymi nibynóżkami. W pewnym momencie okręcił składający się z wielu segmentów pysk i rozkładając go niczym jakiś makabryczny kwiat z ostrych opiłków złomu, wysunął z niego coś jakby mięsną mackę.

Brudno pomarańczowy wij chlasnął po przedramieniu Powagę. Nawet przez grube odzienie ochronne stalker poczuł jak praktycznie od razu wykwita mu srogi siniec. Scyt pomajtał jeszcze swym obłym jęzorem prezentując Powadze kolejne sińce. W jednym miejscu rozdał nawet gumę płaszcza.

Wkurzony bezczelnością mutanta, Seweryn opadł z nim na ziemię. Kolano osłonięte ochraniaczem z kevlaru, wyrżnęło wprost w rozłożony otwór gębowy scyta. Z chorobliwym chrzęstem i pluskiem gorącej mazi, głowa mutanta została rozgnieciona ze szczętem.

Powaga uśmiechnął się zjadliwie pod kagańcem i spostrzegł, że obok leżał wrzeszczący Igła. Przygnieciony wielokroć rannym scytem. Wypływająca z podziurawionego odwłoku papka parowała bulgocząc.

Nie gapiąc się dalej zerwał się na równe nogi i doskakując nad Edwarda z całej siły odkopnął owada. Scyt poleciał prosto na ścianę, rozlewając wokół siebie zawartość odwłoku. Widzący to Igła z wściekłym rykiem na ustach zdającym się rozsadzać jego maskę, dopadł na czworakach mutanta.

Zaczął bez opamiętania dźgać mutanta swoją szpicą, aż ten finalnie znieruchomiał. Wokół scyta i pod kolanami stalkera rozlała się grudkowa kałuża. Pełna podobnych do rozprutej izolacji z kabli, żyłek.

- Ja pierdolę... - wymamrotał Powaga.

- Czego!? - odwarknął zdyszany Igła.

Zapewne myślał, że niedowiarek Seweryn znów będzie dokazywał bezrozumnymi słowami, jednak zobaczył od razu o co chodziło stalkerowi.

Na połamanym stoliku pośrodku kontenera leżał Bazyl, miał strącony z głowy zarówno kask, jak i welon. Dodatkowo, w poprzek nosa i prawego policzka jaśniało mu suto lejące krwią rozcięcie. Zdecydowanie robota skrzydeł scyta. Dzięki niech będą Stephaine Kwolek, oddychał.

Sprawca znokautowania, mutant z wbitym w czub łba bełtem, leżał pokiereszowany w głębi. Wciąż nadziany na szpic, którego drugi koniec całkowicie był zatopiony miedzy żebrami Heńka. Słusznej postury bliźniak półsiedział a półleżał, po fałdach czarnego płaszcza spływała wolno posoka.

Spod przekrzywionej maski również skapywało czerwone paliwo ludzkie, wolno, nieśpiesznie.

Antek klęczał obok stygnących zwłok brata kompletnie nieruchomy. Dłonie złożone na kolanach ściskały mocno nóż, cały oblepiony zielonożółtą mazią. Nic nie mówił, twarz miał jak wykuta z kamienia. Zimną i kanciastą jak zwykle, teraz jednak można było się domyślać, iż tuż pod skalną powierzchnią buzuje gejzer chcący wyrwać się na wolność.

Przez ściany kontenera dało się słyszeć głośny szum setek scytów, ich chrzęsty podczaj obijania się o metal i ich zgrzyty odnóży. Głucho waliły też monstrualne, pancerne pnie, na których poruszał się awar. Jeszcze wczoraj Seweryn czy Edward uznawali te wszystkie opowieści zmarłego już Luśka Marii za szaleństwo zwęglonego radiacją mózgu. W szczególności Igła.

A teraz w pełni realny awar stąpał im nad głowami.

Nie zwracali jednak na to uwagi, wpatrzeni byli w swych towarzyszy. Niepotrzebnie mocno sponiewieranych.

 

Szum na zewnątrz ucichł już dłuższy czas temu. W środku zaczynało poważnie walić stęchlizną rozwleczonych wnętrzności scytowych.

Seweryn właśnie skończył opatrywać Bazyla. Prócz dodatkowej szparki w nosie, miał jeszcze porządnego guza z tyłu głowy, szkoda, że kask miał niedopięty. Przynajmniej odzyskał już przytomność, jak sam twierdził, nic złego mu nie jest.

- Najwyżej będziesz smarkał górą nosa - powiedział Seweryn - Gorzej, że maska ci ucierpiała, masz zapas?

- Jasne że tak.

- Pośpiesz się Powaga. Wyruszajmy póki się uspokoiło - ponaglił Edward.

Seweryn powstrzymał się, ale Maniak nie potrafił. Spiorunował starego stalkera złym spojrzeniem i odburknął sykliwie:

- A może chociaż byś zapytał czy Antek też idzie dalej? Co? Plastikowy Paladynie?

- Uważaj na ton w jakim do mnie mówisz, gówniarzu - odwarknął Igła - Przykro mi, że Heniek nas opuścił. Że Daniel i Szymon również przypłacili życiem wykonywanie świętej powinności jaką mamy wobec Ojca Założyciela, Lincolna Stalina Bonapartego von Amsterdam! - tu przeżegnał się rysując w powietrzu prawicą szeroki półokrąg - Widocznie tak zarządził Założyciel, tak więc miało się stać.

Na dźwięk tego twardego, stalowo sztywnego tonu głosu nieznoszącego sprzeciwu, Seweryn roześmiał się w duchu. Nie radośnie, oj nie, śmiech jaki zadźwięczał mu pod kopułą był szary, pozbawiony jakby migotliwego życia.

Maniak natomiast zgramolił się prostując, wspierał się rozczapierzonymi palcami o ścianę kontenera. Jego przecięta zakrwawionym bandażem twarz była jak mozaika. Żółty kask, czarne od smaru czoło, opatrunek jasno krwawy i ciemno czerwona zaschniętą juchą szczęka jak i usta, do których przyciskał zniszczoną maskę. Brudnozieloną.

- Zaczynam myśleć, że polazłeś w nie te ruiny co trzeba.

- Słucham!?

- I ci fałdy w mózgu promieniowanie wyprostowało.

- Ty jebany kundlu!

Wściekły stalker rzucił się na rannego młodzika i byłby chyba go poturbował w gniewie gdyby nie Seweryn. Zagrodził mu drogę do Bazyla szerokimi barkami. Otaksował poważnym spojrzeniem i mruknął doń, ochryple, jakby zmęczony. A może nawet i rozbawiony?

- Z tego co mi wiadomo, kłótnia to jeden z grzechów jakie uskuteczniali starożytni heretycy. A później nastała Apokalipsa, i został tylko plastik.

Słowa te ostudziły Igłę w trymiga. Odwrócił się do wciąż klęczącego przy bracie Antka i rzekł pobudzonym głosem:

- Bracie, wierz mi, ubolewam nad twoją stratą. Parkes i Ruschmann nie spojrzeli na jego żywot łaskawie...

Posąg imieniem Antoni ożywił się nagle i przerwał wywód Igły jękliwym szlochem. Zważając na to, że żaden z bliźniaków za wiele nie mówił, nagły słowotok Antka był poniekąd niepokojący.

- Odejdźcie! Odejdźcie! - chrypiał wyraźnie zdzierając sobie gardło - Zostawcie nas! Won! Ja... Ja nie chcę! Nie! Nie! Nie!

Najbardziej niepokojące w wybuchu Antka było zdecydowanie to, że miał zaciśnięte oczy. I to bardzo mocno, wyraźnie znać było to po pajęczynie zmarszczek okalających powieki. Bełkotał jeszcze przez spory kawał czasu, jak w transie.

Kiedy stalker zerwał ze swojej twarzy aparat oddechowy i cisnął nim przed siebie, jego towarzysze już wyruszali w dalszą drogę, w grobowej ciszy. Przymykający za sobą wrota kontenera Maniak odwrócił się jeszcze ostatni raz. Jego wzrok spoczął na truchle scyta ze szpilą wbitą w czub głowy, wręcz idealnie między czułki.

- Chciałeś mieć jednorożca, no to masz - wymamrotał sam do siebie.

Naparł obiema dłońmi na wrota i zamknął je.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania