Pierwszy lub Ostatni Jednorożec Spalinowy [3/3]

Idący w ogonie trójosobowego pochodu, ekspedycji, wyprawy, Świętej Misji, Bazyl Maniak odwracał się co chwila. Przeszli od "tego pierdolonego kontenera", jak sam nazywał przystanek w myślach, dobre pół kilometra, a wciąż widać było lekko kołyszącego się na widnokręgu awara.

Niczym poderwana z ziemi góra, choć szarpana przez niewidzialne szpony, hardo sczepiona z podziemnymi trzewiami za pomocą monstrualnych kręgów.

"Szymon znacznie bardziej chciał zobaczyć tego wielkoluda. Kurwa mać. Mogłem wypiąć się na tego zjeba. Jednego i drugiego. I wrócić do Karbidu... Tylko że... Tylko że... Za daleko już polazłem by wracać. Stalker to ma być w końcu stalker. A nie jakaś tchórzliwa łajza! Znajdziemy Jednorożca i wrócimy jako nowi prorocy. A jeśli faktycznie Igła ma napromieniowane we łbie? To osobiście wpierdolę mu kamień z procy w oko. Bez zająknięcia" rozmyślał Maniak.

Opuścił głowę pod nogi, na tej dziwnej trawie co rosła wszędzie na tej Pustelni, nie zostawały ślady. Bladozielona szczecina miała niezwykłą pamięć kształtu. Ani szybkie kroki Edwarda, ani ciężkie Seweryna, ani tym bardziej lekki chód Bazyla nie mógł nagiąć źdźbeł na stałe. Zupełnie jakby wszechobecny porost mógł w pełni reagować na czynniki zewnętrzne.

"Ciekawe czy jest więcej awarów w okolicy?" myśli Maniaka wróciły do gigantycznego mutanta "Lusiek gadał, że widział jednego. To był właśnie ten co gonił scyty? Dobrze by było chyba zbadać trochę tę sprawę... Jak już się skończy ta nasza, Święta Misja"

Znów obejrzał się za siebie. W dali, awar zginał swoje ogromne odnóża, osiadał.

"A co jeśli teraz łazimy po grzbiecie takiego? Tylko, że akurat śpi?"

Kilkaset metrów dalej, awar wreszcie przestał być widoczny, albo zwyczajnie pośpieszył się z posadzeniem swojego cielska gdzieś między wzgórzami. Nowe Słońce też było już gorzej widoczne, wisiało nisko na znak wieczora.

Stalkerzy stanęli oto na granicy Pustelni Warowni a Zarośniętego Krateru. Edward bojaźliwie zaczął mamrotać modlitwy, był wyraźnie podekscytowany.

- Ojcze Założycielu nasz, wierzę w Twych synów, lecz wypełnij mnie plastikiem, wzmocnij wiarę mą. Ufam Twym świętym, przez Ciebie plastikiem natchnionym, ale proszę Cię wzmocnij mą wiarę. Ojcze Założycielu, Tyś najwyższy, Tyś prawdziwie zdolny do zbawienia i odegnania grzechów starożytnych heretyków. Ojcze Założycielu...

Przerwał deklamację kiedy to Powaga złożył dłoń na jego barku. Odwrócił się zwolna wbijając swój nieobecny wzrok poprzez welon w twarz stalkera. Ten stanowczo acz miękkim tonem odezwał się:

- Wybacz bracie, jednak nie sądzę by był to dobry czas na modlitwy. Jesteśmy już blisko, prawda? Zbliża się również pora Starego Księżyca. Trzeba nam się śpieszyć.

W pierwszej sekundzie Edward zdawał się nie rozumieć znaczenia słów Powagi, otrząsnął się jednak szybko. Wyprężył i ruszył szybkim krokiem dalej, w Krater.

- Za mną bracia! Znam drogę, to jeno jakieś czterysta, pięćset kroków w głąb. Zapamiętałem drogę co do najmniejszego szczegółu. A jeśli kłamię, niechaj oczy me opuści plastik i niech sczezną - gorączkowo wypluwał słowa przez filtr.

Ledwo nadążając za wręcz biegnącym Edwardem, zostali pochłonięci w rozmazanym, pomarańczowym półmroku Zarośniętego Krateru.

Zarośnięty Krater... Rzeczywiście, był to krater, niesamowicie wielki o średnicy co najmniej dwa i pół kilometra. I owszem, był zarośnięty, nie jednak roślinami, może i nawet nie żywymi. Tego jednak nikt nie wiedział.

Z jałowej ziemi zakrytej szczodrze zaspami startej na pył rdzy, wybijało w górę prawdziwe bogactwo kształtów, tutejszych "drzew", raczej niemożliwych. Gęsto zbite w wiele pomniejszych grup kształty, często pękate słupy okolone trójkątnymi płatami czy też falliczne świdry gładkie jak powierzchnia oka, zajmowały całą przestrzeń. Dusiły swoim ogromem, zwodziły pokręconymi wzorami korozji, skrzypiały też często. A był to dźwięk zaiste przerażający, coś z pogranicza jęków blachy a trzasku kości głęboko pod zwałami umęczonego, zatrutego mięsa.

Mimo atmosfery jak z narkotycznego snu, stalkerzy z Karbidu chętnie chodzili do Krateru. Bowiem rósł tam obficie złom. Zdecydowanie rósł. Nic nie robiący sobie z praw jakie rządziły światem przed Apokalipsą, metal rósł. Powiększał swoje rozmiary niezmordowany, nie zważając na ciągłe rany zadawane przez toksyczny wiatr czy żrące deszcze. O burzach magnetycznych nie wspominając.

Metal rósł.

W plątaninach ostrych jak szpony ostrogota blaszanych zwojów, często znaleźć można było prawie nie zeżarte przez korozję śruby. Najróżniejszych zastosowań. W zaspach piachu i rdzy pod rozłożystymi słupami o wielu trójkątnych otworach leżały zawsze wcale zdatne do użytku gwoździe. Srogie dwunastocentymetrowe bretnale.

Prawdziwe bogactwo kryło się jednak zazwyczaj w koronach pogmatwanych pnączy przysadzistych, karbowanych słupów. Roiło się tam od sporych blaszanych arkuszy, idealnych do budowy ścian w bunkrach Karbidu czy przystanków na powierzchni. Arkusze te były również idealne do dekapitacji czy przerżnięcia nieuważnego stalkera w pół. Lubiły bowiem zlatywać z "drzew" przy co mocniejszych podmuchach wiatru.

Edward jednak zdawał się nie zwracać uwagi na otaczającą go ze wszystkich stron, ciasną mozaikę metalowego dziwactwa. Parł do przodu, niezmordowany.

Bazyl w szybkim tempie marszobiegu zerkał to raz na ich "wielce dobrego przywódcę", jak to mówił sobie w myślach, to raz na idącego obok niego, krok w krok, Seweryna. Zauważył, że stalker ciągle gapi się w między rozwieszone nad nimi krzywe rury i chaotyczne zwoje rozmaitego drutu bijące wprost z głębi "drzew" Krateru.

- Podziwiamy widoczki? - zagadnął żartobliwie - Przecież tu żadne mutki nie żyją, bo i co miałyby żreć?

Seweryn oderwał się od wgapiania oczu w rdzawe konstrukcje i odburknął:

- Czasami coś zabłądzi tutaj z Pustelni, albo z jakichś ruin. Ale tak, poza tym jest spokojnie.

- Nie licząc jednorożców - szepnął konspiracyjnie Maniak.

Tak cicho jak potrafili, zarechotali zgodnie. Edward wiodący ich między kolejnymi zaspami i słupami i tak był zbyt zajęty by ich usłyszeć. Nawet jeśli, to pewnikiem by ni zareagował. Byli już zbyt blisko, zbyt mocno czuł błogosławieństwo w swym sercu by spierać się o bluźnierstwa. W końcu, jak tylko oddadzą kopyto Jednorożcowi, i to jeszcze jako oficjalne poselstwo Kościoła Założyciela, to wszelkie grzechy zostaną odpuszczone.

Gdzieś na dnie świadomości Igły, pojawiła się heretycka myśli, że przecież mógł oddać jednorożcowe kopyto samemu, ale zdusił te niedobre myśli kolejną tłuczoną w głowie modlitwą.

A parę metrów za nim, równie niestrudzenie, szli pozostali Plastikowi Paladyni.

Bazyl bujający wzrokiem na boki, może by znalazł się jakiś ładny złom? Aktualnie potrzebowałby klamry, jakiegoś zawiasu i sprężyny. Najlepiej mało zeżarte przez rdzę. Miał już w głowie, jak sam sądził, porządny pomysł na to jak ulepszyć procę jaka dyndała mu u pasa.

Seweryn zaś wrócił do wpatrywania się w górę. Co rusz wyginał przy tym szyję pod ostrymi kątami.

- E, stary - ozwał się Bazyl - Z całym szacunkiem, ale ten opatrunek to mogłeś zrobić lepiej, krew przesącza się na maskę. Poza tym, wiadomo, zdezynfekowałeś i w ogóle... Ino od czasu do czasu mocniej piecze, trochę się boję, że gorączka mnie dopadnie...

- A ty Bazyl, myślisz, że Różowy Jednorożec istnieje?

Jakby nigdy nic, pytanie padło lekko spod kagańca Powagi.

- Co? - wykrztusił zaskoczony Maniak, rana przez całą twarz zapiekła go niewygodnie.

- Pytam się, czy jednak wierzysz w Jednorożca. Czy wierzysz w Parksa, w Ruschmanna i wszystkich innych świętych. Proste pytanie, chyba umiesz na nie odpowiedzieć?

"Co do chuja? Udzielił mu się nastrój od Igły? Czy ja wierzę? A co to za debilne pytanie? Czy ja wierzę..." zakotłowało się pod kopułą Bazyla Maniaka.

- Inaczej by mnie tutaj nie było Powaga. Wierzę w Założyciela. Od dziecka wierzyłem. Moja wiara nie osłabnie przecież nawet jeśli okaże się, że Igła jest zwykłym pojebem - odparł dumnie i wyraźnie.

Mógłby przysiąc, że usta Seweryna chronione filtrem i grubą warstwą gumy, wyginają się w uśmiechu. Coś nieprzyjemnie załaskotało go w tyle głowy. Jakby drobinki dartego styropianu. Jakby opiłki żelazne.

- Trochę mi przykro to słyszeć, młody - westchnął Powaga, całkiem sztucznie, plastikowo - Wiesz, trochę widzę w tobie młodego siebie, jak zaczynałem stalkerowanie. Ha, brzmię jakbym miał z pół wieku na karku, co nie?

- No... Ta.

- Co do opatrunku, to się nie przejmuj bracie - zapewnił Maniaka.

Ton głosu jakim to zrobił był, jakby to ująć, śliski. Śliski jak uwalany w błocie pełen miot taulantiów. Robiący szczypcami młynki jak szalony.

Mimo welonu, Bazyl dostrzegł, że Seweryn patrzy się ponad jego głowę. Spanikował, zadarł głowę do góry...

I w tym momencie Powaga zrobił szybki krok do tyłu, porwał spod płaszcza lagę i w wąskim zamachu, uderzył Maniaka w twarz. Młody stalker zatoczył się, nawet nie jęknął, mocne uderzenie i paskudnie wyraźnie uczucie rwanego przez gwoździe lagi mięsa, zamroczyło go całkowicie zasłaniając mu wizję ciemną płachtą. Padł z wibrującym hukiem na pobliski zardzewiały słup.

Odzyskał wzrok i świadomość na ułamek sekundy. Idealnie by zobaczyć wielki, czarny kształt opadający prosto na niego kształt.

Włochate, humanoidalne monstrum spadło spomiędzy węzłów drutów niczym kilof wbijający się w żyłę minerałów. Zagniatając swoim ciałem Maniaka przykrył go całego, rozległ się też upiorny wrzask łamanych kości.

Mutant wstał lekko i zgarbiony odwrócił się do Powagi. Był solidnie zbudowany, napęczniałe, krępe mięśnie można było ładnie zobaczyć mimo ogromu przypominającego coś jakby porządnie naelektryzowaną szarpaną watę, futra. Bydle stało przygarbione na dwóch nogach, całkiem sztywno i prosto.

Jedynymi częściami ciała mutanta nie pokrytymi futrem, były stopy, dłonie i morda. Zarówno stopy jak i dłonie, zdawały się identycznymi, zrogowaciałymi grabami zagiętymi jakby w wyniku jakiegoś urazu nadgarstków czy też kostek.

Zaś pysk tego rodzaju mutanta, był czymś o czym śnili koszmary nawet najbardziej doświadczeni z karbidowych stalkerów. Pofałdowany na płaskim nosie i wydętych jak napompowane ustach, zapadał się makabrycznie w czole i oczach. Sprawiało to iluzję, iż mutant miast oczu ma ziejącą dziurę. Ale nie, one tam tkwiły, głęboko w czaszce, obrzydliwie ludzkie.

Mutantem tym był jeden z owianych zasłużenie złą sławą, wandali.

Wandal postąpił krok do przodu szczerząc swoje stępione, żółte niczym zakurzone złoto kły. Rozległo się agresywne terkotanie korbą a zaraz potem świst cięciwy kuszy. Błyszcząca szpica wbiła się w szyję wandala. Edward właśnie zorientował się, że coś dzieje się nie tak.

I zobaczył, że oto zjawił się znikąd wandal i zabił Bazyla Maniaka.

Mutant nawet się nie poruszył. Niedbałym ruchem strzepnął z siebie bełt, szpic zatoczył kilka kółek i upadł gdzieś w zaspy rdzy. Jakby strącał z siebie komara, i to jeszcze takiego z tych normalniejszych, około dwudziestocentymetrowych.

Powaga z ekscytacją w oczach wymierzył cios wprost w łeb mutanta. Laga jednak została złapana w pół twardą jak kamień dłonią. Włochacz zrobił idiotycznie komiczny dziubek ze swych mięsistych warg i przekrzywił głowę.

Z jego gardzieli wydobył się coś jakby "uuu hay uł". Bezsensowny bełkot, wyrażał jednak zdziwienie, jeśli tylko te paskudne pomyłki radiacji potrafiły mieć uczucia.

- I to jest kurwa to! - zaśmiał się histerycznie Seweryn i dobył spod płaszcza jeden z noży.

Z rozmachem wbił nie tak dawno naostrzoną brzytwę pod pachę uniesionej ręki wandala. Puszczając lagę, wycofał się w podskokach do Edwarda, który już przymierzał się do drugiego strzału.

Wandal zaś ryknął kolejnym bełkotem i upuściwszy lagę zabrał się do wyrywania noża spomiędzy gąszczu włosów. Na zapyloną ziemię upadło kilka kropel gęstej juchy. Chorobliwie przeźroczystej.

- Uuu! Huu! Haa! Ooo! - zaryczało bydle kierując krok w stronę stalkerów.

I dostał właśnie pociskiem w pierś. Nie przejął się jednak za bardzo, i tego bełta strzepnął z siebie jakby nic. Wandal rozstawił szeroko nogi i jął walić się w nawet nie zranioną pierś. Tłukł swymi łapskami jak w bębny, z resztą, dźwięk był podobnie donośny.

W rozbryzgu śliny wandal rozdziawił mordę prezentując pełen arsenał kłów, trzonowców i siekaczy.

- Ooo! Huu! Uuu! - zaryczał i skończył tłuc się po piesi.

Szedł teraz raźnie, nie śpiesząc się, z zamiarem zgruchotania kości stalkerów.

- Nie lękaj się bracie! - krzyknął Igła i wytargał z kołczana wyjątkową szpicę.

Bełt miał bowiem przyklejoną taśmą izolacyjną, jakieś siedem centymetrów od zaostrzonej końcówki, szklaną ampułkę wypełnioną lekko zielonym płynem. Z zaklejonej kitem dziurki w ampułce, wychodził krótki lont. Neonowo żółty.

- Podpalaj bracie! Spalimy tego skurwysyna!

- Ha! I to mi się podoba bracie! Za Bazyla!

- Za brata Bazyla!

Pręty krzesiwa poszły w ruch, lont zaskwierczał, strzelił dymem o ostrych konturach i bełt wylądował w rowku kuszy. Kauczuk cięciwy świsnął groźnie. Pocisk znów wbił się w pierś wandalowi. I znów mutant chciał zwyczajnie go strącić przed ponowieniem chodu.

Ale lont zdążył się wypalić, ampułka łatwopalnej cieczy chemicznej produkowanej z oryginalnej receptury w Karbidzie, eksplodowała. Futro wandala zalał jasnoczerwony płomień, mutant zaryczał przerażony.

- Hy! Uuu! Ooo!

Tak szybko jak płomień oblał wandala, tak szybko zamienił się w jeno gęsty dym bijący spod powierzchownie skremowanego futra. Bydle kłapiąc głośno zębami, opadło na wszystkie łapska i zaczęło szarżować bokiem.

Oblani zimnym potem stalkerzy zbiegli za pobliski słup, gruby i pełen bąbli od korodowania. A przynajmniej Seweryn zbiegł, starszy Igła okazał się za wolny. Pędzący wandal z głuchym gruchotem trzaskanych kości zderzył się z Edwardem. Stalker poleciał w zaspę rdzy wzbijając w górę małą zasłonę dymną. Kusza zaś, kręcą się wokół własnej osi walnęła w ziemię tuż za plecami dyszącego a dymiącego gniewnie wandala.

- Przynajmniej tyle... - wymamrotał Powaga i zerwał się do biegu.

Sprzątnął kusze i popędził po leżący gdzieś na ziemi jeden z bełtów. W międzyczasie wandal posapał jeszcze trochę i znów przybierając wyprostowaną posturę, wstał. Tym razem bez garbienia się. Mutant był wielki, może nawet i trzy metry. Niczym jakowyś monolit z węgla i czarnego jak smoła kevlaru.

Z wolna obrócił się, a leżące na ziemi skrawki jakiegoś przypadkowego złomu zaskrzypiały jak torturowane. Wandal zaczął iść, w pełni wyprostowany i sztywny, wciąż dymiący. Kłębki spalonego na biały popiół futra odpadały z jego cielska po czym szybowały gdzieś w dal, niczym latawce.

Seweryn nie wiedział czym są latawce. Wgapiał się w wyszczerzone kły wandala i przerywanymi ruchami kręcił korbą nastawiając kusze. Uwalany w rdzawym pyle bełt leżał już w rowku gotowy do kolejnego bezsensownego wbicia się w futro mutanta.

Osmalony bełt zapalający odpadł samoistnie, dopiero przed chwilą. Błysnął czystą końcówką wprost do oka Powagi. Stalker szczerzył się pod kagańcem tak szeroko, że aż mięśnie twarzy zaczęły go boleć. Gapił się dalej na coraz to bliższego wandala. Korbka stuknęła w proteście, dalej już nie się naciągnie.

Seweryn poczuł jak serce skacze mu w trzewia jak jakiś szalony scyt. Jak w oczy kłuje zapylone powietrze niczym szpony ostrogota. Jak wielkie niczym awar olśnienie nachodzi jego głowę bez ostrzeżenia.

Poczuł też jak krok jego kombinezonu rozsadza erekcja. Krew wręcz się w nim gotowała, filtr nie nadążał za szybkimi, gorącymi oddechami.

- Ja tu jestem protagonistą - wymamrotał jak jakiś obłąkaniec.

Był obłąkany? Nie wiedział, bo i skąd mógł. Nie był żadnych psychologiem. Był stalkerem oraz, jak to samemu ogłosił, protagonistą. Jakiekolwiek to słowo nie nosiło znaczenia między fałdami mózgu Seweryna Powagi. Mózgu o jeden raz za dużo wyeksponowanego na promieniowanie, gdzieś w Świecie poza Karbidem.

Poderwał kusze do góry i zwolnił hak trzymający cięciwę. Bełt poleciał nadzwyczaj szybko, zostawiając za sobą warkoczy pyłu.

Coś w plątaninie zżartych kwaśnymi deszczami drutów szczęknęło, później zagruchotało, zabębniło i w akompaniamencie dźwięku jakby jakiś wielki cymbr zrywał się do lotu... Wielki arkusz lekko falistej blachy w szalonym wirującym tańcu werżnął się w prawy bark wandala. Blacha zatrzymała się dopiero przy lewej lędźwi, wyraźnie wybijając talerz biodrowy z miejsca.

- Ooo... Hy... - zaburczał ostatkiem sił mutant.

Bydle próbowało unieść swoje łapska, ale ino szarpnęło się żałośnie i upadło na kolana z miękkim hukiem. Zaraz potem wciąż wyszczerzona morda wandala zaryła w ziemię. Blacha zaś zgięła się z piskiem.

Wyglądało to teraz jak jakaś włochata tratwa z blaszanym żaglem.

Seweryn przykucnął, odłożył kusze gdzieś na bok i oddychał głęboko. Aż wieczór nie przeszedł finalnie we wczesną noc.

 

Siedział przy malusieńkim ognisku z dwóch bloczków podpałki, rozkraczony na składanym krzesełku wędkarskim. Nad ogniem grzał się właśnie blaszany kubek, a w nim żurek z torebki. Przypuszczalnie mający jakieś dwieście lat. No ale cóż, co racja wojskowa, to racja wojskowa.

A może jednak trzysta? Albo pięćset? Diabli raczą wiedzieć, jak to czasem mawiali niektórzy stalkerzy. Równie dobrze Apokalipsa mogła wydarzyć się w zeszły wtorek, co to za różnica?

Przebierając palcami po szorstkim materiale swojego kombinezonu napchanego czymś co było ponoć "żelem balistycznym odpornym na naboje niskiego kalibru", mamrotał sam do siebie. Nie za głośno i nie za wyraźnie. Wszak brakowało mu dwóch przednich zębów. Najważniejsze, ze sam siebie potrafił zrozumieć.

- Tyle chociaż, że Święty Geiger dał se spokój i liczniki tu milczą. A powietrze też wporzo. Można sobie oddychać bez maski. Ale za to tym pyłem jebanym! - strzepnął energicznie rdzawy nalot z naramiennika - A i żadnych dziwów, anomalii też nie ma. No kurna ziemia obiecana! Jak wrócę to sam generał mnie odznaczy orderem za znalezienie takiej cudnej krainy. Proszę obywatelu Marcelu, zasłużyliście, oto nasze Elizjum! - powiedział z przesadnie nadętym tonem wiercąc się na krzesełku - Ale kuuurwa, srogo to tu jest pojebane, nie ma co. Drzewa z metalu, krzaki z metalu... Jestem prawie pewien, że widziałem pierdoloną metalową wiewiórkę.

Wzruszył ramionami i nachylił się by sprawdzić czy żurek dobrze bulgocze. Jeszcze nie, aczkolwiek już ładnie pachniał. Wrócił wobec tego do monologu dla samego siebie.

- Kulki łożyskowe rosnące w kiściach jak jakieś... Te... No... Winogrona. O! Albo niby mech z żyletek. Nie ma co, Marcel, w idealnym miejscu się rozjebałeś! - oparł się o pogniecione drzwi swojego bolidu - W tamtym dole z prętami znalazłem pasujący grill, a z tego drzewa posypało się przy uderzeniu w chuj chromowanych elemencików. Pospawa się jutro, mam pełną butlę to będę się bawić. Jeszcze z baku będzie trzeba gazolinę spuścić bo mnie w powietrze wyjebie jak będę spawał - roześmiał się klepiąc po kolanach.

Przekręcił się na krzesełku i czule pogładził pomarszczoną maskę pojazdu. Bluźniercza hybryda poloneza, jeepa i czegoś jeszcze, sądząc po bebechach, chałupniczej roboty. Ozdobny ni to szpic, ni ostrze włóczni na dachu było skrzywione. Po obu stronach, na drzwiach dumnie prezentował się wymazany sprejem napis: ARGONAUTA 04. Obrazu dopełniał neonowy, różowy lakier pokrywający wszystko, prócz drzwi. No i jednego ostałego się po wbiciu w karbowany słup, lusterka.

- A kurna nie znalazłem ci jeszcze lusterka, Argonauciku ty mój. Jak jakieś mutki zakosiły to je pozabijam! O! - położył na maskę zadbany pistolet USP - Albo wiem! Lepiej Argonauciku, wystraszymy mutanty! - zachichotał i sięgając do wnętrza samochodu przez otwarte okno, dobył swój hełm.

Pół maska spawalnicza, pół kask rowerowy. Z gumowym kapturem na szyję i możliwością dokręcenia dwóch filtrów. Ale co najważniejsze, kanciastą maskę zdobił pieczołowicie nanoszony przez Marcela, pełen kolorów wizerunek jakiegoś rogatego demona jakiego widział kiedyś w wygrzebanej z ruin książce. Oni, bo tak autor książki nazywał mutanta, spodobał mu się od razu.

Nałożył maskę i zaczął się wygłupiać z nudów, żurek jeszcze się nie gotował. Okręcał się na krzesełku we wszystkie strony machając rękami. Wyobrażał sobie, że oto podkradają się do ognia mutanty kotopsy, a on je przegania straszną podobizną demona oni. Skąd inąd, mistrzowsko narysowaną.

Nagle, coś zeskrobało, szczęknęło w blaszanych chaszczach.

- Co? - mruknął Marcel i sięgnął po USP.

Nie zdążył, błyszcząca szpica tkwiła już w jego głowie. Wleciała wprost przez wizjer maski, to jest, cyklopowe oko oni. Stalker upadł na bok, żurek w kubku zaczynał wrzeć.

Po kilku sekundach, z trzaskającego przy ruchu blaszanego krzaka, wyszedł wyglądający jak ledwo żywy, Edward. Miał szeroko otwarte oczy, kusza upadła mu na ziemię, on sam z wolna zniżył się do pozycji klęczącej. Popękane żebra już nie wytrzymywały, rozkaszlał się krwią.

Mimo rwącego bólu, zdjął plecak, coś w klatce gruchnęło mu donośnie. Wytargał z plecaka oblaną woskiem szkatułkę, roztłukł pieczęć i powolnym ruchem wyjął kopyto Różowego Jednorożca.

- Spóźniliśmy się... Herold Założyciela... Nie żyje - wymamrotał i znów się rozkaszlał.

Z gąszczu wygramolił się Powaga. Stanął z boku, podziwiając scenę. Splótł ręce z tyłu pleców.

- I co? To jest ten twój Jednorożec? Wygląda jak jakaś maszyna. No... Ale jest przynajmniej różowy. Przez cały ten pył i jakieś chaszcze, można by się pomylić, tak sądzę. Ale proszę, to człowiek jest! O ja pierdolę! - Powaga ledwo powstrzymywał śmiech - No proszę, jednak poza Karbidem też są ludzie... Edek, co ty kurwa robisz? - znów się roześmiał.

Igła upuścił kopyto, zerwał z siebie welon i maskę. Rozkaszlał się wyjątkowo potężnie, dobywając szpicy z kołczana, po czym bez zbędnych ceregieli, zaczął dźgać się w lewe oko. Trzymał bełt obiema rękami, ściskał jakby od tego zależało jego życie, pozbawiał się więc go w mechanicznych ruchach. Raz po raz dyslokował oko, a pomiędzy zwierzęcymi jękami bólu i atakami krwawego kaszlu, deklamował jak w transie:

- Niechaj plastik opuści me oczy! Niechaj sczezną!

I tak w kółko, po spirali jego własnego, intymnego obłędu, który nie wiadomo kiedy się zaczął. Na szczęście właśnie się kończył.

Po kilku chwilach Edward Igła padł wreszcie bez życia. Na jego wykrzywionej, martwej twarzy znać było potężne rozpalenie gorączki. Żurek z kubka zaczął kipieć.

Seweryn Powaga prychnął tylko i przekraczając zwłoki nieznajomego stalkera i Igły, zdjął kipiący żurek z ognika. Podmuchał, pochuchał, aż chłodek nocy nie dokończył za niego roboty. Wziął ostrożny łyk.

- Kurwa, dobre to.

 

Szerszenija zdmuchnęła niesforny kosmyk z twarzy. Zamieszała łyżeczką w filiżance i powąchała napar. Same pyszności, jakiś szalony mix pieczarek i lekko radioaktywnego zielska z powierzchni. Otaksowała zakrwawionymi oczami osobę siedzącą po drugiej stronie stołu w małym, dusznym gabinecie na właśnie takie, sekretne rozmowy.

- Wszystko dobrze ale co tak długo? - spytała - Nie zrozum mnie źle, sprytnie działałeś, zostawienie otwartej konserwy na wejściu do nory w Warowni, niby przypadkowe wykopnięcie kamienia w próg kontenera. I ten trik ze słabym opatrunkiem żeby przyciągnąć tamtego małpoluda krwią. Ale gdyby nie... Awar? Tak, awar to nazywacie. To miałbyś ciężej. Pozabijałbyś ich w otwartej walce?

- Wymyśliłbym co innego. Byle by popatrzeć sobie jak się wiją - Seweryn wzruszył ramionami.

Szerszenija oparła głowę o dłoń i parsknęła szczerząc ząbki.

- Jesteś absolutnie pierdolnięty.

Powaga jakby się obruszył.

- Z całym szacunkiem pani prezydent, ale wypraszam sobie. Nikt inny nie zgotowałby tej wyprawie takiego fiaska, takiego realistycznego fiaska. Pójdą inni stalkerzy odzyskać ciała, i nie będzie tam najmniejszego podejrzenia o moje złe intencje. No, może poza śladami na twarzy Bazyla, ale jego zgniótł wandal. A jak głośno chrupało!

- I jestem ci za to wdzięczna, za to aktorstwo z lizaniem butów Hilaremu też. Ładnie ta cała kabała podkopie jego autorytet, i w ogóle tą debilną religię. Ale i tak, jesteś pojebany.

Powaga wydął policzki i skrzyżował ręce.

- Ale nie na tyle pojebany by mieć manekina z fioletową wilczą głową za witryną, za boga.

Szerszenija znów się roześmiała. A faktycznie, mauzoleum w Karbidzie było dziwnym miejscem.

- Man is not made for defeat! A man can be destroyed but not defeated! Może to i gorzej?

- Słucham?

- A nie, nic - uśmiechnęła się zalotnie - No dobra, to mów, co chcesz w nagrodę?

- Ekspedycję - odparł bez zawahania.

- Słucham?

- Ekspedycję.

- Kolejną? Ha! Nie dość ci? Czyli jednak bardziej niż pojebany!

- Pani prezydent! Mi chodzi o coś innego... O... Jakieś odkrycia, no rozumie pani sama...

Szerszenija siorbnęła trochę naparu. Skrzywiła się.

- Zgadzam się. Wszak tamten biedak, miał samochód. Na pewno gdzieś na świecie jest więcej ocalałych. Ale nie od razu, posiedź jeszcze na dupie z miesiąc, poudawaj wypalenie religijne, depresję i takie tam. Podburzaj innych.

- Da się zrobić, pani prezydent. Samochód tak?

- Tak, samochód, auto, mobil... Różnie to nazywano przez Apokalipsą.

- Zastanawia mnie jedno...

- Co? - znów upiła z filiżanki.

- Skąd pani prezydent tyle wie?

Szerszenija uśmiechnęła się drapieżnie. Nie mogła się powstrzymać, po prostu nie mogła. Zbyt długo żyła pośród tej brudnej, brutalnej ciemnoty o toku rozumowania szympansa. Coś w rodzaju: "Oczywiście, pani prezydent. Zamorduję moich towarzyszy i to jak profesjonalista! A czemu się zgadzam? Bo to ja tutaj jestem głównym bohaterem, pani prezydent".

Dosłownie tak siebie nazwał. Główny bohater.

- A myślisz, że skąd?

- Szczerze powiedziawszy... To nie mam pojęcia.

Dokończyła napar. Z brzękiem odstawiła filiżankę na spodek.

- Ojciec Założyciel może i nie istnieje. Ale ja za to jak najbardziej. Gdybyś był tym, kim ja, też byś wiedział. And that's it, you fucking primitive. One day it will be me you will pray to. Fucking psycho.

Na koniec obrzuciła go władczym spojrzeniem. Seweryn wyglądał jak częściowo sparaliżowany, nie za bardzo wiedział co ma odpowiedzieć na taką ilość magicznych słów. Czuł się co najmniej speszony, a na domiar złego, w świetle świecy, prawdziwej woskowej świecy, twarz Szerszeniji wyglądała wyjątkowo... Posągowo. Gdzieś w dole jego świadomości zadźwięczała mu myśli, że chyba nie powinien się tak na nią gapić.

Ukłonił się lekko i przeprosił za wścibskość. Został odprawiony lekkim ruchem dłoni. Pani prezydent musiała gryźć się w język by nie wybuchnąć śmiechem.

- Dummkopf... - syknęła cicho pod nosem.

 

Bolało go absolutnie wszystko. Od głowy, po stopy. Chociaż nie... Ręce go nie bolały, rąk nie czuł w ogóle. Chciał wstać, coś jakby zagrzechotało w obu rękach. Zaczynał już sobie przypominać...

- Seweryn... Sewery... Skurwielu jebany! Ty chuju! - wrzasnął i zamachał głową na około.

Wszędzie ciemność. Ani jeden neonowy promień Starego Księżyca nie przedostawał się przez korony metalowych "drzew".

A on nie mógł wstać, miał całe ręce zgruchotane przez to coś co spadło na niego z góry.

- Nie spadłoby gdyby ten pierdolony gnój mnie nie uderzył... Zabije go... Zajebię! Łeb ukręcę jak chomikowi na rzeź! Za...

Przerwał wydzieranie się w ciemność. Coś stawiało ciężkie kroki w jego kierunku.

"O kurwa" pomyślał.

Raz dwa, raz dwa. Ciemność nie pozwalała zobaczyć absolutnie nic.

"Powaga, przysięgam na Ruschmanna, na Parkesa... Zatłukę cię"

Obrzydliwie cuchnący oddech o temperaturze powyżej normy, owiał jego twarz.

"I co mutancie? Zeżresz mnie co? Zeżresz?"

O jego policzki otarły się łaskoczące kosmyki gęstego furta.

Nie wytrzymał, zaczął kopać nogami jak wściekły.

- No śmiało kurwa! Zeżryj mnie ty kupo gówna! Skur...

Między metalowymi słupami Zarośniętego Krateru poniosło się nieprzyjemnie mokre chrupnięcie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Vespera ponad rok temu
    Dobre postapo! I przedstawiasz w tym opku religię tak, jak i ja ją widzę.
  • Wieszak na Książki ponad rok temu
    no ten system wierzeń tutaj to jest parodia do kwadratu, całkiem jestem z niego zadowolony, no i z mutantów
  • Vespera ponad rok temu
    Wieszak na Książki Parodia nie parodia, mechanizmy manipulacji jak w prawdziwych. Ja stworzyłam taką, w której żaden kapłan ci nie powie, czego bogowie chcą od ciebie, bo jak będą chcieli, to odezwą się osobiście, bez pośredników.
  • Wieszak na Książki ponad rok temu
    Vespera a to sprytne jest
  • Vespera ponad rok temu
    Wieszak na Książki Tak sobie stworzyłam prawdziwą religię, dla odmiany :)
  • Wieszak na Książki ponad rok temu
    Vespera a tak lekko zmieniając temat, to jakie ogólne odczucia po tym opowiadaniu?
  • Vespera ponad rok temu
    Wieszak na Książki Trochę klimat Stalkerów różnorakich, trochę fantastyka w to wjeżdża - rosnący metal... Ciężko mi trochę umiejscowić akcję w czasie - czy to przyszłość za sto lat, a może bardziej pięćset?... W sumie nieistotne, ale się zastanawiam. Klimacik odosobnionej osady ludzkiej rządzonej przez dziwaczne zabobony - miodzio. No i ta nadzieja, że gdzieś jest normalna cywilizacja, z którą prezydentka ma kontakt - lubię pozytywne akcenty. A że dla wspólnego dobra trzeba poświęcić kilku fanatyków? Jak to mówią: shit happens.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania