Poprzednie częściPoprawczak I

Poprawczak - część II 2

Nowy Tata

 

W parę lat po rozwodzie Mama Martusi wyszła powtórnie za mąż. Kuzynka początkowo obserwowała go sceptycznie. Kiedy przed wyznaczeniem daty ślubu zjawiał się w domu, mojej ciotce przynosił wiązanki, bukiety i czekoladki, a Martusi - książki.

 

Jednak ani kwiaty, ani książki, nie były podarunkami mającymi je oszołomić, olśnić, zmusić do wyrażania wdzięczności; patrzył na nie jak na zwykłe osoby.

 

Jego intencje były jasne i od razu oczywiste: miał ochotę sprawić im przyjemność. Toteż wkrótce zaskarbił sobie sympatię Martusi; polubił ją bezinteresownie. Nie dlatego, że była córką jego przyszłej żony i tak wypadało postąpić, ale dlatego, iż dostrzegł w niej człowieka.

 

Wnet wołała na niego Tata, bo nie nazywał jej przykrą wpadką zagalopowanego ciała.

 

Ani jej, ani Mamy nie pouczał, nie strofował. Nie był też napuszonym cymbałem. Na wielu rzeczach się znał. Wiedział na przykład, jak wprawić je w świetny humor. Chodził z nimi do kina, do teatru, gdy zdarzała się jakaś zacna sztuka w niezłej obsadzie, niekiedy do filharmonii. Mówił mało, za to celnie.

 

I tak im się wiodło, aż zaczął słabować; ni z tego, ni z owego, nagle zmalał i upodobnił się do wiórka. Na pytania odpowiadał monosylabami, niewyraźnie, bełkotliwie.

 

Przykro było patrzeć na niego. Mama Martusi robiła mu rosołek, a że na przemian było mu to gorąco, to zimno, zapobiegliwie poiła go ziółkami i serwowała grog z wanilią.

 

W ów czas pojawił się mały szkopuł, zrazu nieodgadniony, zwłaszcza dla kuzynki, lecz dla jej Mamy całkiem dający się pojąć, ten mianowicie, że jego znajomi poczęli migać się od częstych wizyt i odsuwać od okazywania mu sympatii. Odwiedzali go coraz mniej entuzjastycznie i prawie niechętnie, gdyż wprawiał ich we wstydliwe zakłopotanie: burzył im ustalony porządek rzeczy.

 

Nadąsani, wiercili się niespokojnie starając się nie patrzeć na niego. Spoglądali na boki, a on, jak gdyby już był poza ich zasięgiem, cicho przechodził na drugą stronę.

 

Targany medytacjami, ukrywał się wśród swoich metafizycznych ciał, oni zaś, sądząc że już nie opłaca się i nie warto zabiegać o jego pomyślność, zdeprymowani sytuacją, w jakiej ugrzęźli, nieporadnie i ukradkiem szeptali między sobą.

 

Afektowanie ożywieni i kabotyńsko zrelaksowani porozumiewali się ponad głowami matki i córki. Jednakże to, czego byli naocznymi świadkami, nie miało w sobie cech ostatecznych, rozstrzygających i niewątpliwych na tyle, by mogli uważać, że są kibicami umierania. Jeżeli tak im się wydawało na początku, to już po chwili zalęknionego przyglądania się, nie byli tego tacy pewni.

 

Za to Mama Martusi z niepokojem i troską obserwowała zachodzące w nim utraty; dla pozostałych - niezauważalne, dla niej – widoczne od razu.

 

Tata mojej kuzynki przygotowywał się do walki wymagającej olbrzymiej odwagi. Zbierał się do kolejnych targów o jeszcze trochę życia. Ciężko wzdychając, podnosząc brwi, gromadził resztki sił do odbycia kolejnego etapu. Szykował się do podjęcia rozstrzygających pertraktacji z Nieuchronnym, do pożegnalnej utarczki z Nieznanym.

 

Na darmo więc składali usta do pocieszania, na próżno sposobili się do układania pogrzebowych przemówień nad otwartą mogiłą, niepotrzebnie kombinowali, jak o tej zgniłej porze roku kupić prześliczne wiązanki i gdzie nabyć wieńce. Daremnie martwili się, jakie napisy ułożyć na szarfach i klepsydrach, w co ubrać twarz na stypę i czy na pogrzebie podadzą ciepłe kiełbaski.

 

Kurtuazyjnie przejęci, jak na sygnał trąbki wzywającej do odwrotu, jak na komendę odwołującą szarżę, wstawali z miejsc i podchodząc do okna wymizerowanym krokiem, głaskali Mamę Martusi po zrozpaczonych plecach, a wnosząc w górę nawodnione oczy, ocierając z nich zacieki, wychodzili, by już nie wrócić.

 

Żal

 

Był wtedy tak lichy, nieruchomy i przezroczysty, że gdy nareszcie stało się to, co musiało nastąpić, a ciotka z krzykiem padła na jego pierś, Martusia nie potrafiła pogodzić się z jego odejściem, uporać z tym, że nie zdążyła go poznać, nagadać się z nim tak, jakby chciała.

 

Złorzeczyła mu winiąc go za to, że pewne rzeczy działy się albo za wcześnie dla niej, albo zbyt późno dla niego, że kiedy przychodziły, to już nie było dla nich odpowiedniej pory. Dotarło więc do niej, że ci, których ledwie co zdążyła pokochać i z którymi chciała dzielić się przemyśleniami, znajdują się nie tam, gdzie ona.

 

Czuła się rozczarowana tym, że jej czas teraźniejszy kłóci się z wczorajszym. Pojęła, iż wkracza w zaklęte rewiry ulotnych doznań, w te rejony, w których nawet dzisiejsza tęsknota nie ma dla niej wczorajszego znaczenia, tak jak nie ma znaczenia, czy świat kocha ją jeszcze, czy odrzuca już.

 

Pocieszała się, że to, co wydaje się ziemskim kresem podróży, pod wpływem dobroczynnego zacierania się chwil, staje się początkiem nieznanej drogi. Było jej ciężko, bo zauważyła, że jest z nią nie tak, jak pragnęła. Zatrwożyło ją to, gdyż uświadomiła sobie, że co było wtedy, już z pewnością nie wróci.

 

Nie wróci, gdyż oczekując nastania łatwiejszych dni, nie trzeba odgrzebywać minionych: życie pędzi nie w tym kierunku, co ona, bo choć wydawało się jej, że jest w mocy nim pokierować, to przecież stale ulega ułudom: wszak złudzeniami są myśli o nieskażonych powrotach do tego, co nieodwołalnie przeszło.

 

Powiedziała sobie, że jeśli nawet nastąpi cud i nagle stanie się tak, jak wyobraziła to sobie w snach, jej rzeczywistość będzie miała już inną formę i czego innego będzie od niej żądać.

 

Po pogrzebie

 

Śmierć Taty zbliżyła ją do Mamy. Kiedy po ceremonii pogrzebowej znalazły się w domu, już nie było im jak zwykle: nie poszła do siebie, lecz siadła z ciotką przy stole i piła herbatę.

 

Początkowo trzymała fason, lecz gdy Martusia zorientowała się, że jest z nią coś nie tak, nie mogła już temu zapobiec: poprzedni świat jej Mamy uległ deformacjom i nie potrafiła sobie poradzić z obecnym.

 

Zaczęło się od kluczy, od poszukiwania biletów na koncert, które nie leżały, jak Bóg przykazał, na tradycyjnym miejscu, w portfelu, ale wyzywająco byczyły się w gabinecie.

 

Klucze były jednak tylko pretekstem do rozpoczęcia grubszej awantury, do zainaugurowania sprzeczki z aluzjami, z wywijaniem czym się da, z trzaskaniem czegokolwiek o cokolwiek. Stanowiły pretekst do wszczynania scysji z ostrym strzelaniem gaf, z powiedzeniami o jedno słowo za dużo. Były uwerturą do awantury. Do wielowątkowych, niekontrolowanych, uwolnionych z hamulców pyskówek będących odprężającą reakcją na smutek po uroczystości na cmentarzu.

 

Preteksty

 

Mama Martusi podawała ton i rozlegały się jej marudne rozważania o złośliwości przedmiotów martwych. Zaczęło się od kluczy. Od posępnego napomykania o wszystkim, tylko nie o własnej sklerozie. Rozpoczynały oskarżające mowy o tym, że to z Martusi pierwszej wody bałaganiara, ziółko, niewąski model i aparat, bo sama je „tam” wtryniła, by udowodnić, że Matka ma bzika i już nie może być sobą bez pomocy z zewnątrz.

 

Któregoś dnia podniosła głos na Martusię mówiąc, że rozdmuchuje „incydenty” z kluczami po to, by się czuła źle i została jej przypisana wina za śmierć męża, człowieka, którego tak bardzo jej brak.

 

Po tej krasomówczej eksplozji, następowała dystyngowana, obrażona, zaczepna cisza. Rozmowy nie kleiły się, były przerywane, sztywne. Matka i córka, obie miały zwarzone, podłe nastroje i każda z nich czekała na dementi, na wzajemne pokłony i radosne buziaczki.

 

Jej niesprawiedliwości oplątywały Martę coraz ciaśniejszą siecią oskarżeń i wymówek. Mama siedziała teraz martwo wpatrzona w miejsce zasłane nieobecnością męża.

 

Była apatyczna, cierpka, pogrążona w reminiscencjach i jałowych kontemplacjach. Zaczęła nie dbać o siebie. Czesała się tylko wtedy, gdy ktoś miał przyjść. Przestała malować się i ubierać w czyste sukienki, a w łazience za długo było mydło i ręczniki wisiały za suche.

 

Krążyła teraz po mieszkaniu w swoim łaciatym szlafroku, ale jeżeli w okresie gubienia kluczy demonstrowała oburzenie, to teraz, w epoce czystych ręczników, chód cioci był lekceważący, zobojętniały; coraz częściej wystawała w oknie.

 

Ale po tej depresyjnej kwarantannie ponownie zaczęło interesować ją życie. Wkrótce obie układały scenariusze przyszłych planów. Marta opowiadała się za studiami, psychologią, czy czymś takim, jej rodzicielka, by wyjechać, by wrócić na stare śmieci, najchętniej do dziadków, do ich domu.

 

Dziadkowie, rytualne odwiedziny

 

Z domem tym wiązały się martusiowe wspomnienia. I moje. I Mamy Martusi także. W trakcie okolicznościowych imprez, pogrzebów i ślubów obchodzonych hucznie, gdy całą familią gromadziliśmy się przy stole udekorowanym serdecznością, wujowie, pachnący tropikalnymi podróżami, wpadali w babcine ramiona z wygłodniałą uprzejmością, taktownie omijali jej puszyste gabaryty i obierali żwawy kurs na dziadka.

 

Pojawiały się też osobistości o nieokreślonej proweniencji. Nadciągały hurmem, bez uprzedzenia, gwarnie, wkraczały do babcinego domu, czyniąc wokół siebie rumor.

 

Wśród nich prym wiodły młode narzeczone i stare panny z pretensjami do urody, klekotliwe, lecz już niestety zwiędłe ślicznotki z widokami na oddalającą się, szampańską młodość, z ponurymi widokami na garbaty los.

 

Czując się tak sobie w roli potakujących atrap, lądowały na kanapie obok zegara. Układając twarze w inteligentne grymasy, rozprawiały o dzieciach, zakupach i pogodzie, jakby te właśnie tematy nurtowały je bez ustanku.

 

Prosto z pociągu, skradającym się truchtem, w spodniach prasowanych na kant, albo w portkach udających dżinsy, dostojni, chętni do kłapania ozorem, spragnieni lokalnych ciekawostek, zziębnięci, przemoczeni, dodawali sobie animuszu wcierając przemarznięte dłonie w kaflowy piec.

 

Międląc po drodze podstępne sugestie i nieśmiałe aluzje, naciągane historyjki upaprane w prawdzie, odarte z precyzji - schodzili się zewsząd.

 

Wpadali na moment, niekiedy na dłużej, nadciągali z odległych miejsc, niektórzy młodzi, większość nie.

 

W głównej mierze rozdygotani mężczyźni udający dorosłych, indywidua na odwiecznym rozdrożu, małoważni ktosie znajdujący się zawsze tuż przed, a nigdy w trakcie kryzysu.

 

Spędzali czas na oczekiwaniu. Rozwodu, fortuny, następnego krachu. Przeważnie byli po sądowych przewodach, często – fatalnych werdyktach. Zazwyczaj ogryzieni przez biedę lub zniewoleni bogactwem przybywali do Dziadków, nie po to, by się wyżalić i ponarzekać na swój parszywy los, ale po to, by przed resztą rodziny chwalić się własnym szczęściem.

 

A za nimi tuptały legiony braci czy sióstr, pojawiała się istna zbieranina przypadkowych żon, czeredy ubogich krewnych wzdychających do sjesty pod palmą. Dumne kawalkady par z uczesanym i wyszorowanym przychówkiem, z milusińskimi bachorami podtykanymi do całowania, przytulanymi przez babcię i częstowanymi cukierkami.

 

Mamy, czułe i wniebowzięte, pyszniły się swoim potomstwem, rezolutnym i rozszczebiotanym drobiazgiem ledwo sięgającym obrusa, lądującym na dziadkowym barłogu, na legowisku wytapetowanym podręcznikami do empatii, a dziadek, rozanielony, pochylony nad popielniczką, przycupnięty na skraju swojego dobrowolnego sarkofagu, z nieodłącznym cygarem w mięsistych ustach, wiercił się, patrzył na nich, witał przybywających, wysuwał suche ręce spod różowej kołdry; rozdygotany z emocji, z czerwoną twarzą, bo nim zjechali się goście, wytrąbił krzynę z karafki skulonej w kredensie.

cdn

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • JamCi 12.09.2019
    W parę lat po rozwodzie Mama Martusi wyszła powtórnie za mąż. Kuzynka początkowo obserwowała go sceptycznie. - kogo?
    Bardzo dobry tekst. Pozdrawiam.
  • piliery 12.09.2019
    Pięknie się snuje Twoja opowieść. I ta skulona karafka na koniec. Czekam na cd. :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania