Poprzednie częściPoprawczak I

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Poprawczak część II 5

Patrycjusze

Namaszczeni ostracyzmem, zdymisjonowani na zewnątrz Domu, a w nim skazani na harówę próżniactwa, przeznaczeni do zmagań z falującą pamięcią, uważali się za arystokrację wśród nieszczęśników zgromadzonych w Poprawczaku.

 

Sądzili, że już nic ich nie może złamać i zaskoczyć. Mylnie uważali, że są obeznani ze swoją nieporadnością. Z jej zagrywkami.

Niewidomi na jedno oko czuli się lepsi od niewidomych na oba. Ten, co nie widział od urodzenia, sądził, że jest księciem niedoli, u którego ślepy od roku powinien być lokajem. Głusi na jedno ucho, pogardzali tymi, co nie słyszeli wcale, a cierpiący od dawna, wywyższali się wobec tych, którym cierpienie dopiero się zaczynało, a ich staż w potykaniu się z bólem był niedorzecznie krótki.

Bezradni i odtrącani przez większość personelu, traktowani jako uzupełnienie do pensji, snuli się po nim od parteru, aż do swoich klatek. Kursowali od lustra w holu, które już dawno przestało im oznajmiać, że są „najpiękniejsi przecie”, aż do drzwi dyżurki na próżno domagając się zrozumienia i współczucia.

 

W zamian dostawali radę, że nie mają na co czekać, absorbować swoimi frasunkami, siać zamieszania, bo księżniczka i królewicz na białym koniu mają wychodne.

 

Lecz po sierpniowym zrywie zaszły nieodwracalne przemiany i dom na krótko wypełnił się ludźmi potrzebującymi autentycznej pomocy. Jak napisała, dzieląc się ze mną entuzjazmem, od tej chwili praca dla mieszkańców była jej odwzajemnioną miłością.

Słuchała tych, co mieli jeszcze coś do powiedzenia. Odbywała z nimi częste rozmowy o różnym emocjonalnym natężeniu. Interesowała się każdym drgnieniem domu, jakimkolwiek jego wewnętrznym wstrząsem. Spotykała się z ludźmi o dwuznacznym nastawieniu do administracyjnych osobników, ludzi zwariowanych na punkcie normalności.

 

Wiedziała o wszystkim, co się w nim wydarzało. Starała się rozeznawać w szczegółach losu starców, którzy – ze zmaltretowanym uporem – nie akceptowali faktu, że zostali porzuceni przez rodzinę, na darmo spodziewają się wizyt i na próżno – godzinami wlokącymi się w nieskończoność – wystają na korytarzu, przy schodach, obok windy, a czerpiąc wiedzę nie tylko z formularzy, ale i z odwiedzin w ich pokojach, z każdym dniem coraz dotkliwiej zdawała sobie sprawę, że rozumie, co utracili.

 

Kierownictwo

 

W czasie spotkań z kierownictwem domu, kłóciła się o nich, występowała w ich imieniu. Nie rzucała słów na wiatr. Jeśli zobowiązała się do czegoś, należało się spodziewać, że dotrzyma słowa: zajmie się, przepchnie, rozwiąże, załagodzi, pójdzie ich bronić.

Traktowana przez rezydentów jak mężczyzna w spódnicy, miała opinię twardej baby, kobiety, z którą nie opłaca się zadzierać, której bano się, ale z której zdaniem liczono się, zwłaszcza, że umiała ich uspokoić, opowiedzieć się za sprawiedliwością, oddzielić ziarno od plew.

 

Lecz jeszcze po latach, gdy już nie traktowano jej jako stażystki na dorobku, kiedy zasłużyła na miano uczynnej znawczyni i zabiegano o jej poparcie, nawet wtedy dokuczała jej deprymująca świadomość, że była z nimi za krótko, by dostrzec ich tak, jakby pragnęła.

Jeszcze przez większość spędzonych tu dni odnosiła przykre wrażenie, iż nie pasuje do nich; jest sztuczna, a jej współczucie nie budzi zaufania.

 

Jeszcze przez długi czas nie wiedziała, co tak naprawdę popychało ją do przebywania z nimi. Być może chodziło o ich naturalny, nieskażony apetyt na życie.

 

Najpierw surowi wobec niej, milknący na jej widok, traktowali ją z oziębłym dystansem. Zaś po upływie kilku miesięcy, dzieląc się z nią rozterkami, zapraszali na swoje salony, zachęcali, by częściej przestępowała ich progi, zwierzali z najskrytszych tajemnic.

Martusia natomiast, z początku zmieszana ich komplementami, potem oswoiła się, odkryła, że nie natrząsają się ze niej, że ją na serio uważają za powiernicę i mają do niej zaufanie.

 

Zaobserwowała też dzielące ich różnice: zarówno fizycznie, jak i pod względem psychicznym nie przedstawiali się jednakowo.

 

Starcy

 

Byli więc starcy w wieku matuzalemowym, otępiali, mamroczący bez ładu i składu, nieustannie mlaszczący, skrzypiący i bez przerwy świszczący. Wrażliwi tylko na pogodowe zawirowania, deszcz, śnieg, wiatr, nieczuli natomiast na pogodę ducha współlokatora.

 

Porośnięci skorupą brudu, cuchnący i zawszeni, przytargani ze schronisk, działek i dworców, bezdomni faktycznie i bezdomni na niby. Cierpiący na amnezję i symulanci zdolni do widowiskowych lamentów, mitomani, roszczeniowcy, niezaangażowani w cokolwiek, co nie wiązało się z nimi.

 

Starcy wychodzący ze swojej ospałości tylko wtedy, gdy zgadało się o jedzeniu i gdy zadawano im żer, jakieś pożywne kleiki do grzecznego ciamkania, ohydne breje, o których debatowali psiocząc i przypominając sobie szynkę, krwiste befsztyki, tłuste sosy, potrawy ociekające cholesterolem i młodością.

 

Byli też starcy jedynie z nazwy. Zadbani, szarmanccy, rozsiewający pachnące komplementy dla dam. Dostojni w sobie, skłonni do żeniaczki, człapiący noga za nogą, gdy znajdowali się sami, maszerujący wojskowym krokiem, kiedy opuszczali swoje garsoniery i wybierali się na nieudany podryw.

 

Zdarzały się i rodzynki. Nie starzy wiekiem i sterani losowymi breweriami, ale przewlekle i nieuleczalnie chorzy, poszarpani przez ból, niesprawności, zaniki, paraliże i strzykania, podatni na łapanie mikrobów, ułomni, porzuceni przez zanadto wrażliwych.

 

Byli też starcy in spe. Po ogólniaku lub podstawówce, w pierwszych dekadach życia, którym choróbsko zwędziło młodość i jej dalszy ciąg.

 

Przedwcześnie zgorzkniałe, pozbawione perspektyw "sędziwe małolaty", niedojrzałe dzieci niezdarnie pląsające o kulach lub nie chodzący wcale, połączone braterstwem tragedii, trzymały się razem. Wspólnie zamieszkiwały przydzielone komnaty, a kiedy lekarz im to zalecił, zbiorowo jeździły na swoich rydwanach, do parku, w najbliższe nieznane.

cdn

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • betti 29.09.2019
    ''przewlekle i nieuleczalnie chorzy, poszarpani przez ból, niesprawności, zaniki, paraliże i strzykania, podatni na łapanie mikrobów, ułomni, porzuceni przez zanadto wrażliwych.''

    Przepełnione smutkiem, jak zawsze, ale to zdanie rozwala. Pięknie wplatasz metaforę i ta fascynująca lekkość pisania, tworzenia obrazów. Zazdroszczę.

    Pozdrawiam.
  • nerwinka 29.09.2019
    Betti
    Dziękuję za słowa otuchy.
    Mieszkałem (jako pensjonariusz) w domu o podobnym profilu, przeszło 7 lat. Pobyt tam pozwolił mi na lepsze zrozumienie istoty choroby i na późniejsze jej opisanie.
    Kiedy mówię o d o b r o w o l n y m pobycie w Domu, niewielu moich znajomych sądzi, że można mieszkać w nim z własnej woli. Lecz ze mną było akurat tak: moja decyzja podyktowana była pragnieniem istnienia w atmosferze pewnego rodzaju niezależności. Niezależności od cudzej pomocy. Od bycia uciążliwym.
    W tym miejscu powinienem wyjaśnić, że opisywany przeze mnie Dom jest przeciwieństwem tego, w którym mieszkałem, a obraz literacki, to wspomnieniowa mieszanka, zbiór Domów ze wspomnień moich tamtejszych przyjaciół.
    Inne ma się pojęcie od wewnątrz, będąc w nim przez długi okres czasu, zatem, dzień w dzień i godzina po godzinie, a zupełnie inny, gdy jest się w nim sporadycznie, z krótką wizytą.
    pozdrawiam
  • betti 29.09.2019
    Zawsze mnie rozwala, kiedy czytam, że ktoś poszedł do Domu, żeby nie być uciążliwym. Może moje wyobrażenie o tych Domach jest nieadekwatne do sytuacji tam panującej, ale dla mnie, to trochę takie wyrywanie drzew z korzeniami. A to boli... Szkoda mi ludzi, którzy całe życie ciężko pracowali, a później stali się problemem. Ty właśnie to opisujesz i to tak, jakbym tam była i patrzyła na wszystko. Najgorsza jest bezradność, dla każdej ze stron. Ja jako czytelnik, też cierpię... a co mówić o ludziach, dla których tam, zamknął się świat.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania