Przepraszam, ja nie umiem życia — Okno (2)
Patrzę.
Nie widzę tego życia, obserwuję ludzi, którzy je poskramiają, lepiej ode mnie. Idą tam w dole po szarych chodnikach, tuż obok siebie, lecz całkiem osobno i mkną tak naprzód, by żyć, by przeżyć, by dożyć — może już wiedzą czego. Spoglądam tak przez chwilę, promienie rażą mnie w oczy niemiłosiernie, ale moja głowa wciąż zwrócona jest w stronę szyby, która dzieli mnie od świata zewnętrznego całkiem skutecznie i ciałem wciąż trzyma w sali. Zapewne niedługo.
Potem odwracam się powoli i niechętnie, mój wzrok ląduje na ścianie, na slajdzie, wygląda inaczej niż ten, od którego wzrok odwróciłam — musieli już zmienić, raz bądź dwa razy, może więcej, co nie byłoby dziwne, bo długo mogło mnie nie być. Analizuję jego treść, która znów nic mi nie mówi, za dużo przegapiłam, spoglądam na kartkę w zeszycie, świeci pustkami tak, jak i jej poprzedniczki tudzież następczynie, dobrze, że zapisałam temat, może kiedyś nadrobię.
Dręczę długopis w dłoni, choć i tak nic nie zapisuję, pewnie już nie zapiszę i znów odwracam głowę — do świata, potem do życia.
Jedni idą szybko, niemal biegną, spiesząc się właśnie tam, inni wolniej, niezbyt chętnie, jakby z przymusu znajdowali się właśnie w tym, nie innym miejscu. Idą, biegną, mkną naprzód i znikają — za ścianą, za drzwiami, za rogiem, za wszystkim, co napotkają na swojej drodze, ale natychmiast zastępują ich nowe postacie, nowi idący, biegnący, mknący naprzód i znikający, a wszyscy oni wciąż stąpają po ziemi. I żyją.
— Zajebista pogoda — słyszę zadowolony głos z boku i nie odwracając głowy, przytakuję. Widzi słońce, ja światło. — Idziemy dziś na plażę — pada komunikat, bez nuty zapytania.
Wzruszam ramionami, nie wiem czy chcę — pójść, nie być — tego nie chcę najbardziej.
I gapię się znów bezczynnie, i lustruję ich wzrokiem, wszyscy tacy sami, ale tak mocno różni, zaklęci w monotonię rozpaczliwego życia.
A potem zjawia się on — siada na parapecie, na zewnątrz i omal nie spada, potem kręci się dookoła, szukając stabilnej pozycji, wymachuje skrzydłami i trzepocze co sił, by utrzymać się na niewielkiej powierzchni. Parę sekund później zamiera i wpatruje się we mnie czarnymi jak smoła oczkami, które kształtem przypominają maleńkie guziczki, lustrują mnie teraz ciekawsko, a ja odwzajemniam spojrzenie — nie rozumiem sensu jego istnienia, zupełnie jak i ludzkiego, w tym swojego, a przecież on tam jest, prawdziwy i namacalny, głupio wpatrzony we mnie. I żyje. Podobnie jak ja.
Nieco się przysuwa, stuka dziobkiem w szybę, leciutko, okrutnie delikatnie i nikt nie zwraca na niego uwagi, tylko ja. Jaki masz problem, hmm?, myślę, on znów porusza się wokół własnej osi, pewnie mu niewygodnie, a przecież może stąd uciec, odlecieć, uwolnić się od ziemi, tak łatwo, tak prosto, tak dalece uciec i nie wracać.
Opiera główkę o szybę, jakby patrzył nieśmiało, na mnie, prosto we mnie wpatruje się czarny ptak, niech leci, chcę by odleciał, by był wolny, nie splątany życiem, ale on stoi, sterczy i wystaje za tym oknem jak głupek i gapi się na mnie — po co, na co i dlaczego?
Odwracam więc głowę i mówię, trąciwszy uprzednio:
— Patrz.
A gdy mój wzrok znów ląduje za szybą, na parapecie, zieje stamtąd zwykła pustka, jego już nie ma, jakby nigdy nie było.
— Zniknął — mówię cichutko, teraz sama do siebie, zastanawiając się, czy zrozumiał mój przekaz, czy zrozumiał życie, że uciec przed nim jest łatwiej i lepiej, niż zmagać się tak mocno, tak niezwyciężenie i bez nadziei na sukces. — Odleciał.
— Odleciał — ktoś powtarza obok, cicho, sucho, niepewnie.
Kiwam głową, wpatrując się w pustkę.
To dobry dzień by odlecieć.
— Chcę odejść — mówię cicho, lecz nikt mnie nie słucha.
— Już, zaraz kończymy, jeszcze tylko pięć minut — słyszę w odpowiedzi.
Wzbiera we mnie nadzieja — tylko pięć minut życia.
Mija więc pięć minut, wszyscy się zbieramy, potem wszystko pęka — tylko wychodzimy.
Wszyscy gdzieś się tłoczą, mówią, co rusz krzyczą, że jest dobrze, zajebiście, bo to przecież koniec, choć nic się nie kończy — jutro znów na powrót tak samo bezczynnie życie się nie zmieni, więc to nie jest koniec, a zwykły przerywnik, jak z deszczu pod rynnę, bo skoro jest lepiej, to będzie też gorzej — a życie z tym gorzej potrafi żartować — okrutnie, perfidnie, tak życiowo właśnie.
Wstaję i idę, za nimi, między nimi, przed nimi, do wyjścia, gdzie życie przecież się nie skończy, a trwać będzie dalej — bo to tylko wyjście.
— Plaża!
— Piwo?
— O trzeciej, tam gdzie zawsze.
Nie słychać sprzeciwu i wciąż mkniemy naprzód, dopiero za wyjściem przystaję, wciąż żyjąc, i czekam aż zrobi się nieco luźniej, nieco mniej ludzko i spokojniej, by zatrzymać choć trochę przestrzeni, dystansu, którego tak potrzebuję. Właśnie w tej chwili.
Odlecieć.
Przymykam na chwilę oczy i znów widzę jego, zastanawiam się, gdzie teraz jest, czy lata, czy ucieka, czy nabija się z życia tak mocno i okrutnie, czy znów jest jego niewolnikiem właśnie tu, na ziemi, drepcząc po jego powierzchni. Potem wracam, uchylam powieki i idę, ale wciąż myślę o jednym.
Mam dość wychodzenia. Odejść muszę sama, oni jeszcze nie chcą — wychodzą, ja odejdę.
W pewnej chwili czuję dotyk na dłoni. Ktoś ją chwyta, ciągnąc mnie nieco w tył. Przystaję i słucham.
— Idziemy na plażę — mówi. Zagryzam nieco wargę, udając, że się namyślam, choć myśli są daleko, wędrują nad ziemią, nad światem, nad życiem. Odpowiedź to tylko formalność.
Brązowe oczy przeszywają mnie na wskroś, wiem, że to nie było pytanie, ale kręcę głową.
— Nie dziś, nie mogę — szepczę i uwalniam rękę. Potrzebuję wolności. — Muszę zadzwonić… — oznajmiam jeszcze ciszej, rozglądając się niepewnie i unikając brązowych oczu, po czym odwracam się i idę naprzód, szybko, całkiem sprawnie, mknę, by nie musieć odmawiać ponownie.
— … do mamy — dodaję w myślach. I żyję.
Patrzę.
Nie widzę tego życia, obserwuję świat na zewnątrz, siedząc na parapecie, przez szybę własnego pokoju, promienie rażą mnie okrutnie, ale ja wciąż spoglądam na żyjących i zastanawiam się, czy jeszcze do nich należę, czy udało mi się w końcu zakończyć tę farsę zwaną życiem, oderwać się od zniewolonych, uwięzionych, zatrzaśniętych w szklanym kloszu życiowych niegodziwości.
Dotykam ostrożnie zimnej powierzchni, która oddziela mnie od świata, wciąż jestem w środku, tak daleko i tak blisko życia, w samym jego centrum, w środku bólu i okrucieństwa, choć tak mocno pragnę się z niego uwolnić, rozwiązać pęta, które wciąż tkwią nade mną niczym najsroższy kat i czekam — aż przyjdzie wybawienie. Chcę odejść, chcę zniknąć, na zawsze, na dobre, tak prosto, tak zwyczajnie.
Nie wiem, czy umiem, nie wiem, czy potrafię, wiem — że chcę.
Jasne światło nieustannie wpada przez szybę, jakby wzywało do siebie, oferując wolność bez zobowiązań. Wezmę ją bez mrugnięcia okiem, bez zastanowienia, bez rachunków za i przeciw, wezmę, bo tak pragnę, tak mocno marzę o wolności — od świata, od życia.
— Chcę odejść — mówię, choć nie ma nikogo, kto mógłby mnie usłyszeć i patrzę błagalnie w światło, w górę, w okno i z każdą kolejną chwilą nabieram nieopisanego wrażenia, głupiej nadziei, że jest to możliwe. Ona dała radę — lub życie dało za nią.
Spoglądam przez ramię na biurko zdobione promieniami, na piętrzące się na nim sterty nieposkromionego bałaganu, które idealnie odzwierciedlają nędzną egzystencję mojej osoby. I on tam jest, tkwi na samym szczycie — telefon, powinnam zadzwonić, ale dziś tego nie robię — dziś nie dzwonię, choć chodzę, choć żyję choć odrobinę. Ale nie dzwonię. Milczę względem niej i boli mnie fakt, że tracę taką szansę, jedną na milion szans, które przesypiam w nie-śnie w łóżku, kiedy nie chodzę, nie wstaję, nie żyję.
Ale dziś nie dzwonię, chcę spotkać się twarzą w twarz — tak mocno, tak okrutnie. Ona wie, czego pragnę — przegrać, porzucić, poddać, odrzucić tę szansę na mierzenie się z życiem — wolę uciec jak tchórz, uwolnić się za wszelką cenę, dążyć po trupach ku upragnionej wolności, gdzie życia nie ma, gdzie wszystko jest proste, gdzie nie boli najmniejszy, najostrożniejszy ruch.
Więc nie zadzwonię i popatrzę — tam, za okno, tak blisko wolności, tak daleko zarazem.
Chwilę patrzę. Potem…
…frunę. Nikt mnie nie zatrzyma.
Komentarze (18)
Co do poprzednich, po takim czasie nie jestem już z nich zadowolona i czuję, że potrzebują poprawek i przemyślenia.
Dziękuję pięknie za przeczytanie, komentarz, za wszystko!
A czy dłuższego - jeszcze nie wiem, mam kilka tekstów z tej małej serii, ale muszą poleżeć i przekonać mnie, że są warte choćby jednego spojrzenia.
:-)
Okno – zwykła rzecz, którą każdy widzi na co dzień, którą większość posiada i nawet nie zdaje sobie sprawy, co skrywa. Ile tak naprawdę razy spojrzymy przez nie, nie z nudów, a tak całym sobą, tak żeby pomyśleć, poczuć, że za tą szybą chowa się świat, mniej lub więcej wart, świat, od którego chcemy uciec, ale nie potrafimy. Za tą szybą kryją się też stworzenia – małe i duże, fascynujące i piękne. Taki drobny ptaszek, a potrafi zwrócić naszą uwagę na resztę mijających chwil. Daje zarazem nadzieję, że da się tak beztrosko odfrunąć, uwolnić, a przecież nie posiadamy skrzydeł, i będziemy tylko podziwiać, jak on potrafi nas zostawić.
Bardzo dobrze ukazany świat, sens egzystencji i szczegóły, których większość nie zauważa. Twoje spojrzenie jest mi bardzo bliskie i to sprawia, że czuję te teksy dwa razy mocniej.
Uwielbiam Twoje interpretacje i ogromnie za nie dziękuję, naprawdę kroczymy podobnymi ścieżkami - chęć ucieczki, brak możliwości. Niepewność. Nieumiejętność życia.
Dziękuję Ci jeszcze raz ogromnie i ściskam mocno! ♥
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania