Poprzednie częściRhye

RHYE cz 2

Pierwszej, spośród wielu nocy jakie przeznaczone było mi spędzić na ziemiach stałego lądu Rhye, przyśnił mi się bardzo przyjemny sen.

Leżałam w obszernej wannie, po brzegi wypełnionej gorącą wodą. Choć szczegóły mojego otoczenia, jak to w snach bywa, zacierały się, ściany i podłoga, pomieszczenia, w którym się znajdowałam, wyłożone były marmurem w kolorze płynnego miodu. Z jednej strony znajdowały się duże okna udekorowane witrażami, poprzez które wpadało kolorowe światło. Promienie słoneczne przyjemnie ogrzewały moją twarz i ramiona. W wodzie wokół mnie pływały płatki kwiatów, a znad jej powierzchni unosiła się pachnąca para. W całej tej sielance wyczułam obecność drugiej osoby, jednak gdy postanowiłam bliżej się jej przyjrzeć by przekonać się kim jest... otworzyłam oczy – faktycznie miałam przed sobą czyjąś twarz - stała nade mną Tigi śmiesznie przekrzywiając głowę.

Ze zdziwieniem stwierdziłam, że widzę ją do góry nogami. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że leżę na plecach a Tigi stoi za moją głową i pochyla się nade mną ponieważ moje ciało od pasa w dół zanurzone było w wodzie.

Poderwałam się natychmiast. Nad ranem musiał zaskoczyć mnie przypływ, morska woda była wyjątkowo ciepła, a słońce ogrzewało mnie, dlatego nie ocknęłam się od razu. Rozmasowałam bolące plecy i kark. Zdecydowałam, że kolejną noc spędzę w bardziej komfortowych warunkach.

Z dezaprobatą stwierdziłam, że zasnęłam w ubraniu, przez co stało się ono całkiem mokre. Co gorsza był to mój ulubiony strój - obcisłe skórzane spodnie, mające po bokach przyszyte uchwyty na moje miecze, oraz bluzka bez ramion. Trudno – pomyślałam - będę musiała się przebrać.

Z drugiej strony może to i dobrze – dziś na mojej trasie znajdowało się nadmorskie miasteczko o nazwie Greme. Skoro miałam nie zwracać na siebie uwagi i nie wyróżniać się w tłumie lepiej byłoby wyglądać „łagodniej” a przynajmniej nie obnosić się z bronią na wierzchu...

Trudno – westchnęłam, po czym zajrzałam do mojego bagażu. Znalazłam w nim spódnice i lekką kremowa bluzkę zasłaniająca ramiona. Wyjęłam je z torby a na ich miejsce włożyłam krótkie miecze...

Tigi chodziła wzdłuż plaży, węsząc w piasku. Spojrzała na mnie z wyrzutem. Zapewne była głodna. Tym razem nie zabrałam z Wyspy żadnych zapasów jedzenia, chociaż zwykle to robiłam.

- Przepraszam cię Tigi, udamy się do Greme i tam zjemy pyszny posiłek, wynagrodzę ci brak śniadania. Zrobimy zapasy, wyśpimy się porządnie w wygodnym łóżku, po czym nazajutrz, z samego rana, wyruszymy w dalszą drogę – powiedziałam do niej z uśmiechem, ona spojrzała na mnie z ukosa i bez przekonania machnęła parę razy ogonem. Wybaczy mi dopiero gdy będzie miała pełny żołądek..

Tigi była Simafelikanem. Był to gatunek bardzo rzadko spotykany na ziemiach Rhye. Zamieszkiwał lasy zachodniej części kontynentu, a więc głównie Krainę Wilków i Królestwo Magów. Jego przedstawiciele rozmiarem zbliżeni byli do lisów. W pełni dojrzałe osiągały masę do dwunastu kilogramów.

Biorąc pod uwagę ich budowę anatomiczną oraz zdolności ruchowe najłatwiej można było przyrównać je do połączenia małpki, psa oraz kota. Zwierzęta te przez większość czasu utrzymywały pozycje ciała charakterystyczną dla psa czy kota - chodząc na 4 łapach. Potrafiły w ten sposób bardzo szybko biegać. Mogły tez wspinać się po drzewach ze zwinnością kota i małpy, a także bez problemu przeskakiwać z gałęzi na gałąź. Do małp najbardziej upodabniała je sprawność przednich kończyn – w przeciwieństwie do kotów czy psów mogły rotować ramiona i przedramiona w sporym zakresie. Potrafiły chwytać w dłonie różne przedmioty i manipulować nimi. Często przysiadały na tylnych nogach przednie unosząc do góry. W takiej pozycji zazwyczaj spożywały pokarmy.

W swojej budowie Simafelikany były bardzo proporcjonalne, miały niedużą głowę, średniej długości tułów, smukłe kończyny, oraz ogon mierzący około trzydziestu centymetrów.

Oczy osadzone miały frontalnie, pyszczek lekko wydłużony jak kufa psa ale nie aż tak długi. Uszy sterczące do góry, załamujące się w połowie długości tak, że ich końcówki wisiały ku dołowi. Futerko simafelikanów było wyjątkowo miękkie w dotyku, średniej długości od trzech do sześciu centymetrów. Umaszczone były różnie, choć dominowały kolory czarne, brązowe i białe oraz kombinacje wszystkich trzech. Z reguły łaciate, choć zdarzały się też jednolite.

Simafelikany były wszystkożerne. Potrafiły polować na mniejsze od siebie zwierzęta takie jak ptaki czy myszy, ale równie dobrze mogły zadowolić się owocami czy bulwami i korzonkami, które znajdowały w lesie.

Jeśli chodzi o usposobienie, Simafelikany były zwierzętami płochliwymi i nieufnymi, dlatego ludziom rzadko udawało się je oswoić. Nie były popularnymi zwierzętami towarzyszącymi jak choćby psy, koty czy orimpusy.

Tigi była wyjątkowo nietypowym okazem simafelikana, po pierwsze ze względu na wielkość - była bardzo mała, nawet gdy dorosła nie przekroczyła wagi 6 kg, czyli połowy z tego co ważą inne dojrzałe osobniki jej gatunku. Poza tym miała bardzo rzadkie umaszczenie – jej dominującym kolorem był srebrzysto szary, miejscami przetykany czarnym cętkami. Natomiast łapki były podpalane brązem a stopy i dłonie oraz końcówka ogona śnieżno-białe.

Jednak najbardziej niesamowite były jej oczy. Tęczówka prawego oka miała odcień fioletu, natomiast w lewym oku była brązowa (brąz to najczęstszy kolor oczu tego gatunku). Czasem, szczególnie gdy Tigi miała dobry humor, w jej oczach skrzyły się złote punkcik.

Poza tym gdy poznałam ją lepiej zrozumiałam, że jest niesamowicie mądra. Odnosiłam wrażenie, że rozumie większość słów, miała także dar przeczuwania niektórych zdarzeń. Nie posiadałam wiedzy na temat tego czy były to normalne cechy semifelikanów ponieważ udomowione zostały tylko nieliczne sztuki.

Tigi znalazłam podczas jednej z moich misji, mniej więcej 4 lata wcześniej, w lasach na granicy Królestwa Cytadeli i Krainy Wilków. Była wtedy jeszcze bardzo mała. Zobaczyłam ją leżącą na ziemi, wyglądała jak kupka zmokłych, poplątanych włosów. Była wycieńczona chorobą i przemarznięta. Podejrzewam, że może reszta stada odtrąciła ją ze względu na jej nienaturalnie małe rozmiary. Jako słabsza od innych nie wróżyła nadziei na to, że uda jej się przetrwać.

Mera, która akurat wtedy towarzyszyła mi w misji, patrzyła z nieskrywanym powątpiewaniem na to jak próbuje ratować to zmarniałe stworzenie.

Najpierw dokładnie ją wytarłam, następnie włożyłam do torby, gdzie otuliłam ją płaszczem, obok włożyłam magiczne kamienie tak by ją ogrzały. Przez kolejne godziny wlewałam do jej pyszczka wodę z miodem. Na szczęście nie protestowała, a nawet starała się przełykać to czym ją poiłam. Użyłam też leczniczych ziół i wyszeptałam nad nią kilka zaklęć uzdrawiających w nadziei, że pomimo moich marnych umiejętności znachorskich tym razem chociaż trochę pomogą.

Dzięki moim zabiegom, a także jej woli przeżycia po kilku dniach poczuła się wyraźnie lepiej. Mogła już siedzieć i sama jeść, a nawet samodzielnie przejść kilkanaście kroków. Oczywiście liczyłam się z tym, że gdy w pełni odzyska siły może po prostu uciec jak robią to dzikie zwierzęta, którym w zasadzie dotychczas była. Ona jednak nie odeszła ode mnie. Tak jak wcześniej Czarna Księżniczka, Tigi zdecydowała się towarzyszyć mi w dalszej, od tamtego momentu już naszej wspólnej, życiowej drodze. Jej ulubionym zajęciem, nawet gdy już całkiem wyzdrowiała, było podróżowanie w jednej z toreb, które nosiła na grzbiecie Czarna Księżniczka i baczne obserwowanie świata. W zasadzie pozostało tak do dziś. Więź jaka szybko między nami powstała spokojnie mogłabym nazwać przyjaźnią albo nawet miłością. Tak, mogłam śmiało stwierdzić, że kochałam Tigi, tak samo jak kochałam Czarną Księżniczkę. Poza nimi dwoma, Wyspą i siostrami, w życiu nie potrzeba mi było niczego ani nikogo więcej.

Tak przynajmniej sądziłam pierwszego dnia mojej podróży do miasta Rhye.

***🌿🌿🌹🌹🌹🌿🌿***

 

Czarna Księżniczka jak zawsze była gotowa do drogi. Ruszyłyśmy więc plażą w stronę traktu prowadzącego do Greme. Dzień był ciepły i pogodny, po niebieskim niebie leniwie przesuwały się nieliczne białe obłoki.

Greme było najbardziej wysuniętą na zachód miejscowością zamieszkaną przez ludzi na południowym wybrzeżu. W zasadzie leżało już na terytorium Krainy Wilków, a nie Królestwa Cytadeli, chociaż granice między państwami szczególnie w tych, bardziej dzikich i odludnych rejonach były umowne i zacierały się.

Wątpiłam w to, że spotkam na trakcie jakichkolwiek wędrowców. Tigi przez jakiś czas biegała pod naszymi nogami węsząc nosem przy ziemi. Parę razy próbowała wskoczyć w zarosła, najwidoczniej szukając jedzenia. W końcu poddała się i poprosiła abym wsadziła ją do torby. Umościła się tam wygodnie i najpewniej zasnęła.

Droga, którą szłyśmy prowadziła przez las wzdłuż linii brzegu. Rosły tu głównie nadmorskie sosny, a pod nimi ogromne rozłożyste paprocie, większe nawet od tych jakie występowały w Lasach Eukelady.

Tak jak przewidywałam, droga upłynęła nam bardzo spokojnie. Nie napotkaliśmy na trakcie żadnej istoty. A po około dwóch godzinach dotarłyśmy do Greme.

Trakt, którym szłyśmy bezpośrednio przechodził w nadmorską promenadę przy której znajdował się niewielki port. Bywałam tu już wcześniej i stwierdziłam, że niewiele się zmieniło. Rząd Łodzi rybackich, kramiki w których handlarze sprzedawali najróżniejsze rzeczy, potrzebne lub nie, kolorowe kamieniczki, oraz stada krzyczących mew. W powietrzu unosił się zapach ryb i morza. Ledwo minęło południe, w porcie panował gwar. Skręciłam w ulicę prowadzącą na północ w kierunku centrum miasteczka. W samym jego środku stała wspólna świątynia Boga Nautona, patrona wody i morza oraz Bogini Eukelady opiekunki przyrody i lasów.

Zgodnie z obietnicą, jaką złożyłam Tigi, najpierw udałyśmy się do miejscowej tawerny aby zjeść porządny posiłek. W sali jadalnej znajdowało się sporo ludzi udało nam się jednak znaleźć wolne miejsce. Zamówiłam dużą porcję jedzenia, i już po niedługiej chwili pulchna gospodyni przyniosła nam talerz parującej strawy. Tigi z radości aż zapiszczała.

Greme można było określić jako wolne miasto, nieprzynależące w pełni do żadnej z krain. Z racji tego, a także ze względu na obecność portu przybywali tu najróżniejsi ludzie: czarodzieje, wędrowcy, wojownicy, wyznawcy wszelakich bóstw. Mieszkańcy Greme byli bardzo liberalni, przyzwyczajeni do najróżniejszych przybyszów. Widok simafelikana, który na ziemiach Rhye był rzadkim gatunkiem, siedzącego na stole i pałaszującego ze smakiem obiad z jednego talerza z młodą samotną kobietą nikogo nie dziwił. Z niechęcią pomyślałam, że im dalej na północ pojadę, tym będzie gorzej. Z tego co słyszałam mieszkańcy Ziemi Środka byli bardzo konserwatywnymi wyznawcami Boga Ageona i Bogini Matki, mało tolerancyjnymi i bardzo podejrzliwymi wobec wszelkich nieznanych im rzeczy. Co prawda nigdy tam nie byłam więc nie miałam okazji przekonać się czy jest to fakt, ale sama myśl o tym budziła moją niechęć.

Gdy tak siedziałam pogrążona w swoich przemyśleniach, Tigi zdążyła pochłonąć połowę naszej porcji. Czasem miałam wrażenie, że je więcej niż ja a przecież ważyła niecałe 6 kg... nie miałam pojęcia gdzie się to wszystko w niej mieści, chociaż biorąc pod uwagę jej aktywność i temperament potrafiłam zrozumieć, że potrzebuje dostarczyć sobie aż tyle energii. Na szczęście Simafelikany były wszystkożerne dlatego żywienie jej, pomijając ilość pochłanianych pokarmów, nie stanowiło problemu - Tigi z takim samym zapałem objadała się mięsem jak i warzywami czy owocami, lubiła też ryż, kaszę oraz chleb. W zasadzie nie gardziła niczym...

Po posiłku przyszła kolej na znalezienie dobrego miejsca na nocleg. Niezmiernie potrzebowałam gorącej kąpieli, musiałam też porządnie wyspać się w wygodnym łóżku. Należało zrobić zapasy jedzenia na kolejne kilka dni drogi. W związku z tym ruszanie w dalszą podróż jeszcze dziś nie miało sensu. Od stolicy Rhye dzieliło nas dwa do trzech tygodni drogi. Opóźnienie wyjazdu z Greme o jeden dzień nie robiło więc wielkiej różnicy.

W zajeździe, w którym zjadłyśmy posiłek można było wynająć pokój na noc, stwierdziłam jednak, że jest tu zbyt gwarno i tłoczno. Ja chciałam spokoju, potrzebowałam więc czegoś bardziej kameralnego.

Ruszyłyśmy więc dalej ulicami Greme. Tigi tak bardzo się najadła że chyba nie miała siły iść, a że wyspała się w drodze do miasteczka teraz siedziała na moim ramieniu i rozglądała się wokoło. Na głównej ulicy łączącej port z placem na którym stała świątynia, nadal panował zgiełk, postanowiłam więc odbić w boczną, mniej ruchliwą uliczkę. Już po chwili znalazłyśmy się w dużo spokojniejszej części miasteczka.

Szłam powoli, za mną zaś kroczyła Czarna Księżniczka, majestatyczna jak zawsze. Zabudowa nie była tu już tak gęsta, zaczęły przeważać domy otoczone niewielkimi ogrodami. Czułam się nieswojo, niczym przybysz z odległej krainy, który pierwszy raz stąpa po ziemiach Rhye. Wiązało się to z tym że, moje przybycie na stały ląd miało całkiem inny charakter niż każde poprzednie. Wcześniej byłam wojowniczką. Miałam sprecyzowany cel związany praktycznie zawsze z walką z wrogiem w obronie cierpiących z jego rąk istot. Nasze misje z reguły toczyły się na bardziej dzikich terenach, na które władcy głównych krain nie mieli lub nie chcieli mieć wpływu. Rzadko odwiedzałyśmy większe miasta, a jeśli już, to nie przechadzałyśmy się ich ulicami w biały dzień. Przemykałyśmy się zaułkami jak cienie, najczęściej pod osłoną nocy. Starałyśmy się unikać ludzi, jednocześnie nie musiałyśmy zakrywać znaków naszej Pani, nie chowałyśmy też broni. Właściwie zależało nam na tym aby naszym wyglądem wzbudzać strach. Nie obnosiłyśmy się z naszym pochodzeniem, wcale nie musiałyśmy tego robić – ludzie którzy wiedzieli kim jesteśmy po prostu zatrzymywali to dla siebie, znając historię naszej Pani, natomiast ci którzy nie mieli o nas pojęcia z reguły bali się nas i jak mogli starali unikać.

Tym razem, ku memu niezadowoleniu, właściwie miałam nie być wojowniczką... miałam nie wyglądać ani nie zachowywać się jak wojowniczka. Nie walczyć, nie obnosić z bronią. Miałam stać się zwykłą dziewczyną, która z łatwością wmiesza się w tłum. Moje zadanie wydawało mi się po prostu beznadziejne. Bo jak inaczej można nazwać poszukiwanie bezużytecznej monety w stolicy Rhye? Często nachodziły mnie myśli, że owa moneta o ile w ogóle istnieje nie jest nikomu do niczego potrzebna, a całe to zadanie to tylko pretekst żeby odesłać mnie z wyspy. Dlatego tak bardzo mnie to bolało. Nie rozumiałam tylko dlaczego Pani podjęła wobec mnie taką decyzję... czy była na mnie aż tak zła że naraziłam życie swoje i moich sióstr? Czy może przeważył fakt, że już drugi raz musiała ingerować w bieg wydarzeń na ziemiach Rhye aby ocalić moje życie? Jeśli zapłaciła za to tak wysoką cenę to przecież mogła pozwolić mi umrzeć... czasem w przypływach najgorszego nastroju, szczególnie bezpośrednio po użyciu czaru dysocjacji, zastanawiałam się czy nie byłoby to lepsze rozwiązanie, dodając do tego fakt, że rzekomo nie pozostało mi zbyt wiele życia... A może o to jej chodziło? Abym resztę swoich dni spędziła inaczej niż dotychczas?

Nie chciałam zagłębiać się w tych ponurych przemyśleniach. Aby oderwać się od nich skupiłam się na otoczeniu i tu jak na zawołanie przed mymi oczami pojawiła się tablica z wyrazem, napisanym jakby od niechcenia – „noclegi”. Przyjrzałam się dokładniej - tablica przymocowana była do muru, który porastała winorośl. W miejscach gdzie spod rośliny przezierały jego fragmenty widać było, że jest stary i zniszczony. Za nim skrywał się piętrowy dom zbudowany z cegły i piaskowca co było typowe dla zabudowy Greme. Ściany budynku również obrastała winorośl. Wokół rosły wyższe od niego drzewa – brzozy i topole rzucające przyjemny cień. Wszystko to połączone w całość opiewało spokojem.

- coś mi podpowiada, że będzie to doskonałe miejsce dla nas – powiedziałam do Tigi. Czułam, że na pewno znajdzie się dla nas wolny pokój.

Przez mur przechodziło się czarną metalową furtką ze zdobieniami w kształcie kwiatów. Pomyślałam, że nie pasuje ona do grubego, topornego muru ale to dziwne połączenie miało swój urok. Nacisnęłam na klamkę – bramka była otwarta. Wszystkie trzy weszłyśmy do środka. Od furtki do domu prowadził kamienny chodnik długości około pięciu metrów. Po obu jego stronach rosły bujne krzewy piwonii. O tej porze roku obsypane różowym i herbacianym kwieciem. Stanęłam przed drewnianymi drzwiami szaroniebieskiego koloru, na które padał cień jednej z okolicznych brzóz. Zastukałam w nie posrebrzaną kołatką. Już po chwili drzwi rozwarły się i tuż za nimi ukazała się starsza kobieta. Była niższa i drobniejsza ode mnie, miała długie siwe włosy częściowo upięte na szczycie głowy w kok, a pozostałe luźne pasma opadały swobodnie na jej ramiona i plecy sięgając aż do pasa. Twarz miała usianą licznymi zmarszczkami. Ubrana była w luźną sukienkę sięgającą ziemi z długimi rękawami, uszytej z grubej tkaniny w barwne czerwono-żółto-brązowe regularne, wzory.

Na mój widok uśmiechnęła się ciepło a zmarszczki na jej policzkach i w zewnętrznych kącikach oczu pogłębiły się. Pomyślałam, że na pewno w życiu nie hamowała się w okazywaniu emocji za pomocą mimiki twarzy, stąd tak liczne bruzdy, które swoją drogą, dodawały jej uroku. W młodości musiała być przynajmniej ładną kobietą.

- Witam, szukam noclegu na dzisiejszą noc. Czy ma Pani może wolny pokój? – Zapytałam.

- Tak, mam – odparła kobietą nadal się uśmiechając.

- A miejsce w stajni dla mojej klaczy?

- Też się znajdzie – odparła, jak później się przekonałam, kobieta była bardzo uprzejma, ale małomówna. Nie przeszkadzało mi to, ponieważ nie zadawała zbędnych pytań.

- Najpierw pokaże ci pokój, później zaprowadzisz konia do stajni – mówiąc to odwróciła się i ruszyła w głąb domu, nie czekając na moją zgodę, jakby zakładała z góry że zostanę na noc bez względu na warunki. Zaczęłam się zastanawiać czy jest to typowe zachowanie wszystkich mieszkańców Greme czy tylko jej. Nie protestując poszłam za nią.

Od środka dom wyglądał na dużo starszy niż wydawał się od zewnątrz. Był jednak czysty i zadbany. Niedaleko drzwi wejściowych znajdowały się drewniane schody. Pokój, w którym miałam spędzić noc znajdował się na piętrze. Szłam za gospodynią. Otworzyła drzwi a ja zajrzałam do środka. Izba wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Była dość przestronna i jasna. Ściany pomalowane na biało, podłoga wykonana z jasnych drewnianych desek. Stało tam łóżko, niewielka szafa, toaletka z lustrem, jedno krzesło oraz najważniejsze – sporych rozmiarów drewniana balia do kąpieli. Podsumowując – wszystko czego potrzebowałam. Spojrzałam na kobietę z wdzięcznością. Ona tylko uśmiechnęła się i lekko skinęła głową. Dogadałyśmy się bez słów. Następnie zaprowadziła mnie i Czarną Księżniczkę do stajni i pokazała mi skąd mogę wziąć wodę do kąpieli.

Po niecałej godzinie, niezmiernie szczęśliwa siedziałam w wannie i z lubością zmywałam z siebie zaschnięta sól morską. Tigi biegała wokół i węsząc. Ku mojej radości obok drewnianej bali znalazłam mydło i pachnące olejki do kąpieli. Dom wydawał się pusty, jakbyśmy były tu tylko my – ja i jego właścicielka. Przeszło mi przez myśl, że kobieta była mesenhe i wiedziała że przyjdę... wręcz jakby czekała na moje przybycie.. zresztą nie miało to znaczenia, jutro rano i tak ruszę w dalszą drogę.

Po kąpieli nadszedł czas aby zająć się Czarną Księżniczką. Zeszłam do stajni, wyszczotkowałam jej sierść, rozczesałam grzywę oraz wyczyściłam kopyta. Z aprobatą stwierdziłam, że w czasie gdy brałam kąpiel ktoś napełnił żłób Czarnej dużą porcją siana oraz nalał świeżej wody do poidła. Byłam za to bardzo wdzięczna.

Teraz pozostało nam pójść do miasta w celu zrobienia zapasów na najbliższe dni drogi. Przed wyjściem chciałam zamienić słowo z gospodynią, początkowo nigdzie się na nią nie natknęłam. Nie chciałam przeszukiwać domu, dlatego ruszyłam ku drewnianym wyjściowym drzwiom. Gdy dotknęłam klamki poczułam za sobą czyjąś obecność. Odwróciłam się gwałtownie. W głębi korytarza, gdzie jeszcze przed chwilą nie było nikogo stała drobna gospodyni. Na jej ustach widniał ten sam spokojny, subtelny uśmiech. Podeszła do mnie i zapytała:

- Już wychodzisz?

- Tak – odparłam – muszę zrobić zakupy na czekającą mnie podróż.

Kobieta skinęła głową, po czym dodała po chwili krótkiego namysłu:

- Bądź czujna. Dzisiejsza noc ma być pierwszą spośród siedmiu, poprzedzających Wspólną Pełnię Trzech Księżyców. Stare wierzenia mówią o tym, że w dniu, bezpośrednio po którym ma ona nastąpić można wypatrzeć znaki wiodące nas ku naszemu przeznaczeniu – zdziwiłam się. Szczerze powiedziawszy nie miałam o tym pojęcia. Wiedziałam, że przez siedem nocy przed i po wspólnej pełni księżyców na nocnym niebie można zaobserwować setki spadających gwiazd, które w różnych częściach Rhye miały odmienną symbolikę. Nigdy nie słyszałam jednak aby dzień poprzedzający pierwszą z tych nocy miał obfitować w znaki kierujące istoty na ich właściwe życiowe ścieżki. A może wiedza ta nie była mi do niczego potrzebna ponieważ aż do dnia użycia przez Panią czaru dysocjacji pewnie, bez wahania stąpałam po mojej drodze?

W odpowiedzi skinęłam tylko głową. Zdziwiła mnie sama informacja, tak samo jak i to, że kobieta uznała że może być ona dla mnie przydatna.

***🌿🌿🌿***

W porcie znajdowało się dużo mniej osób niż gdy przechodziłyśmy tamtędy w południe. Handlarze powoli zamykali swoje stragany. Ludzie wyraźnie przechodzili do swoich popołudniowych, domowych obowiązków lub zajęć którymi wypełniali wolny od pracy czas.

Z zakupami wyraźnie się spóźniłam. Jedynym co udało mi się kupić o tej porze, było kilka jabłek, kawałek sera i jajka kur Zel. Z tych ostatnich byłam wyjątkowo zadowolona ponieważ w przeciwieństwie do jaj zwykłych kur bardzo długo pozostawały świeże, prawdopodobnie dzięki bardzo twardej skorupce, którą trudno było zbić co również było ich zaletą w podróży. Świetnie więc nadawały się jako prowiant na dłuższą drogę. Co prawda były dość drogie ale warte swojej ceny. Zakupy włożyłam do wiklinowego koszyka, który pożyczyłam z domu mojej gospodyni. Trudno – pomyślałam, zaopatrzenie się w prowiant będę musiała przełożyć na następny dzień.

Słońce znajdowało się coraz niżej, pomyślałam więc o tym, że należałoby wracać do domu, w którym miałam przenocować. Nagle jednak tuż przed moja twarzą przeleciało coś co prawie otarło się o mój policzek, po czym przysiadło na parapecie jednej z kamienic. Teraz mogłam przyjrzeć się lepiej nietypowej istocie, a była to Drabelia, czyli bardzo niewielkich rozmiarów smok. Był nie większy od wróbla, posiadał za to dość spore, rozłożyste skrzydła podobne do skrzydeł ważki.

O ile widok Drabelii w lasach Eukelady czy w Górach Mglistych nikogo nie dziwił, o tyle pojawienie się tego stworzenia w centrum nawet niedużego miasteczka był przynajmniej zaskakujący.

W dodatku wszystkie drabelie jakie dotąd widziałam były białe ze skrzydłami mieniącymi się kolorami tęczy, ta natomiast była czarna, a delikatne błonki tworzące jej skrzydła miały dokładnie taki sam odcień.

Coś w jej wyjątkowym wyglądzie kazało mi skupić całą swoją uwagę a także wytężyć umysł w celu odnalezienia tego, o czym wiedziałam, że powinnam sobie teraz przypomnieć.

Machinalnie ruszyłam ku niej a wtedy ona poderwałam się z miejsca i odleciała w głąb jednej z bocznych ulic. Nie mając zbyt wiele czasu do namysłu, postanowiłam ruszyć za stworzeniem. Wbiegłam w zaułek, w którym przed chwilą zniknął miniaturowy smok, by przekonać się, że przysiadł on na chodniku kilka metrów dalej i wpatrywał się we mnie. Na pewno istniała przypowieść o wyjątkowym smoku, nie mogłam w tamtej chwili odtworzyć w pełni jej treści, ale coś podpowiadało mi, że należało za nim iść. Co mi tam zresztą, stwierdziłam i ruszyłam za stworzeniem. Ono jakby tylko na to czekając, zaczęło przeskakiwać z miejsca na miejsce podfruwając przy tym i oglądając się za mną. Całkiem jakby czarna Drabelia chciała pokazać mi drogę. Prowadziła mnie, kilka razy skręcając w kolejne ulice.

I wtedy coś zaświtało w moim umyśle. Wyjątkowa istota chciała mi coś pokazać, doszły do tego słowa wypowiedziane przez gospodynię domu, do którego dziś trafiłam. Zrozumiałam, że musi to być znak, którego powinnam wypatrywać. Upewniłam się czy Tigi nadąża za nami – na szczęście biegła tuż przy moich stopach, pilnując aby nie zginąć w labiryncie uliczek. Przyspieszyłam kroku, w przypływie nadziei i determinacji. Po pokonaniu kilku zakrętów i paru wąskich przejść w końcu wyszliśmy na szeroką ulice prowadząca wzdłuż rzeki Eure, która właśnie w Greme wpadała do morza. Drabelia przysiadła na dachu jednego z budynków stojących wzdłuż nabrzeża. Kilka razy machnęła wyjątkowo długim, czarnym ogonem, otworzyła mały pyszczek i wydała z siebie przeciągliwy dźwięk przypominający bardziej syk niż ryczenie dużych smoków, po czym wzbiła się w powietrze i odleciała.

Mój entuzjazm przygasł. Z niechęcią stwierdziłam, że Drabelia nie zaprowadziła mnie w zasadzie nigdzie. Aby się o tym przekonać, postanowiłam sprawdzić co znajduje się w budynku, który rzekomo mi wskazała.

Zaczęłam szukać drzwi, które najwyraźniej znajdowały się za rogiem. Ruszyłam pewnym krokiem i nagle z zza zakrętu wpadło na mnie coś ogromnego. Impet naszego zderzenia był tak silny, że rzucił mnie na ziemię. Moje zakupy posypały się po chodniku. Jajka Zel uderzyły o brukowy kamień z taką siłą, że ich skorupki o dziwo jednak popękały. Byłam zdezorientowana i dopiero po chwili zrozumiałam co się stało. Wpadł na mnie wyjątkowo potężny, barczysty mężczyzna, którego oddalającą się sylwetkę widziałam teraz, ale najgorsze było to, że wydawał się w ogóle nie zauważać tego co się stało. Poczułam wściekłość. Chciałam pobiec za nim i zwymyślać go za to co zrobił, ale nie zdążyłam jeszcze nawet wstać. Teraz ważniejsze stało się dla mnie zbieranie z ziemi moich zakupów. A raczej tego co z nich zostało. Tigi podeszła do rozbitych skorupek i zaczęła zlizywać surowe jajka z ziemi. Miałam jej za złe, że nie wydawała się w ogóle przejęta tym co mi się przytrafiło, a nawet najwyraźniej korzystała z mojego nieszczęścia. Całą sytuację potraktowałam za ostateczne potwierdzenie tego, że byłam w błędzie sądząc, że smok chce mi coś wskazać. Czar prysł, a mój chwilowy przypływ nadziei przeistoczył się w strumień gorzkiego rozczarowania.

- Nic ci nie jest? – usłyszałam pytanie. Ukląkł koło mnie młody chłopak, mógł mieć tyle lat co ja a może nawet mniej. Zaczął zbierać jabłka które potoczyły się po chodniku.

- Nie odparłam, dziękuję że pytasz. Co za bezczelny typ, mógł chociaż przeprosić.

- Może był pijany – wzruszył ramionami chłopak - w końcu ledwo wyszedł z karczmy, myślę że nie ma sensu biec za nim i robić awantury, jest tak wielki, że chyba pięć osób na raz nie dałoby mu rady..

A więc budynek, do którego dotarłam był karczmą, pomyślałam z goryczą. Drabelia na pewno nie chciałaby zaprowadzić mnie w takie miejsce. Najwidoczniej źle zinterpretowałam całą sytuacje, złudnie licząc na jakiś znak...

Zachowałam swoje myśli dla siebie i zapytałam:

- Znasz go?

Młodzieniec pokręcił przecząco głową.

- Nie, usłyszałem tylko jak mówi coś o jakimś ojcu przełożonym, że zgani go jeśli nie wrócą na czas, może jest jakimś podróżującym mnichem albo kimś podobny, nie wiem, na pewno jest tu tylko przejazdem, kojarzyłbym kogoś tak charakterystycznego.

Skończyliśmy wkładać do koszyka jabłka, Tigi natomiast oblizała ostatnie skorupki...

- Eh szkoda mi tych jajek miały mi posłużyć w podróży, no ale przynajmniej można powiedzieć, że całkiem się nie zmarnowały – mówiąc to poklepałam Tigi po głowie – a więc jesteś stąd? – zapytałam chłopaka.

- Tak, a ty jesteś tu przejazdem – nie było to pytanie tylko stwierdzenie.

- Tak – odparłam mimo wszystko.

Moj rozmówca z satysfakcją kiwną głową.

- Wiem to bo ciebie też bym kojarzył - puściłam jego wypowiedź mimo uszu, chyba wolałam nie wiedzieć co we mnie było aż tak charakterystyczne. Chłopak nie zrażony moim milczeniem ciągnął dalej:

- Mam na imię Matt a ty?

- Nadia – przedstawiłam się.

- Miłe masz zwierzątko - powiedział Matt i wyciągnął rękę do Tigi. Ona z początku nieufna, obwąchała ją.

- Zostajesz na długo? – ciągnął dalej, już teraz mogłam stwierdzić że jest dość gadatliwy.

- Nie, jutro ruszam w dalsza drogę – odparłam.

- Jeśli jutro to świetnie się składa, chodź spędzisz wieczór ze mną i moimi przyjaciółmi – zaproponował.

- W zasadzie wracałam już do domu gdzie wynajmuję pokój, muszę odpocząć przed podróżą... – zaczęłam szukać wymówki, choć podobało mi się, że chłopak nie pyta o cel mojej podróży i inne jej szczegóły, chociażby czy podróżuję sama i tym podobne.

- Daj spokój, jest jeszcze wcześnie, chyba nikt ani nic cię nie goni? Jeśli wstaniesz jutro o godzinę później świat nie przestanie istnieć - odparł z beztroską, która również przypadła mi do gustu. Wahałam się jeszcze przez chwilę oceniając sytuację. Młodzi ludzie raczej nie stanowili dla mnie zagrożenia, jeśli towarzystwo chłopaka i jego przyjaciół przestałoby mi się podobać w każdej chwili mogłabym po prostu zniknąć, byłam w tym mistrzynią. Poza tym, może Drabelia chciała abym spotkała właśnie Matta? Zaznanie życia zwykłych ludzi w moim wieku, chociaż przez chwilę mogło być ciekawym doświadczeniem.

- No dobrze, przekonałeś mnie, ale nie zostanę długo – słysząc moje słowa Matt uśmiechnął się szeroko, po czym ruszyliśmy ulicą wzdłuż rzeki Eure w kierunku morza.

Brzeg rzeki w Greme obudowany był kamiennym murem, tak że nurt płynął w dole poniżej nas. Tak samo zabudowane było wybrzeże portowe. Gdy doszliśmy do niego skręciliśmy w lewo.

Prowadziliśmy niezobowiązującą rozmowę o Greme, morzu, pogodzie, bez poruszania tematów dotyczących szczegółów naszego życia.

Doszliśmy do miejsca, w którym kończył się kamienny port i zaczynała piaszczysta plaża. Kawałek przed nami zobaczyłam grupkę ludzi bawiących się wokół rozpalonych ognisk. Od razu pomyślałam o sobie i moich siostrach. Widać nie tylko my lubiłyśmy w ten sposób spędzać wolny czas. Tu jednak grupa była mieszana, składała się nie tylko z dziewczęta ale również z młodych mężczyzn.

Gdy dołączyliśmy do nich, Matt po krótce opowiedział historię naszego spotkania i przedstawił mnie osobom stojącym przy ognisku. Mnie również wymienił ich imiona, wątpiłam jednak czy je zapamiętam. Wokół nas znajdowało się około 15 osób. Trzech mężczyzn grało na instrumentach: bębnach, lutni i flecie, rytmiczną melodię. Kilka osób tańczyło na piasku.

Słońce znajdowało się nisko ponad linią horyzontu, otoczone barwami skłaniającymi się ku czerwieni charakterystycznej dla zbliżającego się zachodu.

Wdałam się w rozmowę z dwoma dziewczynami i chłopakiem, którzy stali najbliżej mnie i Matta. Dowiedziałam się, że żyją w Greme od zawsze, pracują tu i jak na razie nie planowali opuszczać rodzinnej osady. Sprawiali wrażenie szczęśliwych i beztroskich. W głębi duszy zaczęłam zastanawiać się czy tak jak oni potrafiłabym żyć wykonując z dnia na dzień te same czynności, w jednym i tym samym miejscu, przez całe życie. Jak by to było nie przemierzać ziem Rhye, nie brać udziału w misjach, nie walczyć, nie ryzykować i nie czuć spełnienia gdy udawało mi się komuś pomóc lub nawet uratować czyjeś życie... Nie zdradzałam im oczywiście swoich rozterek odgrywając rolę dziewczyny, która przybyła tu z odludnych terenów należących do Krainy Wilków. Nie powiedziałam im, że zmierzam do stolicy Rhye, na pewno zaczęliby zadawać mi masę pytań. Jako swój cel podałam Valloram. Było to najbliższej położone duże miasto. Chociaż i tak znajdowało się kilka dni drogi stąd, było bardziej rzeczywistym celem. Jeszcze parę lat temu wiele osób podróżowało między Greme a Valloram. Teraz gdy na szlakach pojawiało się coraz więcej bandytów, wędrowców było dużo mniej, ale podróż do Valloram nadal nie wzbudzała większego zdziwienia.

Rozmawiając z nowo poznanymi ludźmi poczułam na sobie czyjś wzrok. Spojrzałam w tamtym kierunku. Nie myliłam się, jeden z młodych mężczyzn stojących poza kręgiem osób stojących przy ognisku przyglądał mi się. Przeniosłam wzrok z powrotem na moich rozmówców. Matt żywo gestykulując opisywał właśnie śmieszną sytuację, która spotkała go tego dnia. Próbowałam złapać zgubiony wątek jednak odczucie, że mężczyzna nadal mnie obserwuję nie dawało mi spokoju. Jeszcze raz spojrzałam w jego kierunku. Jego bladoniebieskie oczy nadal skupione były na mnie. Przyjrzałam mu się uważniej. Miał ciemne krótko ścięte włosy, które na skroniach przechodziły w bokobrody i dalej w krótką brodę. Jego sylwetka była postawna, jednak nie był dużo wyższy ode mnie. Stał z rękami skrzyżowanymi na piersi w koszulce bez rękawów z ciemnoniebieskiego materiału, która dobrze uwydatniała jego muskularne ramiona. Miał ciemne brwi i pełne usta. Najbardziej przyciągające były jego oczy. Zapatrzyłam się w ich chłodny błękit i przez chwilę wydało mi się, że ujrzałam w nich coś znajomego, co zaczęło budzić we mnie jakieś uśpione odczucia. Po chwili jednak wrażenie prysło, musiałam go błędnie skojarzyć z kimś innym. Nie mogłam jednak zaprzeczyć temu, że był przystojny i najwyraźniej zainteresował się mną.

Z racji miejsca, w którym dotychczas żyłam oczywiste było, że nie znałam dobrze mężczyzn. Nie bałam się ich jednak, ani nie peszyli mnie. Zważywszy na charakter moich misji i to, że naszymi przeciwnikami zwykle byli mężczyźni a także mając wpojony żal do samego Boga Aegona można by powiedzieć, że przeciwną płeć obchodziłam z dystansem, a czasem nawet traktowałam przedmiotowo. Z drugiej jednak strony byłam młodą kobietą. Ciekawość a także naturalne fizyczne potrzeby sprawiły że miałam już za sobą zbliżenia z mężczyznami. Nie było ich wiele, zawsze miały przelotny charakter i powodowane były potrzebą zaspokojenia cielesnej rządzy. Nigdy nie towarzyszyły im żadne fascynacje czy uczucia.

O ile wiedziałam, że do Matta mogłabym czuć tylko sympatie, nigdy fizyczny pociąg, o tyle byłam pewna, że obserwujący mnie nieznajomy mógłby obudzić we mnie inne odczucia, o ile już tego nie zrobił.

Tak bardzo zagłębiłam się w swoich myślach, że nie spostrzegłam iż moi rozmówcy postanowili opuścić miejsce przy ognisku. Jedna z dziewcząt pociągnęła mnie za rękę.

- Chodź, za długo już tu stoimy, noc nie będzie trwała wiecznie. Nadszedł czas na taniec – powiedziała ze śmiechem.

Słońce schowało się za horyzont. Została po nim tylko bladoróżowa łuna na tle jasnoniebieskiego widnokręgu. Na pozostałej części, dużo ciemniejszego nieba zaczęły zapalać się pierwsze gwiazdy. Ktoś wcisnął mi w rękę kielich z winem. Ukradkiem wylałam jego zawartość na piasek. Nie spożywałam alkoholu i była to moja święta zasada. Oczywiście, skłamałabym mówiąc, że nie miałam go nigdy w ustach, ale właśnie z racji tego, że wiedziałam jak oddziałuje na umysł i ciało nie pozwalałam sobie na to aby go pić. Sama, odurzona winem, w obcym miejscu, wśród obcych ludzi w razie konieczności nie miałabym szans aby się obronić.

Rytm muzyki przyspieszył, wokół nas rozlewał się coraz gęstszy półmrok. Słychać było wesoły śmiech bawiących się młodych ludzi. Wszyscy beztrosko tańczyli. Tego typu sytuacje nie były mi obce z tą różnicą, że dotychczas towarzyszyły mi w nich wyłącznie siostry, przyjaciółki które dobrze znałam. Teraz byłam pośród obcych osób. Widząc moją konsternację dziewczyna, która wcześniej wciągnęła mnie w wir zabawy znów złapała mnie za rękę i ze śmiechem obróciła mną dwa razy

- Taniec jest prosty, musisz tylko wsłuchać się w rytm i dać mu się prowadzić – najpewniej była już lekko odurzona winem.

Potrafiłam tańczyć, pozwoliłam nieść się muzyce, przez chwilę tańczyłam z moją partnerką, po paru minutach jednak zgubiłyśmy się pośród pozostałych, bawiących się osób. Poczułam się lekko. Pozwoliłam sobie na beztroskę. Uwielbiałam tańczyć z siostrami, dlaczego miałabym nie skorzystać z okazji i nie pobawić się z moimi rówieśnikami? W pewnej chwili wpadłam na Matta i roześmiałam się. Powiedział coś do mnie ale jego słowa zagłuszyła muzyka. Wydawało mi się, że wszystkich wokół porwał taneczny wir. Obrazy przed moimi oczami zmieniały się tak szybko, że na chwilę musiałam zamknąć oczy. Muzyka nadal przyspieszała. Wykonałam kilka obrotów po czym poczułam jak ktoś łapie mnie za ramiona i dość stanowczo obraca ku sobie. Nie musiałam otwierać oczu aby wiedzieć kim była ta osoba, a jednak zrobiłam to.

Nasze spojrzenia spotkały się. Zimne błękitne oczy omiotły moją twarz i sylwetkę. Teraz kołysaliśmy się razem w rytm muzyki. Czułam na ciele jego twarde silne dłonie, zamknęłam oczy i pozwoliłam prowadzić się mojemu partnerowi. Nasz Taniec nie składał się z żadnych kroków czy figur, bardziej ocieraliśmy się o siebie w rytm muzyki. Nie mogłam zaprzeczyć, że było mi dobrze gdy czułam na sobie jego ciepło i dotyk. Nie towarzyszyło temu jednak nic więcej. Po dłuższej chwili muzyka zwolniła, a ja wysunęłam się z objęć mężczyzny aby odejść kilka kroków od tańczących i usiąść na piasku. Było mi gorąco i miałam przyspieszony oddech. Musiałam odpocząć i go wyrównać.

Mężczyzna usiadł obok mnie.

- Przyszłaś tu z Mattem, nie jesteś stąd - bardziej stwierdzał fakty niż pytał, jego głos był dość szorstki.

- Zgadza się.

- Zostajesz tu na długo?

- Nie, jutro wyjeżdżam.

- Już jutro? Szkoda, może przesunęłabyś wyjazd o kilka dni? wtedy moglibyśmy się lepiej poznać - roześmiałam się i powiedziałam.

- Nie, nie jestem co do tego przekonana.

- Pozwól więc że spróbuję cię przekonać – odparł mężczyzna. Mówiąc to powiódł palcami wzdłuż mojego ramienia. Jego dotyk był przyjemny, wywołał u mnie przelotny dreszcz.

Widząc, że nie reaguje na jego poczynania ujął mój podbródek, obrócił moją twarz w swoim kierunku, wyraźnie chcąc mnie pocałować. Odwróciłam się jednak, stanowczo łapiąc go za rękę.

- Nie tak szybko – powiedziałam, po czym wstałam poprawiając spódnice. – późno już, muszę iść - istotnie ciemność nocy spowiła niebo i morze. Wokół nas mrok rozjaśniały palące się ogniska.

- Mogę cię odprowadzić – zaproponował.

- Nie trzeba – odmówiłam.

- W takim razie spotkajmy się jutro popołudniu, tu w tym samym miejscu, daj mi szansę – dodał widząc, że planuje odejść.

Wahałam się przez chwilę.

- Dobrze – zgodziłam się w końcu.

Wątpiłam w to, że nieznajomy pójdzie za mną, na wszelki wypadek jednak wykorzystałam swoją umiejętność błyskawicznego znikania, skręcając kilka razy w boczne ulice. Greme było zbyt małe aby się w nim zgubić. Gdziekolwiek by nie pójść zawsze wychodziło się na którąś z głównych ulic.

Zrobiło się już całkiem ciemno, ludzie spali w swoich domach, a wąskie uliczki nie były oświetlone. Na skórze czułam przyjemnie ciepłe powietrze. Pomyślałam że w zasadzie jestem zadowolona, może nie szczęśliwa, bo do szczęścia potrzebowałam mojej wyspy, ale nie było aż tak źle jak zakładałam. Bliskość i dotyk mężczyzny pobudziły moje ciało. Zdecydowałam, że przyjdę jutro na umówione spotkanie. W zasadzie czekałam już na nie.

 

***🌿🌼🌼🌼🌿***

 

Obudziły mnie promienie słońca, które wpadając przez okno oświetliły moją twarz. Było dość późno. Najwidoczniej wrażenia z poprzedniego dnia i wygodne łóżko przedłużyły mój sen. Chyba podobnie wpłynęły na Tigi, ponieważ nadal smacznie spała obok mnie. Leżała na plecach i przez sen machała przednią lewą nogą. Uśmiechnęłam się ponieważ rozczulił mnie ten widok. Miałam świetny humor, wyspałam się, czułam się lekko, byłam pełna energii. Nie wykluczałam, że tę przemianę spowodował wczorajszy wieczór. Prawie wyskoczyłam z łóżka, przeciągnęłam się i usiadłam na krześle przed toaletką z lustrem.

Uznałam, że najlepiej będzie od razu pójść na targ aby zrobić zakupy, a popołudnie poświęcić na spotkanie z mężczyzną, którego poznałam poprzedniego wieczoru.

Spojrzałam na swoje lustrzane odbicie. Nigdy nie uważałam się za piękność, nigdy też nie czułam potrzeby aby wyglądać ładnie... będąc wojowniczką zależało mi na tym by budzić w ludziach respekt, czasem nawet strach, a nie podziw.

Chociaż, niespełna dwa lata temu miała miejsce pewna sytuacja, która trochę zmieniła moje podejście do kobiecej powierzchowności.

Wydarzyło się to bezpośrednio przed jedną z naszych misji. Zadanie było wyjątkowo trudne. Do jego wykonania wytypowane zostały najwprawniejsze z nas - ja, Mera oraz Camilla.

Czas naglił, była to pilna sprawa, nie znosząca zwłoki. Miałyśmy wyruszyć z wyspy dokładnie w południe.

Ja i Mera stawiliśmy się na plaży w wyznaczonym czasie, po Camilli natomiast nie było ani śladu. Czekałyśmy na nią długo, ona jednak nie pojawiła się. Poczułyśmy szczerą obawę, że spotkało ją coś złego. Nie mieściło nam się w głowach, że mogłabym spóźnić się na tak ważna misję. W końcu, dość zdenerwowane postanowiłyśmy wrócić po nią do naszego Domu. Łudziłyśmy się jeszcze, że spotkamy ją po drodze, tak się jednak nie stało.

Po dotarciu do budynku mieszkalnego udałyśmy się wprost do jej pokoju. Bez pukania gwałtownie otworzyłyśmy drzwi, a to co zastałyśmy wewnątrz, w pierwszej kolejności wprawiło nas w osłupienie, a następnie w czystą wściekłość.

Camilla siedziała w najlepsze przed swoją toaletką (ani ja ani Mera nie posiadałyśmy tak owych w naszych pokojach) i ze stoickim spokojem patrząc w lustro rozczesywała swoje długie, lśniące, czarne włosy. Patrząc na jej twarz nie dało się nie zauważyć, że wcześniej nałożyła na policzki puder, na usta czerwony barwnik, a brwi i rzęsy podkreśliła ciemnym tuszem. Widząc nasze wściekle miny w swoim zwierciadle odwróciła się do nas i posłała nam czarujący uśmiech szczerząc przy tym swoje idealnie równe perłowo białe zęby. We mnie i w Merze zawrzała złość.

- Co ty wyprawiasz? – Wycedziłam przez zęby Mera – jesteśmy spóźnione a ty bezsensownie trwonisz czas pindrząc się przed lustrem?!

- Ależ kochana!! Ja nie trwonię czasu!! Dbanie o wygląd to bardzo ważna część misji!! Może zaważyć na jej powodzeniu – odparła z lekkością Camilla a uśmiech nie schodził z jej ust.

- Taaa, na pewno zaważy - każda sekunda spóźnienia działa na naszą niekorzyść - odwarknęła Mera.

- Posłuchajcie mnie moje drogie i zapamiętajcie sobie dobrze moje słowa – kontynuowała niewzruszona czarodziejka, robiąc przy tym minę jakby zamierzała zdradzić nam jedną z największych tajemnic wszechświata – ładnie wyglądajcie dla przyjaciół, pięknie dla siebie, a olśniewająco dla wrogów!!!

Mera westchnęła, wymamrotała pod nosem coś w rodzaju „po prostu nie wierzę”, po czym zwracając oczy ku niebu dodała już głośniej:

- Widzimy się za trzy minuty na plaży, jeśli cię tam nie będzie, przy kolejnym naszym spotkaniu po prostu cię zamorduję i nie obronisz się przede mną żadnymi czarami!

Prawie biegłyśmy w kierunku brzegu a gdy dotarłyśmy na miejsce w rekordowym tępię okazało się, że Camilla już tam jest. Siedziała na swojej śnieżnobiałej klaczy w pięknej granatowej szacie z aksamitu, który spływał ku ziemi niczym mroczna woda. Wyglądała pięknie i świeżo czego nie można było powiedzieć o nas... Zdyszane, ocierałyśmy pot z czoła.

Czarodziejka cały czas się uśmiechała. Właściwie lekko rozbawiła mnie ta sytuacja ale Mera prawie eksplodowała z gniewu. Ostatecznie jednak musiała przyznać Camilli trochę racji, chociaż nie zrobiła tego nigdy otwarcie. Podczas misji Camilla skutecznie odwróciła uwagę naszego wroga co stało się kluczem do naszego sukcesu. Nie wiem czy użyła do tego czarów czy wystarczył jej ujmujący wygląd. Od tego czasu zaczęłam przykładać więcej uwagi do swojej powierzchowności. Starałam się wyglądać ładnie, jak na razie – dla wrogów.

 

Przypominając sobie ten dzień, uśmiechnęłam się w duchu .Pierwszy raz od kiedy opuściłam dom wspomnienie o nim i o siostrach nie zabolało mnie lecz napełniło ciepłym uczuciem.

Spojrzałam krytycznie na swoje lustrzane odbicie. Nie przechwalając się byłam ładną, dla niektórych może nawet piękną dziewczyną. Miałam dość duże brązowe oczy w kształcie migdałów, owalną twarz, ciemne brwi i rzęsy, kształtne usta, lekko zarysowane kości policzkowe i nieduży nos. Moje włosy były długie I gęste, o barwie kasztanu. Spadały na ramiona falującą kaskadą. Od rozpamiętywanej przeze mnie misji zaczęłam nosić je zawsze częściowo rozpuszczone ponieważ tak dodawały mi uroku. Zaopatrzyłam się też w kilka barwników do twarzy.

Przeczesałam włosy szczotką, część z nich spięłam w kok na czubku głowy. Podkreśliłam ciemnym barwnikiem rzęsy i brwi. W tym czasie Tigi zdążyła się obudzić i zaskoczyć z łóżka. Przeciągnęła się i ziewnęła, po czym usiadła w wyczekującej pozie, nerwowo bijąc ogonem o ziemię. W takiej pozycji najbardziej przypominała kota. Porwałam ją z podłogi i mocno przytuliłam, po czym wybiegłam z pokoju trzymając zaskoczoną zwierzątko na rękach.

 

***🌱🌺🌱***

 

Ruszyłyśmy w stronę portu. Na ulicach było tłoczno. Nadmorską promenadą poruszało się dużo więcej osób niż wczorajszego popołudnia i wieczoru. Obie strony drogi zastawione były straganami. Zwolniłam kroku i zaczęłam z ciekawością przyglądać się wyłożonym na nich towarom. Wcześniej przybywając do miast jako wojowniczka nie miałam okazji tego robić. Handlowano tu nie tylko jedzeniem ale najróżniejszymi rzeczami. Podziwiałam piękne tkaniny i ubrania, chłonęłam zapachy przypraw, zastanawiałam się nad przeznaczeniem niektórych domowych sprzętów, których nigdy wcześniej nie widziałam. W pewnej chwili przystanęłam przy straganie z biżuterią. Nie było to złoto ani srebro, w tak małych miejscowościach jak Greme nikt nie handlował tego typu kosztownościami. Bardziej z ciekawości zaczęłam przyglądać się naszyjnikom, pierścieniom, bransoletkom i kolczykom wykonanym z brązu i innych powszechnych metali.

Nie przywiązywałam wagi do żadnych błyskotek z wyjątkiem tych, które posiadały zaklętą w sobie czarodziejską moc. Złoto, diamenty, szmaragdy, rubiny czy jakiekolwiek inne drogocenne kruszce nie miały dla mnie wartości o ile nie miały w sobie magii. Nie rozumiałam dlaczego ludzie rabują, zabijają czy walczą między sobą w celu ich zdobycia. Dla mnie najcenniejsze były moje talizmany – jeden z nich był zwykłym sznurkiem na który nawleczone były kolorowe koraliki z kamieni a na środku muszelka, którą kiedyś znalazłam na brzegu naszej Wyspy. Naszyjniki takie robiłyśmy same, razem z moimi przyjaciółkami gdy byłyśmy młodsze, Camilla rzucała na nie proste zaklęcia twierdząc, że będą przynosić nam szczęście. Drugim był amulet – tak nazywałam mój pierścionek, był wykonany z kiepskiej jakości złota, w przedniej części miał zatopione trzy niebieskie kamienie ułożone na kształt trójkąta czyli znak naszej Pani.

Nie byłam pewna jak wszedł w moje posiadanie – niektóre, starsze siostry utrzymywały, że miałam go przy sobie gdy przywieziono mnie na Wyspę, uważałam to jednak za zbyt duży zbieg okoliczności. Inne twierdziły że dała mi go któraś z sióstr, żadna się do tego jednak nie przyznała.

Moje talizmany nie miały oczywiście wielkiej magicznej mocy, w przeciwieństwie do niektórych czarodziejskich artefaktów, ale kojarzyły mi się z domem, siostrami i naszą Panią. Wystarczała mi sama wiara w to, że przynoszą mi szczęście. Do czasu felernej misji zakończonej użyciem przez Dżan czaru dysocjacji uważałam że los mi sprzyja... Na wszelki wypadek w zasadzie nigdy nie zdejmowałam moich talizmanów.

Gdy tak stałam zamyślona przed straganem mój wzrok padł na dość ładną kolię, wykonaną z metalu imitującego złoto. Wysadzana była czerwonymi kamieniami, mającymi przypominać rubiny. W pierwszym rzędzie znajdowało się pięć takich oczek, w każdym następnym o jedno mniej, tak że układały się na kształt trójkąta zwróconego wierzchołkiem w dół. Ostatni kamień był największy i wyglądał jak odwrócona łza. Gdzieś w głębi mojego umysłu pojawiła się myśl, że widziałam już wcześniej tę kolię. Podążyłam za nią i wydało mi się, że już prawie przypomniałam sobie skąd znam złoto-czerwony naszyjnik, gdy z toku rozumowania, wybił mnie czyjś głos. Straciłam wątek a po sekundzie doszło do mnie, że głos należy do sprzedawcy.

- Witaj droga panienko, widzę że masz świetny gust, ta kolia to znakomity wyrób – powiedział miłym głosem, uśmiechając się szeroko, nie ulegało wątpliwości, że bardzo chciałby abym ją nabyła...

- Tak, od razu przykuwa uwagę - odparłam, nie planowałam jej kupna, ale nie chciałam też być nieuprzejma.

- Jestem pewien, że bardzo by panience pasowała – kontynuował, a widząc brak przekonania na mojej twarzy dodał:

- Proszę ją przymierzyć, dopiero założona na szyję ukazuje całe swoje piękno.

- Dziękuję, ale i tak jej nie kupię.

- Ale proszę przynajmniej ją przymierzyć - handlarz nie poddawał się.

W sumie to czemu nie? – Pomyślałam po chwili wahania. Mogłam przecież tylko przymierzyć tę kolię, z czystej ciekawości zobaczyć jak będę w niej wyglądać.

Sprzedawca patrzył na mnie wyczekująco.

- Dobrze założę ją - odparłam.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej i podał mi kolię. Wzięłam ją delikatnie w dłonie, jakby wykonana była z kruchego szkła, a nie z metalu, po czym zapięłam łańcuszek na szyi

- Proszę przejrzeć się w lustrze – zachęcił sprzedawca i wskazał mi lustro wiszące na drewnianym straganie. Podeszłam do niego i spojrzałam na swoje odbicie. Kolia faktycznie na szyi prezentowała się jeszcze piękniej. W zasadzie metal z którego była wykonana wyglądał teraz jak prawdziwe złoto, a kamienie lśniły jak najprawdziwsze rubiny. Patrzyłam z aprobatą w lustro, na mojej twarzy mimowolnie pojawił się uśmiech. A gdyby tak ją kupić? Pewnie wystarczyłoby mi pieniędzy... przyglądałam się sobie i kolii jeszcze przez chwilę. Nie, nie będę mieć żadnej okazji, aby ją założyć. Szybko zdjęłam kolię z szyi i oddałam sprzedawcy.

- Jest piękna, ale nie mogę jej kupić.

- Proszę się zastanowić, mogę trochę obniżyć cenę, przepięknie panienka w niej wygląda! Drogocenne kamienie lubią urodę – zachęcał sprzedawca – słysząc te słowa roześmiałam się i odparłam tylko:

- Bardzo Panu dziękuję za miłe słowo, może następnym razem – Po czym obróciłam się z uśmiechem i zaczęłam odchodzić od straganu. W głowie miałam jeszcze obraz pięknej kolii na mojej szyi. Ruszyłam do przodu i prawie wpadłam na stojącego przede mną młodzieńca. Zdziwiona uniosłam oczy ku jego twarzy a nasze spojrzenia skrzyżowały się. I wtedy coś w jego wyglądzie wręcz mnie uderzyło. Obraz jego pięknej twarzy sprawił, że mimowolnie uśmiechnęłam się. Musiał być mniej więcej w moim wieku. Posiadał niesamowity typ urody jakiego nie znałam wcześniej, miał dość jasną cerę, intensywnie niebieskie oczy, pełne usta, jasne, wprost złote włosy, których dłuższe kosmyki opadały mu na czoło. Coś sprawiało, że wydawał się być całkiem inny niż ludzie, których spotykałam wcześniej, a jednocześnie wydawał mi się znajomy. Przeszło mi przez myśl, że musi pochodzić z jakiejś odległej krainy. Gdybym miała opisać go jednym słowem powiedziałabym, że jest piękny, albo nawet idealny. Patrzyliśmy sobie w oczy przez chwilę, myślę że dłużej niż zrobiłyby to dwie przypadkowo napotkane osoby. Jego spojrzenie było jednak tak intensywne i przeszywające, że zaczęło ogarniać mnie dziwne uczucie przypominające zimne mrowienie rozchodzące się po całym moim ciele. Nie wytrzymałam i spuściłam wzrok.

Poczułam na sobie oddziaływanie jakiejś dziwnej siły, która ciągnęła mnie ku niemu. Tuż obok niej zrodziło się jednak uczucie strachu, jakby ostrzeżenie przed czymś nieodwracalnym co mogłoby się stać gdybym w tej chwili, jak najszybciej nie opuściła miejsca, w którym byłam i pięknego młodzieńca. I właśnie ono wygrało.

Zdołałam wydusić z siebie tylko krótkie „przepraszam” i zaczęłam go omijać, ponieważ chłopak nie ruszył się z miejsca. Gdy przechodziłam koło niego, nic nie mówiąc złapał mnie za rękę. Zdziwiona, jeszcze raz spojrzałam mu w oczy. Pomyślałam, że muszę jak najszybciej odejść, ale jeszcze przez kilka sekund nie mogłam oderwać wzroku od nieznajomego. Wysunęłam dłoń z jego dłoni po czym płynnym krokiem weszłam między przechodzących ulicą ludzi i skręciłam w najbliższy zaułek. Byłam pewna, że chłopak, nawet jeśli chciałby podążyć za mną zgubił mój ślad. W znikaniu śledzącym mnie istotom byłam doskonała. Zdezorientowana Tigi biegła za mną na swoich krótkich łapkach.

Nie wiem czemu ale nagle straciłam ochotę na spacerowanie po Greme, jakbym w ciągu sekundy utraciła całą życiową energię. Postanowiłam wrócić do wynajmowanego pokoju. Szłam szybkim krokiem, Tigi ledwo za mną nadążała, wzięłam ją więc na ręce i posadziłam na swoim ramieniu. Musiała być zdziwiona zmianą w moim zachowaniu. Po drodze do domu porośniętego bluszczem nie zatrzymałam się już ani razu.

 

***☘️🌺🌺🌺☘️***

 

Aren obudził się tego dnia bardzo wcześnie. Kolejną noc źle spał. Sny jakie go męczyły nie były dla niego zrozumiałe, ale wiedział, że mają związek z nieprzyjemnymi wydarzeniami z jego dzieciństwa, kiedy zapadł na nieznaną nikomu chorobę i tylko cudem z niej wyzdrowiał. Cztery dni temu dotarli do celu swojej podróży – Najdalszej Świątyni Boga Ageona leżącej na terytorium Krainy Wilków. Tym samym dopełnili starodawnego rytuału, ich zadanie było wykonane. Mogli wracać do domu. W zależności od tempa jakie sobie narzucą i warunków jakie napotkają po drodze, podróż powrotna zajmie im dwa do trzech tygodni.

Do tego co miało nastąpić po powrocie do stolicy Rhye, Aren przygotowywany był od dziecka, nadal jednak nie czuł się pewny. Można by nawet powiedzieć, że ostatnie miesiące wzbudziły w nim więcej wątpliwości niż wszystkie poprzednie lata. Sytuacja polityczna w Rhye była obecnie bardzo trudna. Aren martwił się tym, że nie będzie umiał poradzić sobie z odpowiedzialnością jaka miała spocząć na jego barkach. Oczywiście nie zostanie sam, nadal będzie mógł liczyć na gro wspaniałych doradców z Gryfinem na czele, nie wątpliwie jednak wiele w dotychczasowym układzie się zmieni. Wiele albo może wszystko? Do tego dochodziła kwestią Neiry... uważał ją za piękną i miłą dziewczynę, ale poza sympatią i szacunkiem nie czuł do niej kompletnie nic. Gryfin za to był wprost zachwycony jej osobą, o jej atutach mógłby prawić całymi godzinami. W dodatku był w pełni przekonany że biorąc pod uwagę obecne warunki polityczne małżeństwo Arena i Neiry, było jedynym możliwym rozwiązaniem aby utrzymać zwierzchnictwo nad Rhye.

Aren od zawsze czuł, że czegoś bardzo brakuje mu w życiu. W zasadzie uczucie to towarzyszyło mu od kiedy pamiętał, w pewien sposób zdołał się do niego przyzwyczaić i po prostu żył z nim. Było to coś w rodzaju tęsknoty za kimś lub za czymś, co kiedyś było mu bardzo bliskie a co utracił. Uczucie to zwykle wprawiało go w smutek i zadumę ale nie był w stanie określić za czym tak na prawdę tęskni. Pamiętał nawet że gdy miał 7 a może 8 lat, zebrał się na odwagę i zapytał matkę czy gdy był młodszy miał może jakieś ulubione zwierzątko, przyjaciela, może nawet brata, który nagle umarł albo w inny sposób go opuścił. Matka zdziwiła się tym pytaniem, ale po chwili namysłu odparła że na pewno nie było w jego życiu takiej osoby. Aren obawiając się, że matka mogła nie powiedzieć mu prawdy nie chcąc sprawiać mu przykrości, zadał to samo pytanie Gryfinowi, swojej siostrze, a nawet staremu Gajuszowi, który jego zdaniem nie potrafił kłamać. Każde z nich jednak zaprzeczyło aby w życiu Arena kiedykolwiek ktoś taki był. Aren ostatecznie uwierzył im. Przecież wszyscy nie mogli go oszukiwać?

Gdy był mniejszy myślał, że może brakuje mu przyjaciół, których nie miał wielu ze względu na to kim był, później gdy jego rodzice umarli, tłumaczył sobie że brak mu bliskich. Jednak w głębi duszy czuł, że chodzi o coś całkiem innego.

Gdy tak rozmyślał, poczuł nieodpartą chęć wyjścia na zewnątrz. Gryfin, Samir i Kajl nadal spali. Aren spojrzał przez okno – był słoneczny, ciepły dzień. Pomyślał, że przecież nic się nie stanie jeśli wyjdzie na spacer. W Greme nikt go nie rozpozna. Może to ostatnia okazja aby w samotności, swobodnie pochodzić ulicami miasta? Czuł że gdy wróci do Rhye jego wolność zostanie mocno ograniczona, zarówno przez Gryfina jak i przez Neirę...

Nie zastanawiając się dłużej po cichu wstał z łóżka, ubrał się i wymknął z pokoju.

Gdy wyszedł z budynku poczuł na twarzy świeżą morską bryzę, która lekko rozwiała jego złote włosy. Było to tak przyjemne doznanie, że spontanicznie uśmiechnął się. Nie miał określonego celu, po prostu zaczął iść przed siebie. Greme nie było dużym miastem, nie dało się tu zgubić. Zresztą wczoraj wieczorem spędzili tu z Samirem i Kajlem kilka godzin, dlatego mniej więcej pamiętał rozkład ulic.

Najpierw postanowił przejść się wzdłuż wybrzeża w kierunku niewielkiego portu. Ze względu na wczesna porę, na ulicy nie było jeszcze zbyt wielu osób. Łodzie rybackie nie zdążyły wrócić z połowu. Gdy to się stanie w porcie zapanuje istny gwar. Po przejściu mniej więcej 200 metrów Aren skręcił w kierunku środkowej części Greme. Obok portu było to niewątpliwie najruchliwsze miejsce w miasteczku. Centralny punkt zajmowała świątynia, nie była jednak poświęcona Ageonowi ani Bogini Matce tylko pomniejszym bóstwom - pomniejszym w mniemaniu mieszkańców Ziem Centralnych. Dla tubylców byli to z pewnością najważniejsi i najbardziej wychwalani bogowie. Dla Arena było to zrozumiałe. Każdy mógł wznosić modły, do którego boga chciał. Oczywiście było to sprzeczne z tym w co wierzył jego ojciec, oraz tym co nadal uważał Gryfin... kwestia różniących ich poglądów mocno martwiła Arena, wiedział że niebawem będzie musiał ją poruszyć. Ją i niestety wiele innych, co do których on i Gryfin mieli odmienne zdania. Nie chciał jednak zaprzątać sobie tym głowy i psuć tych przyjemnych, może ostatnich chwil pozornie beztroskiej wolności.

Gdy minął świątynie postanowił wspiąć się na wzgórze o nazwie Gor, dawnej strażnicy, z którego rozciągał się piękny widok na miasteczko i morze. Wędrówka pod górę zajęła mu dłuższą chwilę. Warunki pogodowe zapewniały wspaniałą widoczność, dlatego spędził więcej czasu niż planował, napawając się piękną panoramą. Po zejściu ze wzgórza jeszcze dość długo przechadzał się bez celu ulicami miasta. Mogło być koło południa gdy poczuł że czas wracać. Ostatni odcinek drogi musiał pokonać wzdłuż wybrzeża.

Jak przewidywał wcześniej zapanował tam całkiem duży ruch. Rybacy wrócili z morza, a sklepikarze porozstawiali swoje kramiki po obu stronach ulicy. Handlowano tam nie tylko rybami ale także przyprawami, materiałami, wyrobami metalurgicznymi, koszami z wikliny, glinianymi naczyniami czy biżuterią. Aren przyglądał się wszystkiemu z zaciekawieniem. Rzadko miał okazję swobodnie przebywać wśród zwykłych, prostych ludzi. Przyznał sam przed sobą, że pomimo że ich nie znał, darzył ich naturalną, szczerą sympatią.

Aren przystanął na chwilę, a gdy przyglądał się najbliższemu otoczeniu jego uwagę przykuł wyjątkowo piękny obraz. Przedstawiał on uroczą, młodą dziewczynę, o ciemnych oczach i kasztanowych włosach, które falującą kaskadą opadały na ramiona, sięgając dalej do pasa, miała śniadą cerę i ujmujący uśmiech. Na jej szyi widniała kolia wykonana z metalu w kolorze złota z czerwonymi kamieniami szlachetnymi, która podkreślała jej osobliwą urodę. Przez myśl przeszło mu, że to najpiękniejsza istota jaką kiedykolwiek widział. I wtedy ku jego ogromnemu zdziwieniu dziewczyna poruszyła się a on zrozumiał, że nie patrzył na obraz lecz na lustrzane odbicie kobiety, która w rzeczywistości stała zaledwie metr od niego. Był tak zaskoczony, że dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że dziewczyna jest autentyczną, żywą osobą. Stał tak i patrzył na nią. Ona natomiast nie zauważając swojego obserwatora zdjęła kolię z szyi, podała sprzedawcy i powiedziała miękkim głosem:

- Jest piękna, ale nie mogę jej kupić

- Proszę się zastanowić, mogę trochę obniżyć cenę, przepięknie panienka w niej wygląda! Drogocenne kamienie lubią urodę – zachęcał sprzedawca – dziewczyna roześmiała się i odparła lekko:

- Bardzo Panu dziękuję za miłe słowo, może następnym razem – po czym obróciła się z uśmiechem i prawie wpadła na Arena, który wciąż nie ruszył się z miejsca. Uniosła oczy ku jego twarzy i ich spojrzenia skrzyżowały się.

Aren miał wrażenie, że patrzyli na siebie dłużej niż zrobiłyby to dwie przypadkowo napotkane osoby, a uśmiech na ustach dziewczyny poszerzył się. Miała w sobie coś innego, wyjątkowego, co sprawiło że Aren tak bardzo zatracił się w jej spojrzeniu. Wszystko trwało jednak bardzo krótko, dziewczyna powiedziała „przepraszam” i chciała go ominąć, on jednak zapragnął ją zatrzymać. Dlatego gdy przechodziła obok niego wyciągnął ku niej rękę, jego palce ześliznęły się po jej przedramieniu aby złapać w ostatniej chwili za jej dłoń, co sprawiło że dziewczyna jeszcze raz odwróciła się do niego. Znowu popatrzyli sobie w oczy, a ona znowu się uśmiechnęła. Wysunęła jednak dłoń z jego uścisku, po czym posyłając mu długie spojrzenie poszła we wcześniej obranym kierunku. Zanim Aren zdążył zareagować i ruszyć za nią zniknęła w tłumie. Przez chwilę szedł w stronę, w którą się udała jednak nie zdołał jej znaleźć. Zamyślony zaczął wracać do zajazdu w którym spędził ostatnią noc. Miał dziwne wrażenie że coś w jego życiu zmieniło się bezpowrotnie...

***☘️🌺🌺🌺☘️***

 

Gdy zamknęłam za sobą drzwi wynajmowanego przeze mnie pokoju poczułam jak opuszcza mnie cała energia. Euforia którą odczuwałam rano całkowicie zniknęła. Nie miałam pojęcia dlaczego. Usiadłam na krześle przed toaletką, a Tigi wskoczyła na łóżko.

Wyjrzałam przez okno. Słońce stało jeszcze całkiem wysoko, do wieczora zostało kilka dobrych godzin. Odechciało mi się wychodzić. Nie czekałam już na spotkanie z chłopakiem, którego poznałam poprzedniej nocy.

To bez sensu pomyślałam - wikłanie się w romans w każdym mieście, w którym się zatrzymam po drodze do stolicy Rhye nie było dobrym pomysłem. Pora była na tyle wczesna, że mogłam spakować się i ruszyć w dalszą drogę. Mimowolnie przypomniałam sobie o młodzieńcu, który zaczepił mnie przy straganie. Choćbym chciała i nie wiem jak usilnie próbowała, nie potrafiłam odtworzyć w głowie obrazu jego twarzy. Wciąż jednak pamiętałam jego oczy – tak piękne, tak intensywnie niebieskie. Chyba nigdy nie widziałam osoby o takim spojrzeniu, inteligentnym, głębokim, dziwnie przyciągającym. Pomyślałam, że musiał być kimś wyjątkowym. Prawdę mówiąc nie zatrzymałam się gdy prawie złapał mnie za rękę, ponieważ poczułam się onieśmielona, chyba pierwszy raz w życiu, tym że ktoś taki jak on mógłby coś ode mnie chcieć. Gdybym wiedziała, że to on czeka na mnie dziś wieczorem bez wahania zostałabym tu...

I wtedy poczułam to po raz pierwszy... Najpierw zalało mnie uczucie dojmującej tęsknoty. Nie wiedziałam dokładnie za czym, ale miałam przeczucie, że było to coś co kiedyś stanowiło cześć mojego istnienia. Następnie przytłaczający żal z powodu, utraty tej niewiadomej rzeczy. Kolejne przyszło niepohamowane, zaślepiające pragnienie aby to odzyskać. Obawiając się, że to się jednak nie stanie ogarnęła mnie kompletna pustka, która wręcz wywoływała ból w mojej klatce piersiowej, jednocześnie zapierając w niej dech. Ciągnęła mój umysł w jakąś bezdenna, ciemną otchłań. Zakryłam dłońmi twarz i poczułam łzy cisnące mi się do oczu.

Tigi zeskoczyła z łóżka i zaczęła ciągnąć mnie za spódnice by wyrwać mnie z transu w jaki wpadłam. Dopiero gdy to zrobiła byłam w stanie znowu wciągnąć powietrze do płuc. Przez chwilę stałam całkiem zdezorientowana, dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie gdzie jestem. Nie miałam pojęcia co wywołało we mnie lawinę tych okropnych odczuć. Na same ich wspomnienie przeszedł mnie dreszcz. Może to jeszcze skutki czaru dysocjacji? Nie, to na pewno tęsknota za Wyspą i strach, że na nią nie powrócę - wytłumaczyłam sobie. Musze skupić się na swoim zadaniu. Ruszam w drogę dziś, teraz. Nigdy więcej głupich schadzek z chłopcami.

Spakowałam rozrzucone po pokoju rzeczy w kilka minut. Porwałam Tigi z ziemi i posadziłam sobie na ramieniu. Ledwo zdążyła wczepić się łapkami w moje włosy gdy z impetem wyszłam z pokoju, zamknęłam drzwi i zbiegłam po schodach. Tym razem gospodyni stała na dole, jakby przewidziała, że właśnie teraz pojawię się w holu.

- Przepraszam ale muszę wyjechać już dziś, nie zostanę na kolejną noc – powiedziałam, a ona uśmiechnęła się i kiwnęła głową z aprobatą. Znowu przeszło mi przez myśl że ta kobieta była mesenhe i wiedziała o mnie wszystko a teraz daje mi do zrozumienia, że jest zadowolona z podjętej przeze mnie decyzji. Trochę się z tego powodu zmieszałam. Wyjęłam sakiewkę i wręczyłam jej więcej monet niż początkowo ustaliłyśmy. Wymieniłyśmy krótkie słowa pożegnania, po czym poszłam do stajni aby wyprowadzić Czarną Księżniczkę.

Czarna parskała z zadowolenia gdy wyprowadziłam ją przez bramę na ulicę. Nie przywykła do spędzania tyłu godzin w zamknięciu choćby w najlepszych warunkach.

Nasza dalsza droga prowadziła na północny wschód. Pomyślałam, że nie musimy wracać do głównej arterii miasta, mogłyśmy przejechać mniejszymi uliczkami, dalej przez łąki i las, aby do traktu prowadzącego z Greme dotrzeć w dalszym jego odcinku.

Uliczka, którą obecnie podążałyśmy była pusta – nie było tu nikogo oprócz nas. Włożyłam Tigi do torby podróżnej po czym sama wskoczyłam na grzbiet Czarnej Księżniczki, a ona nie czekając ani chwili puściła się do przodu żwawym kłusem. Jeszcze przez jakiś czas jechałyśmy utwardzoną drogą między domostwami. Zabudowania coraz bardziej się rozrzedzały, ogrody wokół domostw stawały się coraz większe, zamieniając się w końcu w gospodarstwa z uprawami warzyw i owoców.

Powietrze było suche i ciepłe. Minęłyśmy ostatnie budynki by znaleźć się na rozległych łąkach. Tu Czarna puściła się pełnym galopem, a ja z przyjemnością chłonęłam wiatr, który muskał moją twarz i rozwiewał moje włosy. O tej porze roku trawa na łąkach nie była już tak intensywnie zielona, tylko lekko podsuszona słońcem. Miejscami kwitły polne kwiaty tworząc kolorowe wyspy wśród płowych traw.

Rozwiana grzywa Czarnej Księżniczki muskała moje ramiona. Poczułam, że obie znowu jesteśmy w swoim żywiole. Pęd dawał nam ukochane uczucie nieograniczonej niczym wolności. W oddali widać było las przez, który przebiegał główny trakt idący z Greme w kierunku miasta Valloram, naszego obecnego celu.

Ziemie, które w najbliższym czasie miałyśmy przemierzyć były mi znane z wcześniejszych misji. Oczywiście nie odwiedziłam wszystkich ich zakątków, dość dobrze jednak orientowałam się w terenie. Nie czułam obawy, że możemy się zgubić. Później, gdy udamy się w kierunku północnym, będę musiała bardziej się pilnować - pomyślałam. Na szczęście miałam ze sobą mapy, które dość szczegółowo przedstawiały rzeczywiste ułożenie terenów Rhye.

Po kilkunastu minutach szaleńczej gonitwy zbliżyłyśmy się do linii drzew. Czarna zwolniła kroku i przeszła do kłusu. Jej oddech przyspieszył a na kruczoczarnych bokach pojawił się pot w postaci smug piany. Gdy do brzegu lasu zostało już tylko kilkanaście metrów klacz przeszła w stęp, a ja ześlizgnęłam się z jej grzbietu na ziemię. Podczas naszych podróży po ziemiach Rhye tak właśnie robiłam. Gdy nie musiałyśmy się spieszyć szłam na własnych nogach. Czarna Księżniczka była potężnym i silnym koniem i niesienie mnie na swoim grzbiecie nie było dla niej wysiłkiem, ja jednak nie uważałam się za jej panią i tym bardziej nie traktowałam jej jako środka lokomocji, a raczej jako kompankę i wspólniczkę. To, że niosła mnie na swoim grzbiecie gdy liczyła się prędkość, odbierałam jako przysługę wobec mnie a nie przymusową służbę.

Stanęłyśmy przy pierwszych drzewach. Tu zaczynał się bór sosnowy. Pnie rosły w sporych odstępach od siebie, a podszycie było bardzo ubogie. Dzięki temu, bez problemu można było przejść na przełaj do traktu. Na ziemi, po której stąpałyśmy rosły jedynie wrzosy i miejscami kępy paproci. Las był widny a widoczność dobra, pomyślałam, że jest to korzystne ponieważ szybko wypatrzyłabym potencjalnego wroga. Zreflektowałam się szybko - teoretycznie nikt nam nie zagrażał. W przypadku obecnej misji musiałam zmienić dotychczasowy tok rozumowania. Z drugiej jednak strony nigdy nie wiadomo na kogo lub na co się trafi... „nie pakuj się w kłopoty„ gdzieś w mojej głowie rozbrzmiał głos siostry Faustyny. Odgoniłam od siebie te przemyślenia i postanowiłam skupić na czymś innym. Wróciłam myślami do wydarzeń z Greme. Mój umysł od razu podsunął mi wspomnienie pięknego, złotowłosego młodzieńca. Poczułam narastające we mnie przykre uczucie żalu, wywołane świadomością, że już nigdy więcej go nie ujrzę i nie zaspokoję swojej ciekawości kim był ani dlaczego właściwie złapał mnie za rękę usiłując mnie zatrzymać.

To również nie był dobry kierunek, postanowiłam więc zająć się Tigi. Dzisiejszego dnia więcej czasu spędziła na moim ramieniu lub torbie podróżnej niż na swoich nogach, stwierdziłam więc że na pewno z chęcią sobie pobiega. Podniosłam z ziemi patyk i rzuciłam go wołając:

- Tigi łap!!!

Tigi z radością pobiegła za patykiem. Złapała go w zęby i przyniosła z powrotem do mnie. Rzuciłam go po raz kolejny. Po kilku takich rundach, sama pobiegłam za Tigi schyliłam się i podrapałam ją po grzbiecie po czym zaczęłam przed nią uciekać, a ona goniła mnie śmiesznie fukając. Słyszałam jak Czarna przyspiesza kroku aby za nami nadążyć. Tigi wyglądała tak zabawnie próbując mnie dogonić i złapać zębami za moją sukienkę że zaczęłam się śmiać, pierwszy raz od momentu gdy odeszłam od straganu z biżuterią poczułam się beztrosko. W pewnej chwili potknęłam się o korzeń, w dodatku musiałam zaplatać się o własną spódnicę, wszakże nie byłam przyzwyczajona do tego typu strojów. Finalnie runęłam na ziemię. W ostatniej chwili zdążyłam zamortyzować upadek rękoma. Pomimo lekkiego bólu który, poczułam w nadgarstkach zaczęłam śmiać się jeszcze głośniej. Tigi wykorzystała chwilę, triumfalnie wskoczyła na mnie i zaczęła lizać mnie po twarzy. Czarna dogoniła nas. Patrzyła na nas z wyraźną dezaprobatą, jak na dwójkę rozbrykanych, niesfornych dzieci.

I wtedy usłyszałam hałas, od razu poderwałam się z ziemi. Nagle pojawił się przede mną jakiś mężczyzna. Musiał wyjść zza kępy niewielkich brzóz i leszczyny które rosły nieopodal. Cała moja wesołość wyparowała w ułamku sekundy. Zirytowałam się ponieważ, najwidoczniej przez zabawę z Tigi straciłam czujność.

- Młoda kobietą sama w lesie, cóż za ciekawy widok – powiedział mężczyzna nieprzyjemnym, lekko kpiącym tonem, a na jego ustach pojawił się niemiły uśmieszek. Szybko oceniłam swoje szanse w walce z nim – był niewiele wyższy ode mnie, szczupły i wyglądał na przeciętnego złodzieja - pokonanie go, w razie konieczności, zajęłoby mi jakieś 30 sekund.

- Młody chłopak sam w lesie to równie ciekawy widok – odparłam odwzajemniając uśmiech i krzyżując ręce na piersi – zbył moją odpowiedź.

- Ładnego masz konia, szkoda tylko, że nie jest już twój, od teraz należy do mnie – po czym dodał już poważniejszym tonem, najwyraźniej chcąc mnie przestraszyć - oddawaj mi go jeśli chcesz zachować życie, w przeciwnym razie .... – nie dokończył swojej wypowiedzi, zamiast tego wyjął nóż.

Z całego serca chciałam uniknąć potyczki z nim, ze względu na słowa siostry Faustyny. Miałam unikać walk, nie zwracać na siebie uwagi ani nie pakować w kłopoty. Jeśli bym go ogłuszyła, możliwe że gdy odzyskałby przytomność, szukałby mnie, nie wykluczone, że z tak samo głupimi i nieprzyjemnymi jak on kompanami. Jeśli go zabiję ktoś prędzej czy później go tu znajdzie i zacznie się zastanawiać co właściwie się wydarzyło. Co prawda nie natknęłam się na nikogo po drodze ale widoczność w lesie była bardzo dobra a główny trakt coraz bliżej, ktoś już teraz mógł nas obserwować.

- Ten koń i tak nigdzie z tobą nie pójdzie, lepiej daj sobie spokój, nie chce robić ci krzywdy – powiedziałam stanowczym i zimnym tonem, po czym uniosłam krawędź spódnicy ukazując przytwierdzony do mojej nogi sztylet. Moje spojrzenie i postawa sprawiły że mężczyzna zawahał się, cofnął i powiedział:

- Widzę, że jesteś bardzo pewna siebie, skąd jednak wiesz, że jestem tu sam? – Po jego słowach, jak na zawołanie, zza kępy krzaków wyszło dwóch kolejnych mężczyzn. Byli co prawda bardziej postawni od pierwszego, jednak wyglądali na tak samo tępych i niedoświadczonych w walce jak on. Trudno, pomyślałam, nie było innego wyjścia, zejdzie mi tu z nimi jakieś pięć minut. Żałowałam tylko, że przed wyjazdem z Greme nie przebrałam się w spodnie, nigdy nie walczyłam w spódnicy i podejrzewałam, że nie będzie mi wygodnie. Pokręciłam głową i powiedziałam:

- Bardzo mnie zawiedliście. Mieszkańcy Greme sprawiają wrażenie takich przyjaznych, mam nadzieję, że nie jesteście stąd, bo psujecie całe dobre wrażenie - trzej mężczyźni ruszyli w moim kierunku, a moja dłoń powędrowała do rękojeści sztyletu, zanim jednak zdążyłam jej dotknąć, usłyszałam za sobą krzyk i tętent kopyt.

Byłam tak samo zdziwiona jak moi napastnicy. Odwróciłam się na chwilę i zobaczyłam w odległości ok 100 metrów czterech jeźdźców pędem podążających w naszym kierunku. Rzezimieszkom ten widok wystarczył by zaczęli czym prędzej uciekać w stronę zarośli, zza których wcześniej się wyłonili. Ja natomiast stałam kompletnie zaskoczona, oczekując dalszego biegu zdarzeń. W duchu wyrzucałam sobie, że nie wyczułam obecności ludzi przede mną ani za mną. Na przyszłość muszę być bardziej czujna.

Jeźdźcy zwolnili i zbliżyli się do mnie na tyle, bym mogłam lepiej im się przyjrzeć. Byli to czterej mężczyźni. Ku mojemu dalszemu zdumieniu, okazało się, że jednego z nich już raz spotkałam... a było to dokładnie dziś rano, przy straganie z biżuterią... byłam tak zdziwiona, że nie wykrztusiłam z siebie ani słowa. Złotowłosego młodzieńca o pięknych niebieskich oczach chyba też zaskoczył mój widok. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Jako pierwszy odezwał się jeden z jego kompanów :

- Na bogów, dziewczyno co robisz sama w lesie? Gdyby nie my ci bandyci niechybnie by cię zabili!!! – Doszło do mnie, że w ich oczach musiałam wyglądać na całkowicie bezbronną ofiarę, byli przekonani, że właśnie uratowali mnie przed śmiercią... Prawda była jednak taka, że swoim pojawieniem się uratowali życie a przynajmniej zdrowie moim napastnikom. Uznałam jednak, że może będzie lepiej jeśli jej nie poznają. Odparłam więc tylko:

- Oni akurat nie chcieli mnie zabić tylko zabrać mojego konia. Z tego co wiem podróżowanie po ziemiach Rhye nie jest zabronione, w przeciwieństwie do grabieży.

- Ale żadna kobieta o zdrowych zmysłach nie podróżuje sama – odparł wyraźnie zirytowany.

- Dlaczego? – Zapytałam szczerze zdziwiona.

- Właśnie dlatego!!! – Prawie krzyknął wskazując ręka zarosła za którymi zniknęli bandyci – skąd ty się wzięłaś że tego nie rozumiesz!!! – Czułam, że dalsza rozmowa z nim nie ma sensu, już chciałam powiedzieć coś niemiłego czego później mogłabym żałować, ale w tym momencie jasnowłosy młodzieniec zsiadł ze swojego konia i podszedł do mnie.

- Wybacz mojemu kompanowi ale bardzo drażnią go sytuację w których źli ludzie łamią prawo grożąc innym, szczególnie kobietom. Jest na tym punkcie bardzo przewrażliwiony - powiedział z lekkim uśmiechem najwyraźniej chcąc załagodzić sytuację – oczywiście każdy ma prawo podróżować po ziemiach Rhye, chociaż niestety samotne wędrówki mogą być ryzykowne. – Jego głos był przyjemny a mówiąc nie spuszczał ze mnie wzroku.

- Jeśli można wiedzieć dokąd zmierzasz? Może moglibyśmy cię tam odprowadzić, zważywszy na to co przed chwilą się stało...

- To bardzo miłe z waszej strony jednak obawiam się, że nie będzie to możliwe ponieważ... ...wybieram się do stolicy Rhye – powiedziałam zgodnie z prawdą. Nie chciało mi się zmyślać, zresztą stwierdziłam, że tak odległy cel odwiedzie ich od chęci towarzyszenia mi. W najgorszym wypadku pójdziemy razem kawałek a później nasze drogi rozejdą się. Słysząc te słowa mój rozmówca uniósł lekko jedną brew a jego twarz jakby rozjaśniła się - z bólem serca stwierdziłam, że wygląda teraz jeszcze piękniej, po czym powiedział:

- Ciekawy zbieg okoliczności ponieważ my właśnie zmierzamy do... – nim zdążył dokończyć swoją wypowiedź, kolejny z towarzyszących mu mężczyzn odchrząknął głośno, szybko zeskoczyła z konia i staną obok nas. Nie wiem dlaczego, ale nie wywarł na mnie dobrego wrażenia.

- Dziewczyno powiedz nam dlaczego właściwie nie jesteś teraz w domu z mężem albo matką i ojcem tylko zmierzasz samotnie do stolicy Rhye? – Jego pytanie mogłoby wydawać się niestosowne, ja jednak postanowiłam spokojnie udzielić na nie odpowiedzi:

- Nie mam męża, moi rodzice umarli gdy miałam kilka lat, ledwie ich pamiętam, wychowywała mnie ciotka, która niestety jest stara i schorowana, ma trzy własne córki i nie może dłużej trzymać mnie pod swoim dachem... – oczywiście tylko część mojej wypowiedzi była zgodna z prawdą, reszta była zmyśloną historią, którą trzymałam w zanadrzu, właśnie na tego typu sytuację.

- Dlaczego w takim razie jedziesz tak daleko, mogłabyś równie dobrze zamieszkać w najbliższej osadzie – stwierdził mężczyzna.

- Ciotka pomagała mi przez całe moje dotychczasowe życie, ma w Rhye dalekiego krewnego, poprosiła mnie o przysługę, mam go odnaleźć i przekazać mu list od niej. Inaczej nigdy by go nie otrzymał, ktoś musi mu go zawieźć osobiście. Poprosiła o to mnie.

- A gdzie niby mieszka ta twoja ciotka?

Zreflektowałam się. Mężczyzna przekroczył granicę, którą mu wyznaczyłam. Właściwie co go obchodziło dokąd się wybieram i dlaczego? Brakowało jeszcze aby poprosił mnie o okazanie owego listu od ciotki, który oczywiście, tak jak jego domniemana autorka - nie istniał.

Złotowłosy chłopak najwyraźniej dostrzegł moją konsternację, ponieważ po raz kolejny postanowił złagodzić narastające napięcie:

- Widzisz, tak się składa, że my też zmierzamy do miasta Rhye – dokończył wreszcie przerwana wcześniej wypowiedź – jeśli chcesz mogłabyś do nas dołączyć – teraz to ja byłam zdziwiona. Faktycznie, zaskakujący zbieg okoliczności - pomyślałam. Kątem oka zauważyłam, że mężczyzna który wcześniej wciął się w nasza konwersację, zrobił wyraźnie niezadowolona minę ale nic nie powiedział. Wszystko działo się zbyt szybko. Doszłam do wniosku, że teraz ja musze ocenić swoich potencjalnych współtowarzyszy.

Skoro oni, a przynajmniej część z nich, byli co do mnie wyraźnie podejrzliwi, dlaczego ja miałabym od ręki im zaufać? Przed podjęciem decyzji musiałam przyjrzeć im się uważniej. Właściwie podróż z nimi byłaby mi na rękę, nie znałam drogi przez ziemię Rhye, a dołączając do nich mogłabym uniknąć nieprzyjemnych sytuacji, takich jak choćby ta, która przed chwilą miała miejsce. Mężczyzna, który jako pierwszy do mnie przemówił musiał być kilka lat starszy ode mnie, miał kasztanowe krótkie włosy, jasne oczy, był wysoki i postawny. Czwarty, który do tej pory nie odezwał się ani słowem był najmłodszy ze wszystkich, w zasadzie był bardziej chłopcem, mniej więcej mojego wzrostu, o czarnych lekko kręconych włosach sięgających ramion, niebieskich oczach i bardzo delikatnych, prawie dziewczęcych rysach twarzy.

Ich odzienie było porządne, wykonane z dobrej jakości materiałów. Wierzchowce zadbane, można by rzec, ponad przeciętne, choć na pierwszy rzut oka żaden z nich nie dorównywał Czarnej Księżniczkę. Ogólnie mężczyźni sprawiali wrażenie dobrze sytuowanych. Z całej czwórki tylko pierwszy z nich nosił przy sobie broń, a przynajmniej u jego boku była ona widoczna. Poza końmi i niewielkim bagażem nie mieli przy sobie nic, pojawiało się więc pytanie co oni robili w środku lasu i dlaczego wybierali się tak daleko.

- Właściwie, dlaczego by nie. Muszę jednak zapytać was o kilka rzeczy, chociażby w jakim celu zmierzacie do Rhye?

- Miasto Rhye to nasz dom, wracamy tam z podróży - odparł jasnowłosy młodzieniec, po czym dodał:

- Ja nazywam się Aren, a moi towarzysze to Gryfin, Kajl i Samir – wskazał kolejno najstarszego mężczyznę, który nadal stał blisko nas, następnie pierwszego, a na końcu najmłodszego chłopaka.

- Jestem Nadia – przedstawiłam się – a to moja świta – mrugnęłam okiem, po czym wskazałam na Czartą Księżniczkę i Tigi, która właśnie wyłoniła się zza moich nóg. W stosunku do ludzi, których widziała po raz pierwszy była dość nieufna.

Aren uśmiechnął się i żartobliwie, lekko skłonił

- Miło mi – powiedział.

Mężczyzna o imieniu Gryfin nadal nie wyglądał na zadowolonego z obrotu spraw, ponownie się odezwał:

- Nie wiem czy to taki dobry pomysł. Zanim ruszymy musimy ustalić pewne warunki, droga jest długa... mogą ci się nie spodobać.. – uniosłam brwi po czym spojrzałam na niego wyczekująco.

- Po pierwsze – rozpoczął swą długą i męczącą przemowę - nic o tobie nie wiemy, jeśli nie chcesz o sobie mówić my nie będziemy cię wypytywać o szczegóły twojego życia, ale ty tak samo nie będziesz wypytywała nas. Jesteśmy prawymi i zacnymi ludźmi, którzy przestrzegają zasad, i tyle powinno Ci wystarczyć. Wracamy do domu z misji która nie jest twoją sprawą więc nie pytaj o nią. Jeśli chodzi o drogę my będziemy ustalać którędy będziemy szli oraz gdzie będziemy się zatrzymywać i na ile. Zależy nam aby dotrzeć do domu jak najszybciej. Jeśli ktoś z nas uzna że twoja obecność nam przeszkadza, rozstaniemy się. I nie licz na to że będziemy płacić za twój nocleg i jedzenie w zajazdach w których od czasu do czasu będziemy spędzać noce – Gryfin był dość obcesowy. Zaczęłam coraz bardziej wątpić w to, czy nasza wspólna podróż wyjdzie mi na dobre. Pomyślałam jednak, że jeśli będzie bardzo źle w każdej chwili mogę przecież zniknąć.. A posiadanie przewodnika w samym Rhye mogłoby mi pomóc. W pewnym sensie będzie też bezpieczniej i może ciekawiej? Z niechęcią złapałam się na tym, że wymyślam argumenty tylko po to, aby oszukać samą siebie, że jedynym powodem, dla którego chcę dołączyć do mężczyzn nie jest moja rosnąca fascynacja jednym z nich... tłumaczyłam sobie, że po prostu jestem ciekawa jego osoby, ponieważ tak bardzo wyróżniał się na tle wszystkich, pozostałych ludzi.

- Zgadzam się - zwróciłam się do Gryfina. Nie był zadowolony z mojej decyzji, jednak pogodził się z nią.

- Dobrze, ale mam jeszcze jedno pytanie: czy byłaś kiedyś w Rhye?

- Nie, nigdy – bez wahania odparłam, zgodnie z prawdą – właściwie nie wiedziałam nic o tej krainie. Nigdy nie leżała ona w sferze moich zainteresowań.

Gryfin w zamyśleniu tylko skinął głową.

- Myślę więc, że nie pozostaje nam nic innego jak ruszać w drogę - powiedział Aren - do wieczora zostało jeszcze dużo czasu, przed nocą powinniśmy dojść do równiny Renn.

Miał rację. Równina ta rozciągała się od brzegu morza do podnóża Gór Mglistych czyli pasma, przez które musieliśmy przejść aby dotrzeć do Lasów Eukelady, a następnie do miasta Valloram, tak jak planowałam wcześniej.

Zanim ruszyliśmy w drogę postanowiłam sprawdzić czy moi nowi kompani posiadają zdolności magiczne. Sprawdzałam w ten sposób każdą napotkaną istotę, ponieważ miało to ogromne znaczenie.

Ukradkiem jeszcze raz przyjrzałam się każdemu z mężczyzn oceniając przy tym ich czarodziejska aurę. Gryfin, Kajl i Samir byli całkowicie pozbawieni magii. Jeśli chodziło o Arena, nie udało mi się ustalić jego statusu magicznego. Zganiłam to jednak na pośpiech i niesprzyjające okoliczności.

Ruszyliśmy dalej, na przełaj, przez las, po miękkim podszyciu pokrytym igłami, które opadły z sosnowych gałęzi.

Aren i ja szliśmy jako pierwsi. Za nami z typową dla siebie gracją kroczyła Czarna Księżniczka, tuż obok niej koń Arena, prowadzony przez niego na uwiązie. Dalej szedł Gryfin, na końcu zaś Kajl i Samir, którzy nie zeszli ze swoich koni.

Po niedługim czasie, dotarliśmy do głównego traktu prowadzącego w stronę równiny Gerr leżącej na granicy z Królestwem Cytadeli.

 

***🌿🌼🌺🌼🌿***

Następne częściRHYE cz. 4

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania