Poprzednie częściKoszmarny tydzień cz.1

Koszmarny tydzień cz.6

Dzień 4

 

Nie pamiętam zbyt dobrze co się wtedy stało. Całą sytuację pamiętam jak przez mgłę, jako niejasną plątaninę biegu i krzyków. Wiem jedynie, że wybuchłem paniką i uciekłem. Tyle wiem na pewno. Potem były już strzępki, pojedyncze, wyrwane z kontekstu dźwięki i obrazy. Tupot stóp o beton, jazgot syren, gwizd opon trących o asfalt, dźwięki rozbijającego się samochodu i ciągła panika. A do tego krew. Całe mnóstwo krwi, zwłok i agonii. Mnóstwo zabijania i umierania.

Czy to ja jechałem samochodem? Ja się rozbiłem? Czy ten potwór mnie gonił? Nie mam pojęcia. Moim następnym klarownym wspomnieniem był zimny dotyk posadzki w moim starym mieszkaniu. Tym w którym odbył się rytuał. Wybrałem się tam, ponieważ Natali mówiła o specjalnie przygotowanym dla mnie miejscu, które miało być ze mną związane. Dlatego uznałem, że przygotowali w tym celu moje stare mieszkanie. Niedawno znowu się przeprowadzałem, więc nie byłem zbyt związany z nowym, a to znałem od lat. Gdy jednak poszedłem do celu, nikogo ani niczego tam nie znalazłem. Mieszkanie było nienaruszone, odrapane ściany i zakurzona podłoga były w typowym dla siebie stanie, nie miały śladów czyjejkolwiek obecności.

Normalnie bym się tym przejął, jednak wtedy wciąż byłem zbyt wyczerpany by myśleć. Nie chodzi tu nawet o normalne zmęczenie, ile raczej o napięcie jakie mi towarzyszyło. Po tym jak zobaczyłem rzeź tych wszystkich niewinnych ludzi, nadal nie mogłem się otrząsnąć. Właściwie, to widok jaki zafundowano mi tamtej nocy nawet po latach wciąż pozostaje mi pod powiekami. Kilkaset ludzi zginęło tam, tylko dlatego, że JA tam byłem. Ta świadomość była gorsza niż wszystkie ray, jakie mi zadali.

Niestety jednak, złe wspomnienia to nie był to mój jedyny problem. Miałem wtedy ochotę po prostu zasnąć i się nie budzić, ale jeszcze nie mogłem pozwolić sobie na depresję. Gra wciąż trwała, a kolejny atak mógł nadejść w każdej chwili. Wciąż nie wiedziałem co robić, a przecież nie miałem szans przeciw takiemu wrogowi sam, do tego masakrycznie poraniony i nie mogący nawet marzyć o odpoczynku. Do tego moja mikstura przestała działać, co boleśnie uświadomiło mi, że pozostała mi już tylko jedna sprawna ręka. Prawa, ta w którą uderzył piorun, nie reagowała.

Jednak nie zamierzałem się poddać. A to dlatego, że do mojego mózgu przebijała się jedna, nieśmiała myśl. Malutka, krucha iskierka nadziei. Przypomniałem sobie to, co Mirin mówił wtedy w barze. Jeżeli wytrwam pięć dni, Risum spełni moje życzenie. Jeśli więc przeżyję jeszcze dwa, poproszę by zwrócił zabrane życia. A wtedy wskrzesi wszystkich, którzy zginęli w szpitalu. I wszystko wróci do normy.

Nie wiem, kim był Risum, ale bez wątpienia był on silniejszy niż jakikolwiek inny demon, jakiego w życiu widziałem. Dlatego wierzyłem, że i to będzie potrafił. Chciałem w to wierzyć Z całych sił uczepiłem się tej jednej myśli, ostatniej nadziei na to, że jeszcze nie wszystko było stracone.

Wstałem na chwiejne nogi i zacząłem wygrzebywać przechowywane tu przedmioty do rytuałów.

-To jeszcze nie koniec. - powiedziałem, trochę do siebie, a trochę do Niego. - Ja tu jeszcze nie zginąłem. Wciąż żyję. I mam zamiar walczyć.

 

Pół godziny później wszystko było już gotowe. Patrzyłem na przygotowany przez siebie sprzęt ze spokojem i opanowaniem, ale i nie bez strachu. Przede mną leżały: kreda, butelka alkoholu, pojemnik ze świńską krwią, stary materac, motylkowy nóż, oraz co najważniejsze, strzykawka wypełniona bardzo silnym narkotykiem. Wszystko to miałem wcześniej przygotowane na różne okazje, a dziś miało mi to posłużyć do wykonania obrzędu, na który od lat nie ważył się nikt. W zamyśle miał doprowadzić do ekstazy, czyli odłączenia się duszy od ciała w wyniku ekstremalnie przyjemnego doznania, a co za tym idzie wejścia w zaświaty. Podróż na tamten świat miała umożliwić mi znalezienie jakiegokolwiek stwora spoza stron (istotę nie będącą ani aniołem, ani demonem) którą chciałem wypytać jej o wszystko, co mogła wiedzieć o Risumie. A jeśli pojawiłaby się taka możliwość, chciałem także prosić ją o pomoc w walce, choć widziałem, że szanse na takie wsparcie były małe.

To, co szykowałem było niełatwym przedsięwzięciem, ale nie miałem wątpliwości, że się nie cofnę. Oddychałem spokojnie i miarowo, po raz wtóry sprawdzając czy nie zapomniałem o niczym. Gdy miałem już absolutną pewność, że wszystko jest dobrze, zacząłem obrządek. Pierwszym co zrobiłem było położenie się wygodnie na starym materacu i oparcie o ścianę. Właściwie, to biorąc pod uwagę jego stan "wygodnie" było pojęciem dość względnym, ale robiłem mogłem. Starałem się jak tylko się da zapewnić sobie jak najlepsze warunki.

Drugim krokiem było narysowanie na podłodze koła z dwoma postaciami w środku: nagiego mężczyzny i nagiej kobiety, obu po przeciwnych stronach koła, ale stykających się palcami. Jako że tylko jedna moja ręka była sprawna, to mój rysunek nie był zbyt dobry, ale do moich celów wystarczyło żeby przypadkowy obserwator domyślił się o co chodzi.

Następnie jednym haustem wychyliłem prawie całą butelkę alkoholu. Mocny trunek szybko mnie ogrzał i pobudził, dodając odwagi do dalszych kroków. Dałem mu chwilę by zaczął naprawdę działać, w międzyczasie rozlewając zakupioną kiedyś u rzeźnika krew po podłodze, ze szczególnym uwzględnieniem okien i wejścia do pokoju, uważając przy tym, by nie zachlapać mojego rysunku.

Teraz przyszedł czas na narkotyk. Mimo dodanej mi przez napitek otuchy czułem przy tym kroku spory niepokój. Na trzeźwo najpewniej w ogóle nie dałbym rady go zaaplikować. Chwyciłem szczepionkę w lekko rozdygotane ręce i szybkim, zdecydowanym ruchem włożyłem ją do żyły. Odchyliłem tłok i przez moment patrzyłem, jak niebieska i czerwona ciecz mieszają się między sobą, by po chwili wahania mocno nacisnąć na tłoczek strzykawki.

Nigdy nie eksperymentowałem z prochami, więc nie byłem gotowy na to, co nastąpiło. Gdy tylko narkotyk znalazł się w mojej krwi, moja głowa wybuchła tysiącem barw, usłyszałem i poczułem wszystkie możliwe dźwięki a moją skórę przebiegł ogień.

Nie rozumiałem, co się dzieje. Świat zaczął wirować i krzyczeć, dookoła mnie widziałem światła i zapachy, czułem dźwięki. Dopiero po długim czasie zacząłem się w miarę opanowywać. Poczułem się nieopisanie błogo, wolny od wszelkich zmartwień, pewny i zdolny do zrobienia wszystkiego. Wolny, silny i niepokonany. Jakby jakikolwiek smutek i ból w ogóle nie dotyczyły. Mogliby mi teraz wyrywać paznokcie, a ja i tak czułbym się szczęśliwy, bo nie potrafiłem odczuwać nieszczęścia. Wszystko wokół mnie było piękne. Błogie.

Ale, musiałem zrobić plan. Wziąłem ten nóż i śpiewając przeciąłem sobie dłoń. Krew wyglądała niesamowicie śmiesznie. Fajnie leciała. I fajnie boało. Patrzyłem na nią i patrzyłem, a potem wylałem na ten fajny rysunek, i byłem na łóżku. A nade mną leciały rzeczy. Ale były fajne. Strasznie śmieszne. A potem były kroki a później w drzwiach stanęła była pani. Bardzo bardzo bardzo ładna. Zacząłem się śmiać a ona też się śmiała wiec też zacząłem śmiać. Było śmiesznie. Zaczęła do mnie mówić ale się śmiałem nic nie rozumiałem więc znowu mówiła ale śmiałem znów chciała mówiła ale śmiałem zła ale śmiałe więc śmiałem i śmiałem i ale ona zła Więc podeszła i palnęła mi w twarz. Oprzytomniałem.

-Witaj. - usłyszałem głos przyzwanego sukkuba. Był wyzywający i pełen pewności siebie, a zarazem niezwykle namiętny i kojący. Wprost pieścił ucho.

-Witaj – odpowiedziałem, całkiem przytomnie. Jeszcze raz omiotłem ją wzrokiem. Mój gość miał absolutnie perfekcyjne ciało, niemożliwe do uzyskania przez jakąkolwiek prawdziwą kobietę i używał jej w każdym ruchu, kusząc i uwodząc każdym pojedynczym gestem. Jednak mimo to czułem, że pod spodem kryje się istny demon. Kobieta stała w wyzywającej pozie. Spodziewałem się, że jakoś poradzi sobie z narkotykiem, ale nie przewidziałem, że może zniwelować jego działanie. To utrudniało plan.

– Co się stało z moim narkotykiem? - spytałem bez ogródek

- Spokojnie, nie zostawi cię kochaniutki. Zniknął tylko na chwilę, żebyś mnie słyszał. – A teraz do rzeczy. Co cię tu sprowadza? Czyżby znudziła ci się twoja Natali i chcesz wreszcie zasmakować prawdziwej kobiety? – spytała stając w jeszcze bardziej wyzywającej pozie, i podchodząc do mnie jeszcze kawałek. Czułbym teraz jej oddech, gdyby jakikolwiek miała.

-Coś takiego. - odpowiedziałem na tyle beznamiętnie, na ile byłem w stanie. - Ile chcesz, za swoje usługi?

-Coś ty taki szybki? - znowu zaśmiała się, delikatnie dotykając mojego ramienia. - A kwiatki, kolacja, pogaduszki, to co?

-Ile?

-Ech, wszyscy chcecie tylko jednego. Dlaczego każdy facet to świnia?! - przysłoniła ręką czoło w udawanym żalu. – Ale dobrze brutalu, wiedz, że za usługi chcę dziesięć lat.

Przemyślałem to przez moment. Sukuby w zamian za swoje usługi wyciągały z człowieka energię życiową, a ten którego spotkałem żądał w zamian skrócenia mojego życia o dziesięć lat. To był szmat czasu, ale musiałem się zgodzić. Ona i tak znała moją sytuację i wiedziała, że nie mam co negocjować, więc mogłem jedynie się cieszyć, że nie chciała więcej. Skinąłem głową.

-No dobrze. – Uśmiechnęła się kobieta. - To do dzieła.

Poczułem jak wraca stan upojenia dragami, gdy ona podchodzi do mnie, i dotyka mojego policzka, po czym całuje prosto w usta. Poszło nawet lepiej niż myślałem. W moment straciłem przytomność, a niedługo potem obudziłem się poza ciałem. Tak właśnie dochodzi do ekstazy.

Wstałem i rozejrzałem się dookoła. Wciąż byłem w pokoju. Zażyte środki nie działały w tym świecie, więc spokojnie oglądałem jak moje ciało leżało na łóżku, a zamówiony przeze mnie subkkub wyczuł już moje odejście i zaczął wypijać ze mnie życie. Szybko zabrałem się do swojego zadania, bowiem wiedziałem, że jeżeli zawczasu nie wrócę, to demonica wyciągnie ze mnie nie tylko umówione 10 lat, ale wszystko co mam, a ja będę mógł co najwyżej pogrozić jej za to pięścią.

Skierowałem się w stronę balkonu. Gdy jesteś poza ciałem kierunek nie ma tak naprawdę znaczenia, ale jakoś poczułem, że tak będzie prościej.

Gdy byłem już na balkonie, podróż była już całkiem prosta. Zacząłem wyobrażać sobie królestwo niebieskie, i starałem się sunąć w jego stronę, a gdy otworzyłem oczy, już tam byłem. Jednak gdy zawitałem pod bramy raju, uderzyła mnie całkowita pustka. Wokół nie było nic. Ani ludzi, ani aniołów. Nigdy tu nie byłem, ale ostatnim czego bym oczekiwał w takim momencie były kompletna i cisza i nicość, szczególnie, że opisy tych, którzy już tu byli były z lekka inne. Zaskoczony postanowiłem bliżej zobaczyć kompletnie niestrzeżone bramy, mimo że pierwotnie nie miałem zamiaru odwiedzania nieba. Według planu miało mi służyć jedynie jako punkt startowy podróży, bo nawet nie liczyłem na to, że ktokolwiek pozwoli mi przekroczyć jego próg. Jednak brak jakiejkolwiek obrony przed bramami nieba sprawił, że pchany ciekawością postanowiłem wejść głębiej.

Niepewnie uchyliłem skrzydło ciężkiej od złoceń i kamieni bramy, i przekroczyłem jego próg. Powitała mnie cisza. Według opisów, normalnie to miejsce było wprost okupowane przez ciągnące do nieba szeregi zbawionych, dziś nie było nawet strażników. Już teraz powinni mnie stąd wyrzucić do limbo jak suchego liścia, a ja spokojnie przeszedłem pierwszy krąg, przez nikogo nie niepokojony. Cisza dookoła mnie wydawała się niemal namacalna, gdy przechodziłem przez kompletnie opustoszałe dzielnice. Sam pierwszy krąg nieba ma powierzchnię setek milionów hektarów, nie mogłem więc zobaczyć całości, i zamiast tego szedłem przed siebie, wprost do bramy prowadzącej do drugiego kręgu. Po drodze nie zastałem nic. Wszystkie skromne, ale wyrafinowane budynki były puste, na ulicach leżały porzucone wozy, a tu i ówdzie leżały rozrzucone kartki ksiąg czy ledwo dające się rozpoznać dzieła sztuki. W powietrzu czułem też znajomy, metaliczny zapach, nie widziałem jednak żadnych śladów krwi. Wszystko wyglądało jakby każdy kto mógł opuścił to miejsce tak szybko jak tylko się dało, kompletnie nie dbając o cokolwiek, co zostało w domach. Anioły po prawdzie jeść, pić czy myć się musiały tylko dla przyjemności, nie miałem jednak pojęcia co mogło sprawić, że zostawiły wszystko od tak. Przecież nawet gdyby ktoś jakimś dziwacznym cudem dał radę zagrozić temu królestwu, to pełno by tu było trupów i zniszczeń, a tu jest pusto - było imperium, nie ma imperium.

Zastanawiając się nad tym przechodziłem przez kolejne bramy, w duchu coraz to bardziej karcąc się za swoją ciekawość, która mimo złych przeczuć nie pozwalała mi się cofnąć. Powtarzałem sobie, że w razie czego mogę szybko uciec, i wciąż przemierzałem kolejne poziomy. Te wyglądały niemal dokładnie tak jak w opowieściach sławnych mistyków i widzących, tyle że zamiast tętnić życiem i pięknem, były martwe i niezamieszkane.

Mijając trzecie niebo rzuciłem okiem na raj, który oczywiście był pusty. Nie zaniepokoiło mnie to, jednak bo przecież niczego to jeszcze nie oznaczało. Anioły też gdzieś zniknęły, więc możliwe, że ludzie są z nimi. Szedłem więc dalej.

Dopiero w połowie drogi przez piąte niebo wreszcie zauważyłem jakiś ruch. Podszedłem bliżej i moim oczom ukazała się niska istota, w całości zakryta przez długie do ziemi czarne włosy. Nie miała skrzydeł, nie mogła więc być aniołem. Obudziło to we mnie złe przeczucia i kazało skryć się w jednym z opuszczonych rezydencji. Stamtąd zobaczyłem, że istota ta pochylała się nad jakąś młodą anielicą, i nieprzerwanie bije ją po twarzy. Zakryłem z przerażenia usta, ale patrzyłem dalej. Anielica wyrywała się, krzyczała i wołała o pomoc, nic jej to jednak nie dawało. Postać biła ją bez ustanku przez kilka minut, aż ta kompletnie znieruchomiała. Wtedy wziął jej ciało do rąk i ugryzł. Widząc to poczułem torsje, i musiałem zakryć ręką usta, by nie zwymiotować. Na szczęście jednak pochłonięty kolacją stwór mnie nie zauważył. W kilka minut później, kobieta została przez niego w całości zjedzona, a on zaczął zlizywać jej krew. Patrzyłem na to skamieniały z przerażenia, które wzrosło jeszcze bardziej gdy zobaczyłem, jak ten po całym swoim groteskowym posiłku rośnie i staje się silniejszy. Po wszystkim, potwór odszedł, węsząc nosem za kolejną ofiarą.

-Co to kurwa było? - spytałem sam siebie, zdjęty kompletnym szokiem

-Neron. - usłyszałem gdzieś zza siebie odpowiedź. Odwróciłem się jak opatrzony i przez zbite okno zobaczyłem siedzącego na podłodze anioła ze sporej wielkości mieczem w ciele. Krew sączyła się z niego na podłogę, a inny martwy już stwór leżał na jego kolanach z nożem wbitym w tętnicę. Nie trudno było domyśleć się, co tu zaszło. - Wiedziałem, że skurwiel w końcu nas zdradzi. Szczerze mówiąc, to nie sądziłem, że zajmie mu to aż tak długo. - syknął z bólu, czując przemieszczający się w trzewiach miecz. - Dobrze, że chociaż, mnie nie znalazł. A właściwie to co ty tu robisz? Nie masz munduru wypadowca. Na wroga też mi nie wyglądasz. Więc co, jesteś jednym z ocalałych?

-Co? O czym ty mówisz? Co tu się wyprawia do cholery?!

-A ja Archanioł Michał, miło mi cię poznać. - parsknął, wyraźnie urażony. Zapomniałem, że anioły zawsze i bezwzględnie przestrzegają etykiety. Gdyby w niebie były wypadki samochodowe, to sanitariusze prawdopodobnie najpierw poczekaliby, aż ofiary podadzą, każdemu dłoń, nim w ogóle zajęliby się rannymi.

-Przepraszam. Jestem Nathan, człowiek. Dostałem się tu poprzez ekstazę i przybyłem żeby dowiedzie się czegoś o Risumie, demonie, który mnie prześladuje. - Powiedziałem, ściskając jego prawicę. - Co się tu stało? -Dodałem po chwili. – Jestem tu po raz pierwszy, ale chyba nie tak wygląda wasz typowy dzień?

-No nie. - zaśmiał się, mimo lecącej przez to juchy. - To tak zwana apokalipsa. A właściwie, to koniec świata, bo Apokalipsa miała mieć zaplanowany przebieg. Widzisz biedaku, przychodząc tu popełniłeś niemały błąd. Nie wiem, co zrobiłeś, że aż On cię ściga, ale przychodząc do nieba podałeś mu się na tacy. Ironia, co nie? Przecież to tutaj powinieneś być najbezpieczniejszy. Ale to już przeszłość. Teraz, kiedy nie ma Boga, upadają wszystkie dawne obyczaje.

Na te słowa zmroziła mi się krew.

-C-Co? Co to ma znaczyć, że nie ma Boga? Jak może nie być? Przecież on był nieśmiertelny!

-No, on też tak myślał. I w pewnym sensie była to prawda. Staruszka nie mogło zabić nic, co stworzył. A że w mniejszym lub większym pośrednictwie stworzył wszystko, to można by uznać, że jest nieśmiertelny. Jedynym co mogło go zabić był on sam. I tu właśnie leży pies...

-Co? - spytałem tępo, nie za bardzo chcąc zrozumieć, to co usłyszałem. - Chcesz przez to powiedzieć, że sam Bóg popełnił samobójstwo? Czy to w ogóle możliwe?

-Ano możliwe jak widzisz - westchnął. - Choć to co go spotkało może nie do końca było samobójstwem, bardziej czymś w rodzaju wygaśnięcia. - zauważyłem jak jego głos cichnie i przybiera tonu rezygnacji, a głowa lekko opada, żeby ukryć szklące się w oczach łzy. - To się zbierało od dawna. Od setek lat. Może nawet dużo dłużej, od buntu Lucyfera. Byłem przy nim bardzo blisko i wyraźnie widziałem, że nawet jego zbiera już depresja. Tracił opanowanie. Widzisz, ludzkość od zawsze była jego oczkiem w głowie. Nawet my, aniołowie musieliśmy przełknąć fakt, że gramy przy was drugie skrzypce. Ziemia była czymś co planował przez setki lat, a tworzył i doglądał przez miliardy. A wy byliście zwieńczeniem tych wysiłków. Pamiętam ten blask w jego oczach, kiedy ustalał szczegóły waszej anatomii. To była jego prawdziwa pasja. Ostateczny cel. Stworzyć istotę, która sama będzie o sobie stanowić. Kompletną, doskonałą i niezależną. To było jego marzenie. Ale udało się gdzieś tak w połowie.

Już od pierwszych dni sprawialiście problemy. Bóg miał zamiar wypuścić was na Ziemię razem z jabłkiem edenu, gdy tylko uznacie, że jesteście gotowi rządzić tą planetą, ale nie spodziewał się raczej, że zrobicie to już drugiego dnia po narodzinach. To zdarzenie przetrwało w opowieściach jako wygnanie z raju, ale było raczej z niego wyjściem. I nie trzeba chyba tłumaczyć, że nie zapowiadało niczego dobrego.

Dalszą historię mniej więcej znasz, więc nie będę tracił czasu na jej powtarzanie. Porozumienia, zniszczenia, wskrzeszenia, podboje, Jezus, prorocy i tak dalej. Wiesz co się działo, ale raczej wątpię, byś wiedział, że Ojciec nie znosił tego dobrze. Cały czas starał się was zrozumieć i prowadzić, lecz wszystko pełzło na niczym. Widziałem, jak go to dobija. W starożytności, gdy byliście jeszcze w miarę korni nie było tak źle, ale z biegiem czasu coraz to częściej jęczeliście o wolność i niezależność, ale gdy trzeba było za tą wolność płacić, nagle wszystkie winy zwalaliście na Boga. Służyć nie mieliście zamiaru, ale gdy nadchodził czas próśb, sypaliście jak z rękawa. A gdy ich nie spełniał, wy zamiast pomyśleć o swoich grzechach jęczeliście, jaki to on niesprawiedliwy. Nigdy, nawet raz w całej historii nie było momentu, którym w ciągu roku nie zgromadzilibyście dość grzechów, by zasłużyć na czas Apokalipsy, lecz Bóg wciąż wstrzymywał jeźdźców. Zamiast się poddać wciąż was słuchał. I nawet nie wyobrażasz sobie, jak wasze słowa go dobijały. On faktycznie czuł się winny, czuł, że to przez niego, to wszystko, dlatego, że nie dał rady stworzyć wszystkiego idealnie. A z czasem było tylko gorzej. Im więcej mieliście swobód, tym głupsze były wasze zachowania. Jak taki Titanic. "Nawet Bóg nie da mu rady?" Serio? Nawet nie wiesz ile się musieliśmy namęczyć, by przekonać go, żeby go zatopił. On wiedział, że jeżeli tego nie zrobi, to doprowadzi to do łańcucha reakcji, które w rezultacie doprowadziłyby do niemal kompletnego wymazania wszelkiej etyki z waszych zachowań. Wiedział, a mimo to nie chciał tego robić. Żeby was nie ograniczać. To niesamowite, jak on szaleńczo was kochał, i jak ślepy był w tej miłości. Nawet podczas I wojny światowej ograniczył się tylko do przypilnowania, by nie zniszczyć całego świata, choć mógł zapobiec tylu okropieństwom. Tak bardzo jednak chcieliście wolnej woli, że dał on wam aż tyle. Ale sam nie potrafił już tego znieść. Okropieństwa wojny wywarły na nim okrutny wpływ.

Aż w końcu nie mógł tak dłużej. Widziałem w jego oczach, że to już tylko kwestia czasu. Pewnego dnia wprost powiedział do naszej czwórki, że niedługo nadejdzie jego czas. Byliśmy wtedy pewni, że ma przez to na myśli zniszczenie was i zaczęcie od nowa, ale on nie to miał na myśli. Nie mógłby was zabić. I dlatego, gdy nie mógł już spaść niżej w bezsens, gdy całkiem już zniknął w odmętach depresji, wydarzyło się TO. Pewnego dnia całkiem stracił chęć do życia. Więc po prostu przestał żyć. Skończył ze sobą tuż przede mną. - z jego oczu poleciały strużki łez - Rozwiał się w dym, a nie długo po nim także jego Syn, Duch Święty, Józef i Maryja matka, a także niektórzy Serafini. Słowem, wszyscy, którzy siedzieli najbliżej tronu, zginęli. Sam ledwo się od tego powstrzymałem.

-I-i... I co stało się potem?

Uciekł przede mną wzrokiem. Ta rozmowa wyraźnie nie była dla niego łatwa. Patrząc w podłogę cedził wyrazy przez coraz mocniej zaciskane zęby.

-Anarchia. Gdy tylko wszyscy zrozumieli, że nie ma już Boga, rozpętał się istny chaos. Grzesznicy zaczęli bunt w piekle, anioły i demony dostały szału, w całych zaświatach zaczęły się masowe samobójstwa, a połowa mechanizmów trzymających wszystko w kupie nagle kompletnie przestała działać. Robiliśmy co się dało, żeby cały ten bałagan jeszcze w miarę opanować i zbudować jako taki system awaryjny. Podpisaliśmy nawet coś, co nazwaliśmy "ugodą pióra i błony", czyli swego rodzaju rozejm między piekłem a niebem, na czas tego chaosu. Kto by pomyślał, do jak dziwnych sojuszy dochodzi w obliczu zagrożeń. Jednak nawet ograniczenie walk, czy wręcz możnaby powiedzieć współpraca między nami a diabolicznymi nie mogła uratować nas po tym, jak na światło dzienne wyszedł stary rytuał, o którym nie wiedziałem nawet ja. Według tego co udało nam się dowiedzieć, w pierwszych dniach istnienia świata, jeszcze przed nastaniem gwiazd, istniał sposób na zwiększenie swojej siły poprzez zjedzenie ciała innej istoty. To był błąd w planie. Pomyłka Boga, o której gdy tylko się dowiedział natychmiast ją zablokował i zataił, lecz ponieważ był jeszcze młody, nie potrafił usunąć. Nawet on nie urodził się doskonały. Potem najpewniej zapomniał o całej sprawie, a gdy zmarł, blokada którą na nią nałożył zniknęła. Tak właśnie powstały nowe potwory, które dziś szturmują gdzie się da, by zapewnić sobie coraz więcej siły. Na czele atakujących niebo stoi właśnie Risum. Ten skurwysyn przebił się przez pierwsze trzy mury jak przez mgłę, od ręki tworząc zaklęcia, które niegdyś wymagały mistrzowskich umiejętności. Dziś bronimy się przed nim za murami szóstego nieba, ale i tam nasza porażka to kwestia czasu. Zajmie to lata, a może nawet dziesięciolecia, ale w końcu się dokona.

Skończył swój wywód i zamilkł. Zapanowała kompletna cisza. Nie mogłem dać wiary w to, co usłyszałem. Mój mózg zwyczajnie odmówił przyjęcia tych informacji. Patrzyłem się jedynie na archanioła, jakbym spodziewał się, że zaraz roześmieje się i oświadczy, że to tylko głupi żart, a ja dałem się nabrać. On oczywiście tego nie zrobił. Charczał tylko cicho przez czerwone zęby, czekając, aż coś odpowiem.

-No? Chcesz może wiedzieć coś jeszcze? - spytał, chyba lekko zirytowany tym, że gapię się na niego jak sroka w gnat.

-Tak – odpowiedziałem wybudzając się z zamyślenia. - Tak, chcę wiedzieć coś jeszcze. - Dodałem po chwili namysłu. – Proszę, powiedz mi, kim jest Risum? Skąd on się wziął?

-Jest potworem. Ani aniołem, ani demonem. Nie wiem dokładnie skąd się wziął, niektórzy mówią, że z nieprawego związku jednego z jeźdźców. W ten sposób powstała większość potworów, które dziś przemierzają Ziemię i inne światy. Inni mówią, że to wynik eksperymentu satanistycznego, albo jakiś człowiek który uciekł od sądu i błąkał się poza światem tak długo, że sam już nie wie kim tak naprawdę jest. Nie wiadomo, co jest prawdą.

-A co się teraz stanie z Ziemią? Trafi w całości pod władzę Risuma?

-Niekonieczne. Ten drań jest potężny, ale nie jako jedyny. Istnieją też inni, którzy zdobywają poparcie. Tankler, Maraklar, Illo, Bakkan, Axan, Beerus i jeszcze kilku. On na pewno będzie miał pewną władzę, ale nie zostanie władcą absolutnym. Może nawet ktoś go zabije gdy dojdzie co do czego. Nie ma to jednak zbytniego znaczenia. I tak wątpię, żebyście dożyli dnia, w którym nastanie nowy porządek.

-A to czemu?

-A temu, że jesteście bezużyteczni. Ojciec chronił was, bo was kochał, ale mam wątpliwości, czy nowi rządzący będą tą miłość podzielać. Pod względem władzy czy pobierania mocy nie ma z was żadnego pożytku. A to oznacza, że raczej nikt się wami nie zajmie. Zostaniecie porzuceni sami sobie. Albo staniecie się placem zabaw dla chorych sadystów.

-No, nie da się ukryć, że to nie za dobrze, ale dlaczego miałoby to oznaczać naszą śmierć?

Na to pytanie w pałacyku rozległ się jego cichy śmiech.

-Czy ty w ogóle mnie słuchałeś? Durniu, mówię przecież, że przez ostanie tysiąclecia przed wszelką zagładą chronił was Bóg. Z kolei przez ostatnie kilkaset lat, jego wpływ na was malał i malał. I do czego to doprowadziło wyraźnie pokazuje XX wiek po Chrystusie. Teraz On przepadł, a wy jesteście sami. Jak myślisz, ile czasu zajmie wam wymyślenie czegoś na tyle głupiego, by zniszczyć całą planetę? Już pod jego skrzydłami niezbyt wam szło, wyobraź więc sobie co będzie teraz, gdy cała jego ochrona zniknęła. Jesteście jak szczury w beczce. Dodaj jeszcze do tego wszystkich, którzy się wami zainteresują jako źródłem sadystycznej rozrywki i masz przepis na nicość. Gra skończona moi drodzy.

Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Nie byłem pewien, czy ma rację, ale nie mogłem z pełną pewnością powiedzieć mu, że się myli. Zamiast tego spytałem:

-Ale czy ja mogę się przed nim jakoś ochronić? Znasz jakiś sposób?

Na to pytanie Michał podniósł głowę i spojrzał na mnie długim, przenikliwym wzrokiem. Po chwili zastanowienia podniósł rękę do szyi i zerwał z niej łańcuszek z zawieszonym na końcu złotym krzyżykiem.

-Trzymaj. Zostało w nim więcej Boga niż razem we wszystkich na Ziemi. Na pewno na jakiś czas cię ochroni.

Gdzieś wewnątrz mnie pojawiła się we mnie chęć odmowy, ale dłoń przyjęła prezent. Schowałem go do kieszeni, spojrzałem jednak na mojego towarzysza i spytałem:

-Dziękuję, ale co będzie z tobą?

-Ze mną? A co ma być? No umrę. - odpowiedział, śmiejąc się jakby nic wielkiego się nie stało. - I tak żyję już zbyt długo. Nikt nie powinien by starszy od Boga.

-Dobrze. - powiedziałem przez ściśnięte gardło. - Ale zanim odejdę powiedz jeszcze... - nie zdążyłem dokończyć pytania gdy usłyszeliśmy głośny odgłos kroków. Spojrzałem w stronę z której dochodził, i zobaczyłem wysokiego, ciemnozielonego kozo-lwo-patyczaka, poruszającego się podobnie do człowieka. Za tym dziwacznym stworem szedł rząd innych, jeszcze bardziej pokracznych potworów, które wyraźnie szukały zdobyczy.

-Oho. - sapnął Michał. - Mamy towarzystwo. Powinieneś już iść. Wolałbym, żebyś na to nie patrzył.

-Nie mogę od tak stąd wyjść. Muszę przedostać się za bramę. - odrzekłem

-Możesz, możesz. Tylko zamknij oczy i pomyśl o swoim domu, czy gdzie tam jest twoje ciało. Resztą zajmę się ja.

Skinąłem głową i zrobiłem co prosił. Po chwili ogarnęło mnie błogie ciepło, a potem poczułem, jak ulatuję z piątego nieba. Otworzyłem jeszcze na chwilę oczy, by po raz ostatni spojrzeć na mojego przyjaciela.

-Michał.

-No co?

-Tylko nie daj się zbyt łatwo tym skurwysynom.

-Oto się nie martw - zaśmiał się. - Nie takich jak oni wysyłałem w niebyt.

Po tych słowach już całkiem straciłem wzrok, następnie węch, smak, dotyk i wreszcie słuch. Na krótką chwilę kompletnie straciłem poczucie bytu, by zaraz potem obudzić się w swoim domu, z dala od wszelkich pozaziemskich spraw.

Następne częściKoszmarny tydzień cz.7(end)

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania