Rycerski Cain - Opowieść Fantasy Noir [4]
Nazajutrz detektyw udał się do Evian. Dzielnicy modernistycznych domów jednorodzinnych, gęstych a wysokich żywopłotów oraz plastiku. Plastikowe były uśmiechy przechodniów, plastikowe były drzewka, plastikowe zdawały się nawet wyprowadzane na spacery pudle i papużki pijące z ogrodowych fontann. Evian była częścią Atlantydy tak przesadnie, absurdalnie pedantycznie zadbaną, iż dziw brał że miasto jeszcze nie splajtowało pompując dolary w ciągłe konserwacje i upiększania.
- Od przybytku głowa nie boli... ale można kręćka dostać. Psia mać, wszystkie domy takie same. Ul, termitiera... pijacki sen... - mruczał do siebie Cormac lawirując nagrzanymi ulicami i czujnie pilnując by jego stary V Meteor nie przekroczył limitu dziesięciu mil na godzinę.
Z ostrożności zaparkował grata ulicę dalej od Draceny 304 gdzie miał nadzieję, mieszkała rodzina zamordowanej Tabithy Dockray. Zostawiając samochód miał też nadzieję iż nie zostanie on odholowany, jak to często miało miejsce w tych ponadprzeciętnych partiach miasta.
Dom nie wyróżniał się zgoła niczym od setek innych leżących w Evian. Może za wyjątkiem warujących przy wejściu różowych, jaskrawych do bólu oczu, figurek kotów. Jakby katastrofalnie paskudne flamingi z plastiku nie wystarczały właścicielom posesji.
Przyklepał nowy plaster na szczęce, poprawił fedorę i zdał sobie sprawę iż może nie prezentować się zbyt poważnie odziany w beżową koszulę w rąby. Przeklną w myślach swój gust i przydusił przycisk dzwonka. Wydobywające się zza drzwi brzęczenie szybko zagłuszył stukot ciężkich obcasów.
Otworzyła mu niska, korpulentna kobiecina w żałobnym żakiecie. Twarz miała pooraną zmarszczkami, których głębokość była pogłębiona przez kłębiące się w niej przygnębienie. Cormac postanowił od razu przejść do ofensywy.
- Dzień dobry, detektyw Cormac Cain. Czy zna pani którąś z tych osób? - wypalił pokazując otrzymane od Wilhelminy zdjęcie.
Kobieta wyraźnie pobladła, mocniej chwyciła się drzwi a te zaskrzypiały. Oczy jej się zeszkliły, głos załamał.
- To moja córka. Proszę... proszę wejść.
Matka zamordowanej podjęła detektywa w przestronnym salonie z murowanym kominkiem i zabytkowym fortepianem ustawionym pod ścianą, między dwoma sporymi reprodukcjami antycznych rzeźb jakichś bezrękich boginek.
Na kawowym stoliku leżała miska z pistacjami i porcelanowy stojak na serwetki, co chwila odciążany przez zapłakaną panią domu. Dłuższą chwilę Cormac siedział w sztywnym bezruchu i czekał aż kobieta się uspokoi, nie było to zbyt trudne bowiem fotele w posiadłości Dockrayów były wyjątkowo wygodne.
- Jak to się mogło stać? Tabby nie miała żadnych wrogów, wszyscy ją lubili... Odynie miłosierny, czemu to tak jest... czemu musiała umrzeć! Dlaczego musiałam pochować własne dziecko..? - zawodziła.
Korzystając z krótkiego momentu zawieszenia pani Dockray, Cormac odezwał się:
- Właśnie próbuję się dowiedzieć kto jest za to odpowiedzialny. Rozumiem, iż chłopak ze zdjęcia mógł być bliski pani córce. Na odwrocie jest zapisane najprawdopodobniej zdrobnienie jego imienia, jak i miejsce i data zrobienia tego zdjęcia.
Kobieta z wielką niechęcią obróciła zdjęcie i przeczytała podpis, uprzednio naznaczony ołówkiem przez detektywa. Mimo nadziei Caina, pokręciła przecząco głową.
- Nie mam pojęcia kto to może być. Tabitha pochwaliłaby się że ma chłopaka. To było takie dobre dziecko. Nie miała z resztą czasu na miłość, na studiach bardzo ciężko pracowała! Jeździła po kraju, robiła dyplomy u najmądrzejszych profesorów. Mamy w domu nawet gablotkę z jej medalami... a jak ją wszyscy chwalili!
- Co konkretnie studiowała?
- A czego nie studiowała! Biologia, chirurgia, entomologia, chemia. To było złote dziecko! Mimo to ciągle przyjeżdżała do rodzinnego domu, prawo jazdy zdała za pierwszym razem! Taka zdolna, o! Wie pan, moi rodzice byli profesorami na Państwowym Uniwersytecie w Byssantinum.
- Pani Dockray, proszę się skupić. Wiem że policja nie zrobiła zbyt wiele w tej sprawie, zapewne zadawali standardowe pytania z podręcznika... dlatego proszę, niech da mi pani jakiś dalszy trop. Może wplątała się w jakieś kłopoty? Może ktoś zazdrościł jej osiągnięć? Może jakaś osoba z jej otoczenia miała problemy z prawem?
Pani Dockray skamieniała, fotografia drżała jej w palcach. Wpatrując się intensywnie gdzieś ponad Cormaciem, gdzieś poprzez szkło okna, gdzieś w niebiosa, przypominała zająca bezsilnie zamarłego w obliczu rozpędzonych kos kombajnu.
- Nie... nic sobie nie przypominam. Ja... o boże, przepraszam - zakwiliła na nowo zanosząc się płaczem.
- Wspomniała pani, że córka studiowała między innymi entomologię, rozumiem iż chodziło o badania nad elfami. Czy Tabitha miała kontakty z wampirami?
Kobiecina obruszyła się, gniew wziął jej zmarszczki w karby i przekształcił przygnębioną maskę w marsową minę.
- Wampir to ją zabił, panie Cain! Proszę nawet nie insynuować że moja córka, że Tabitha Isabel Dockray miała jakieś znajomości z elfami! Za kogo się pan uważa!? Pan w ogóle jest z policji? Skąd ma pan to zdjęcie? Nigdy go nie widziałam... pytam się, skąd ma pan to zdjęcie!?
Całkiem wystraszony nagłą agresją w głosie rozmówczyni, Cormac nie miał pojęcia co może powiedzieć. Nie musiał jednak mówić nic gdyż wyręczył go inny głos, rozbujały nieco, jakby podpity.
- Kochanie, jestem w domu!
Nadludzkie siły wstąpiły w niepozorne ciało pani Dockray. Poderwała zaskoczonego Cormaca z fotela i tłukąc go piąstkami po plecach wyrzuciła z salonu na korytarz. Detektyw dwakroć spróbował wyrwać jej fotografię z żelaznego chwytu lecz udało mu się to dopiero za trzecim razem.
- Wynoś się! Jak Steven zobaczy mnie tu z obcym chłopem... to koniec! - wrzeszczała zduszonym szeptem. - Koniec korytarza, drzwi na taras, won!
Cain posłusznie wykonał odwrót w susach. Na pożegnanie został jeszcze obrzucony iście diabelskim, nienawistnym spojrzeniem. Jak najbardziej chciał skorzystać z możliwości ewakuacji, jednak tuż przy wyjściu na taras zobaczył znacznie bardziej kuszące drzwi.
Złota klamka, zszarzała farba oraz imponująca liczba naklejek z kucykami, wróżkami... i owadami. Przełknął ślinę, wyobraził sobie że Steven Dockray jest napakowanym weteranem co to zawsze nosi przy sobie nóż komandosa, ale i tak impuls był silniejszy. Naparł na klamkę i wślizgnął się do środka manewrem jakiego nie powstydziłby się niejeden profesjonalny włamywacz. Cicho i bez śladu.
*~*~*~*
Pokój zmarłej był urządzony tak jak można było się spodziewać. Eleganckie meble, równiutko pościelone łóżko na wysokich nogach i ozdobny żyrandol ze złotymi liśćmi dębu. Stosy akademickich tomiszczy, napuchłe od notatek zeszyty, kilka sukienek i akcesoriów do pielęgnowania włosów rozrzuconych po kątach.
Z trudem wyzbywszy się zawodzącego sumienia li nie zwlekając ani chwili dłużej, Cormac zabrał się do poszukiwań. Bowiem oczywistym było dlań, że młoda, dynamiczna i uzdolniona dziewczyna rodzaju Tabithy Isabel Dockray musiała mieć coś w rodzaju sekretnego pamiętnika. Miał tylko nadzieję iż nie były to bajdurzenia podstarzałego kawalera.
Padł przed łóżkiem, przeczesał podłogę pod nim łowiąc pęki korali z kurzu i pajęczyn. Dopadł do biurka szaleńczo otwierając, kartkując i rozsuwając co tylko się dało. Porozpinał poduszki leżące na fotelu i pufie pod oknem, pogrzebał nawet w trzewiach zbłąkanego między doniczkami parapetu pluszaka. Znów jął się czołgać, podwinął dywan z każdej możliwej strony, obmacał co luźniejsze klepki podłogi.
Wreszcie przystąpił po przeczesywania potężnego, rzeźbionego po bokach w konary drzewa regału. Pierwszym co rzuciło mu się w oczy był rząd słojów pośrodku mebla. Tarantula, moskit, ważka, modliszka, skorpion i skolopendra. Wszystkie idealnie, mistrzowsko wręcz zakonserwowane i opatrzone profesjonalnymi opisami na karteczkach samoprzylepnych. Był jeszcze siódmy słój, ten jednak stał na dolnym skraju regału. Pusty i przykurzony, obok niego leżał plik również pustych karteczek i para długopisów z logotypem Medycznego Uniwersytetu Stołecznego. Z drugiej strony stała opasła monografia w ciemnej, skórzanej oprawie. Genetyka, nauka o przeszłości oraz przyszłości, wytłoczone przy tytule były inicjały autora, W. Z. Gieysztor.
Witalis Gieysztor. To jego paskudnie zmasakrowane zwłoki odnaleziono 27 lipca. W świetle dowodów, to on stanowił pierwszą ofiarę mordercy.
Oddech Caina przyśpieszył. Mógł to być zwykły przypadek, a jakże! Jednak teraz doszło do niego że zostawił swoją fedorę na kanapie w salonie. Małżeńska scysja mogła więc wybuchnąć w każdej chwili a detektyw nie chciał się przekonywać jak naprawdę wygląda Steven Dockray.
Łapczywie rozwarł księgę, w nozdrza uderzył go miły zapach biblioteki. Całe szczęście, nie musiał szukać długo. Spora liczba stron w rozdziale o dziedziczeniu u roślin miała wycięte prostokąty układające się w miłą dla oka skrytkę. W środku wolumenu był znacznie mniejszy i skromniejszy notatnik w różowej oprawie.
Nerwowy ruch spoconych dłoni, szum w uszach, łomot w skroniach. Przekartkował pamiętnik od tyłu, z emocji zagryzł język w zębach aż złoty implant rozgorzał fantomowym bólem. Pożarł wpis wzrokiem a ten wypalił się na ścianach jego czaszki.
"16 sie.
Martwię się o Victora. Źle znosi całą sytuację, okropnie. Mało je. Nie wiem czy przyjmuje swoje leki. Przez ostatnie wydarzenia stał się nerwowy, to niezdrowe w jego wieku. Ja też jestem nerwowa ale wieżę w Niego. Wiem. Przecież się udało. Powinien się cieszyć, ale oni tego nie rozumieją. Jak zwykle, nic nowego. Nienawidzę ich. Ale gdyby nie oni, Victora mogłoby już nie być.
Bardzo martwię się o Victora. Oby mu się polepszyło. Powinien już zapomnieć o tych incydentach."
Cormac Cain poczuł zimny dreszcz gładzący go po kręgosłupie. Przełknął ślinę przez suche gardło.
Koroner orzekł iż Tabitha nie mogła być zamordowana nie dalej jak tydzień przed znalezieniem jej ciała. Krótki wpis mógł być więc jej ostatnimi słowami, udawanym testamentem, ostatnim śladem jaki zostawiła na tym świecie.
Wtem dobiegły go zdecydowanie pijackie okrzyki. Potok bluzgów i trzask porcelany. Jego fedora pewnikiem też już poszła w rozsypkę.
- I sto trzydzieści dolców poszło się kochać. Jak tak dalej pójdzie to wymienię sobie całą garderobę - mamrotał uciekając przez taras i dalej, na ulicę.
*~*~*~*
Powróciwszy do samochodu odkrył iż ten nie został jednak odholowany. Za to pod wycieraczką wciśnięty był mandat opiewający na astronomiczną kwotę trzech tysięcy dolarów, płatne do tygodnia albo miasto zacznie naliczać odsetki.
Atlantydzka policja nie była jednak zupełnie bezsilna wobec łamania prawa, problem był taki iż była w działaniach szokująco wybiórcza.
Cormac wpakowując się do nagrzanego pojazdu wyrzucił świstek na tylne siedzenie. Miał nadzieję że jego znajomi z komendy umorzą to nieporozumienie. Przeto niejako był na służbie.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania