Rycerski Cain - Opowieść Fantasy Noir [1]
Po Starym Mieście mimo dwudziestego wieku w pełnym rozkwicie, wciąż jeżdżą furmanki. Jasna sprawa, elfy przecież boją się samochodów. Z resztą, samochody zepsułyby klimat tej dzielnicy, wszystko jest tu przecież stare. Stare szyldy nad sklepami, stara kanalizacja, starzy ludzie, tylko elfy są tu młode bo mnożą się, jak to raz przeczytałem w Kurierze "Prawdy", "tak jak tylko to robactwo potrafi, hurtowo i bez żadnej kontroli jakości". W każdym razie lubię Stare Miasto, to ładne miejsce, najbardziej podobają mi się tu kamieniczki, bardzo stare. Jeszcze przedwojenne, pamiętające schyłek monarchii.
Nie lubię jednak zwiedzać ich od środka. Zawsze jak zagna mnie tam praca to zbieram podeszwami gówno. No ale cóż zrobić mój drogi Dzienniku? Trzeba tam iść, iść i zrobić przesłuchanie.
Skoro jadę pod adres dorożką to przynajmniej nie muszę się martwić że zarąbią mi opony z samochodu. Znowu.
[Wpis z Dziennika Cormaca Q. Caina]
*~*~*~*
Mężczyzna w skrojonej na miarę marynarce w kratę przystanął na pustym chodniku. Szybkim ruchem porwał z wewnętrznej kieszeni odzienia monetę dziesięciodolarową i rzucił nią w kierunku dorożkarza.
Wielkie kule insektoidalnych oczu zalśniły. Obleczona w chropowatą chitynę, trójpalczasta łapa złapała monetę w locie. Elf zabzyczał coś po swojemu, postukał czułkami po pieniądzu i skrył go w cholewę kowbojskiego buta pasującego do jego przeciwdeszczowego płaszcza jak pięść do nosa.
Cormac uśmiechnął się zdejmując fedorę na pożegnanie. W świetle antycznych gazowych latarni, złota jedynka w górnej szczęce zabłyszczała mu jak płomień zapalniczki.
- Coś ekstra, na wsparcie ekologicznego transportu - powiedział.
Dorożkarz zarechotał klekocząc żuwaczkami. Zabiedzonemu gniadoszowi z osuwającymi się klapkami na ślepiach nie było do śmiechu.
- I choćby oczy przekłuwali ci szpilką jedno po drugim. Nie było mnie tu, całą noc woziłeś pijanych roboli po Alei Primo. Kapujesz Pierre? - objaśnił Cormac.
Elf kiwnął głową, popędził konia i czym prędzej zniknął z pustawej ulicy.
Cormac odwrócił się ku wejściu do kamienicy. Nasunął fedorę na głowę, ostrożnie by nie zmącić równo uczesanych włosów. Przyklepał plaster na brodzie, pozostałość po porannym goleniu się brzytwą. Wziął głęboki wdech i w dwóch krokach pokonał pięć schodków przed drzwiami. Doskonale wiedząc iż nawet i za sto lat współdzielenia nie znalazłaby środków na naprawę dawno rozklekotanych zamków, bez ceregieli łupnął w klamkę i wkroczył do wnętrza jak do siebie.
Kiedy tylko trzasnął za sobą dębowymi wrotami i obrzucił wzrokiem przedsionek, został niemało zaskoczony. Oto portiernia na lewo korytarzyka była opustoszała, na prawo zaś stał wsparty o boazerię wyraźnie naburmuszony młodzian. Zgrzytnął składany karambit, pokryte szczeciną chelicery zwarły się z sobą w upiornym grymasie.
- Ty mi nie wyglądasz na odźwiernego. Bardziej na wykidajłę - zażartował Cormac
Zły błysk zatętnił w głęboko czarnych oczach, wszystkich ośmiu. Zakrzywione jak tygrysi pazur ostrze niebezpiecznie zbliżyło się do niedawno pranej marynarki.
- Kim ty niby jesteś żeby nas nachodzić? Czego chcesz, człowieku? - wysyczał elf akcentując w tak parszywy sposób iż słowo "człowiek" nabrało w jego aparacie gębowym wymiaru najohydniejszego synonimu ekskrementów.
Mężczyzna uśmiechnął się serdecznie.
- Cormac Cain, prywatny detektyw. Gdzie pan Loubet? On tu jest osobą kompetentną do przyjmowania gości. I na litość boską, schowaj ten kozik, tutaj żadnych grzybów nie uzbierasz. Chyba że lubisz pleśń sufitową.
- Ha! Jak ten co go brat zabił siekierą? Głupie, człowiecze imię - zadrwił czyniąc pauzę, nie doczekał się jednak reakcji. - Loubet dostał odmy płucnej, teraz ja tu jestem dozorcą - odparł opryskliwie młodzik i naprężył szczupłe ciało okute bladożółtą chityną, prócz luźnych spodni był nagi. Nawet butów nie miał. - Zapytałem czego tu chcesz, mów.
Chelicery znów zgrzytnęły ocierając się o siebie w zapaśniczym ścisku. Cormac miał słaby węch, a jednak zdawało mu się iż czuje buzujące w chłopaku hormony. Widział też jak wolna dłoń zwisa niespokojnie bokiem, chwieje się jakby chciała sięgnąć po drugą broń do tylnej kieszeni spodni.
- Jestem w odwiedzinach, do panny Delacroix.
Pewność siebie z jaką Cormac wypowiedział to niesławne w okolicy nazwisko, zachwiała młodzieniaszkiem. Opuścił lekko karambit, spuścił z tonu.
- Ona nic nie zrobiła. Nie wychodziła stąd, w ogóle! Nie wiem kto dał ci jaki cynk, człowieku, ale Mina jest nieszkodliwa, ona nic nie zrobiła!
I ot tak, w przeciągu kilku sekund gorączkowej odpowiedzi, młody elf nakręcił się na nowo. W drugiej ręce pojawił mu się kolejny szponiasty nóż, bose łapy zadudniły po parkiecie kiedy ustawił się między Cainem a schodami. Przyćmiona brudnym kloszem lampa, rzucała nań chorobliwie słabe światło. Był zdecydowanie niebezpieczny, może i nawet pod wpływem jakiś nielegalnych substancji.
- Wypierdalaj - zasyczał.
Cormac nie posłuchał, nie obchodziło go jakie bzdury pająkogłowy produkuje w gorącej głowie. On musiał zobaczyć się z panną Delacroix i koniec kropka. Westchnął w duchu, wielce cierpiętniczo. Już tęsknił za poczciwym chrabąszczem Loubetem. Z nim to zawsze szło pogadać, często też chciał częstować denaturatem, chociaż Cain zawsze odmawiał.
Elf oczywiście ruszył pierwszy. Długi krok, podwójny zamach, ogień, żywy ogień buzujący mu pod chitynowym opancerzeniem. Młody musiał podejrzeć ten ruch w jakimś filmie, czysta głupota.
Cormac strzelił obcasami unikając bezsensownej szarży prawie że z gracją baleriny. W lot rozpiął dwa dolne guziki marynarki i porwał z wiszącej u pasa kabury rewolwer. Był to stary model, pokryty granatowym nalotem kawaleryjski Powerhead 1898. Naboje strasznie dymiły, nic to, i tak nie miał zamiaru strzelać.
Ciężka lufa śmignęła w powietrzu i balast w postaci wielkiego cylindra nadał jej odpowiedniej mocy. Cormac trzepnął elfa w tył głowy, ten zachwiał się i obracając się o mało co nie wyleciał na ulicę przez wadliwe drzwi. Ustał jednak na nogach.
Trzasnął odciągany kurek. Elf zdębiał wpatrując się w smolistą studnię lufy całą ósemką oczu.
- Parlament ostatnio przepchnął większe cła na ołów. Słyszałeś może? - zagadnął detektyw sztywno utrzymując nienaganną pozycję do kawaleryjskiego oddania strzału jedną ręką.
Elf pokiwał pajęczą głową zupełnie już zdezorientowany.
- Znaczy to, że za góra miesiąc ceny naboi wzrosną o piętnaście procent, jak nie więcej. Wiedziałem żeby nie głosować na tych złodziei. Ale mniejsza o to, jakoś się wytrzyma tą kadencję i później będzie lepiej. Wracając, nie chcę cię zastrzelić, nie chcę też strzelać do panny Delacroix. Jest odbiór?
Elf odrzucił ostrza na podłogę.
- A teraz idź na portiernię i zaparz sobie coś na uspokojenie - rozkazał Cain nie spuszczając pajęczaka z muszki ani na moment.
Młody przyparł plecami do ściany i szurając nagą chityną po boazerii, przeszedł pod wejście do kanciapy. Nim zniknął w ciemnym pokoju, obrzucił Cormaca nienawistnym spojrzeniem a szczękoczułki na nowo uformował w zacięty grymas. Zastukotał obracany klucz, detektyw został sam.
Opuścił wreszcie rewolwer i podszedł do schodów wiodących na piętro. Postąpił zaledwie dwa kroki po skrzypiących, sczerniałych stopniach a zatrzymał się. Przekręcił głowę na bok, pokiwał z uznaniem i w zamyśleniu zlustrował ściany i zalany półmrokiem sufit czy aby coś zaraz nań nie spadnie i nie wybije mu tego złotego zęba za którego zabulił małą fortunę.
Uniósł rewolwer na wysokość krtani, coś stawiło opór, zaznaczyło się wyraźną rysą na hartowanej stali lufy. Pajęcza nić rozciągnięta w poprzek schodów. Za takie zabawy elf mógł dostać dożywocie i ciężkie roboty by się nie nudził w ciupie.
Nić pękła przecinając powietrze. Zimny pot zalał kark Cormaca. Tak to było w jego branży, jedna chwila nieuwagi i mógł już leżeć z dłońmi zaciśniętymi na szyi, powoli topiąc się w kałuży własnej krwi. Z chwili grozy wybił go stukot wyrobionego klucza.
Odwrócił się jednocześnie skacząc dwa stopnie w górę. Zamachnął się bronią jak lagą, zasłonił lewą ręką niby mając w garści tarczę. Oto znów szarżował na niego zastępczy dozorca, tym razem znacznie bardziej rozgarniętym sposobem, miał ze sobą siekierkę. Pewnie na portierni zaparzył sobie melisy.
Cormac osłonił się lewym przedramieniem, tępe ostrze narzędzia rozdarło marynarkę, zniszczyło koszulę pod nią lecz zatrzymało się na grubym, kolczym ochraniaczu. Zaskoczony młodzik chciał spróbować kolejnego manewru szalonego drwala, jednak prosto w czub łba oberwał stalowym klocem rewolweru.
Elf zadrżał jak na krawędzi ataku epileptycznego, wypuścił siekierkę z rąk i upadł bezwładnie na parkiet. Detektyw zawahał się, przez jedno bicie serca pomyślał nawet iż oto wreszcie się zagalopował. Że lata doświadczenia i renomy zostały oto strawione przez tego nabuzowanego hormonalnym ogniem gówniarza, który nie wiedział kiedy odpuścić. Krótko mówiąc, wystraszył się że zabił cywila.
Potok bluzgów jaki wyrzygał elf napełnił go więc nieopisaną radością. Młodzik przewrócił się na brzuch i klnąc na czym świat stoi, zaczął pełznąć do portierni.
- Nie pookazuj się tu więcej, człowieku. Mina jest nieszkodliwa, nic nikomu nie zrobiła. Więcej tu nie przychodzisz, rozumiesz? Człowieku? Skrzyknę ziomków i dojedziemy cię jak starą lampucerę... człowieku.
Cormac lekko uniósł fedorę.
- Rachunek od krawca wyślę pod ten adres. Listonosza chyba nie będziesz zabijał?
I ruszył schodami. Tknięty jednak potrzebą krotochwili, zawołał do obolałego elfa:
- O, i jeszcze jedno. To Cain zabił Abla, i to żadną siekierą. Rozpieprzył mu czachę kamieniem. Pewnie niezłego syfu narobił.
*~*~*~*
Korytarz był duszny, cuchnął brudem a przemierzający go człowiek czuł się jakby zstąpił do katakumb jakie ponoć wiją się pod miastem całymi milami, wyprute żyły pomordowanych tytanów. Prądu nie starczyło by oświetlać tą część budynku, dlatego też niewielu elfów tu mieszkało. Zaledwie trzech, może czterech. Cichych, skrytych, samotnych. Pluskwiakowaci, żukowaci, mszycowaci. Zapomniani, pogardzani nawet we własnym, izolacjonistycznym środowisku.
I była też Wilhelmina Delacroix. Biedna dziewczyna cierpiąca na wampiryzm.
Wegetowała w lokalu o zerwanych z drzwi numerach. Kiedy Cormac zahaczył butem o rozrzucone i potrzaskane krzesła zżerane przez pleśń, wiedział że jest blisko. Natomiast kiedy tylko w nozdrza uderzył go odór zgnilizny tak silny, że musiał powstrzymać odruch wymiotny, znajdował się już u celu podróży. Miał tylko nadzieję iż nie będzie to ostateczny kres.
Wysunął bęben z rewolweru, kciukiem przeliczył naboje kilkakroć. Wszystkie sześć, pełen zestaw, full house. Pytanie, jakimi kartami będzie grać Delacroix? I czy wampirzyca w ogóle zna zasady pokera?
Gdzieś na tyłach umysłu Cormaca zagryzła myśl by zmówić modlitwę, by niebiosa miało go w opiece. Nie uczynił tego, nie znał wszak żadnych modłów mogących chronić przed tym z czym miał się zmierzyć. I choć nie był to jego pierwszy raz, z każdym przekroczeniem progu tego przeklętego mieszkania czuł jak jego dusza obumiera. Okruch po okruchu.
Bęben pstryknął powróciwszy na swoje miejsce. Cormac Cain przetarł czoło i energicznym ruchem naparł na drzwi. Najgorsze miał za sobą, wszedł do środka. Teraz trzeba było tylko uciąć pogawędkę z krwiopijczynią.
Komentarze (2)
Dobre to jest. Plus super - elfy jako insektoidy a nie ludopodobni supermeni na podrasie. Ta Nina ot już w ogóle odlot, masz nowatorką wyobraźnię.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania